- nowość
- W empik go
Uresko duga noc - ebook
Uresko duga noc - ebook
Wiesz, ile ważą twoje myśli po zmroku?
On tylko próbuje przetrwać noc. Właśnie opuścił miejsce, w którym chętnie zostałby na dłużej, whisky w butelce ubywa, a jego największym problemem jest aktualnie brak zapalniczki. To brzmi jak jeden z typowych wieczorów spędzonych na mieście. Z tym że nim nie jest.
Zakrapiana wędrówka pogrążonymi w mroku ulicami przybiera nieoczekiwany obrót. Ludzie mijani na chodnikach nie pokazują swoich twarzy. Myśli o otaczającym świecie huczą w głowie, nikotynowy głód daje się we znaki, a samotność staje się brutalnie namacalna. Jakby tego było mało, krążąc po mieście, bohater wplątuje się w rywalizację z jednym z największych proroków świata. Do jakich miejsc i refleksji doprowadzi go ta niekończąca się noc?
Portfel to dobra rzecz. Portfel przypomina, że tak naprawdę nie jestem samotny, wiesz.
Bo tak jak większość ludzi, ja też w portfelu mam twarze bliskich. Dobrze słyszysz, stary, trzymam ich głowy w portfelu. Tych najbliższych. Nie wiem, czemu tak się robi,
ale tak się robi i nie ja to wymyśliłem. Patrz, spójrz, stary, pokażę ci ich.
[…] Nie patrzę w górę. Powoli chowam wszystko do portfela. Zdaję sobie sprawę,
że jedyne twarze, które w nim mieszkają, to moja i kilku królów na papierkach.
Czy właśnie tak wygląda samotność? Brak zdjęć w portfelu?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-372-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jesteś gładki i martwy. Z historią dłuższą niż moja lub twojego oprawcy. Nie wiem, jak wyglądałeś kiedyś. Ile przeszedłeś, by stanąć tu, gdzie stoisz. I ile jeszcze tu postoisz. Ale mimo że martwy, słyszysz codziennie więcej historii, niż ludzkie uszy mogą pomieścić. Ten, który cię ściął i oprawił, wykonał dobrą robotę. Nie osłonisz już nikogo przed słońcem. Może przed trzęsieniem ziemi. Ale tu, gdzie jesteśmy, nie ma trzęsień ziemi. Słońce jest, ale znośne. No i jesteś ty. Z pięknym wzorem tworzonym latami. Czarne linie biegną z jednego końca na drugi. Czasami zawijają się w małe jeziora, wyglądające jak wzniesienia na mapie topograficznej. Przesuwam po nich palcem. W prawo do krawędzi. I w lewo. Prawo. Lewo. Ty nie reagujesz.
Jeden zegarek mam w kieszeni. Ten, którego brak, gdy dotykasz uda, potrafi wywołać mikrozawał. Drugi na nadgarstku, pełniący funkcję męskiej biżuterii. Trzeci wisi naprzeciwko. Ramiona unosi jak litera Y.
Jeszcze pięć minut.
Ty tu zostaniesz. I ja też bym chętnie został. Chociaż do momentu, gdy ramiona trzeciego pokażą przeciwne strony świata.
– Za dwie minuty zamykamy.
Zamkną cię tu. Zostaniesz sam. Ja na tobie zostawię szklankę z topniejącym lodem. I dychę napiwku. Cześć.
*
Księżyc na niebie wygląda jak kulka mozzarelli. Rzuca białą poświatę na każdą mijaną twarz. Biel jest tak intensywna, że wszyscy wyglądają, jakby księżyc owinął ich twarze białym prześcieradłem. Tak, jak się robi, gdy ktoś umiera.
Staję pod jakąś klatką. Wsadzam między zęby ostatniego papierosa z piaskowej paczki z wielbłądem. Macam kieszenie w dżinsach. Klucze. Telefon. Portfel. Kilka paragonów. I piątka.
W ustach sterczy papieros. Ja sterczę pod klatką. Patrzę na księżyc. Celuję w niego końcówką camela niczym tytoniowym teleskopem. Ciężko pojąć, że ktoś kiedyś tam dotarł. Ja czasami mam problem dotrzeć do pracy. Albo do żabki pod blokiem. Ale mimo wszystko najciężej mi dotrzeć do samego siebie. Innym w sumie też.
Po niebie toczy się biała chmura. Celuję końcówką papierosa w jeden z jej brzegów. Zamykam prawe oko i widzę, jakby to była moja chmura. Z mojego camela. Próbuję się zaciągnąć. Usta mocniej otulają filtr i stają się węższe. Chmura dalej wisi na niebie. Ja nie czuję nic w środku. Papieros jest martwy. Oszukuję sam siebie. Jak dziecko z paluszkiem firmy Lajkonik w ustach. Brakuje tylko butelki piccolo. Otwieram zamknięte oko. Rozluźniam usta. Papieros zwisa końcówką w dół. Wyglądam jak kowboj ze starych reklam Marlboro. A przynajmniej mam taką nadzieję. Biała chmura toczy się dalej niczym kłębek wysuszonego zielska w westernie i zakrywa księżyc. Twarze przechodniów pozostają owinięte białym prześcieradłem. Dotykam dłonią swojej. Skóra i kilkudniowy zarost. Żadnego prześcieradła.
Z nieodpalonym camelem w ustach ruszam w stronę nocnego wodopoju.
*
Czerwone cyfry kontrastują z czernią nocy, informując o cenach paliw. Poświęcam im kilka sekund. Doceniam, że lubię chodzić. I wchodzę na stację.
– ‘bry – rzucam do kasjera bez twarzy. Papieros lekko podskakuje w ustach.
– Dobry wieczór – odpowiada kasjer i po sekundzie dodaje: – Ale tu nie wolno palić.
– Nie pali się – odpowiadam, a papieros podskakuje przy każdym słowie.
Kasjer nie odpowiada.
Kupuję zero siódemkę jamesona i wychodzę.
*
Siadam na schodach muzeum. Za plecami śpi przeszłość, ale nie moja. Przyszłości nie widzę, mimo że nie spłodził mnie Stevie Wonder. Zrywam banderolę. Nie uderzam ani dłonią, ani łokciem. To nie wódka. Chociaż wódki też bym tak nie potraktował. Odkręcam. Papieros przeskakuje do dłoni. Przechylam. Krzywię się. Odstawiam na schodek. Wsadzam camela między zęby. Kurwa, nie kupiłem zapalniczki.
Chodnikiem nadal płyną twarze owinięte białym prześcieradłem. Jest ich coraz mniej. Tak jak whisky w butelce. Przechylam ją co jakiś czas. A ona przechyla mnie. Z każdym łykiem krzywię się jak za pierwszym razem. Na filmach wygląda to lepiej. Na ekranie smak wydaje się dobry. Nie wiem, gdzie produkują usta koneserów mocnych alkoholi. Wiem, że teraz walę łychę ze stacji, ale były chwile, gdy nie była to łycha ze stacji. Chwile z butelkami, gdy kasjer patrzył z podziwem. Miałem wtedy nadzieję, że i moje usta będą ustami konesera. Tak się nie stało. Nieważne, czy wydałem trzy pięć za zero siedem queen margot z lidla, czy jedną trzecią pensji na jakiś _fancy brand_. I tak na koniec trzeba było zalać to colą.
Księżyc nadal jest schowany za białą chmurą. Sam wygląda, jakby ktoś owinął go białym prześcieradłem. Podnoszę butelkę w jego stronę, jakbym wznosił toast albo chciał się stuknąć z nim szkłem. Przechylam. Krzywię się. Wycieram usta nadgarstkiem. Nadgarstek o udo.
– Wiesz co – mówię do księżyca owiniętego białym całunem – oni w filmach muszą walić ice tea. Tak jak Leigh w _Chłopakach z baraków_, kiedy udawał pijaka, a był trzeźwy. Oni walą ice tea, mówię ci, stary.
Księżyc nie odpowiada.
Robię się pijany. Zmęczony. I głodny. A może jestem już taki od dłuższej chwili. Albo od tygodnia. Miesiąca. Roku. Lub dekady. Spoglądam na papierosa między palcem wskazującym a tym od obrażania ludzi.
– Idziemy stąd, stary – mówię do niego.
Papieros nie odpowiada.
Wsadzam go do ust. Wstaję. Odruchowo otrzepuję dłonią dupę. Podnoszę butelkę. Patrzę na muzeum.
– Jebać dinozaury – mówię do muzeum i pluję na schody.
Muzeum nie odpowiada.
*
– Kartą.
Siadam na plastikowym krześle. Takim z dziurkami pod dupą i na oparciu. Papieros nadal w ustach. Butelka przy nodze jak wierny pies. Czekam. Też jak wierny pies.
Nie jesteś tak ładny jak ten, którego musiałem opuścić. Kleisz się. Nie chcę przesuwać po tobie palcem. Nie chcę nawet oprzeć o ciebie łokci. Wiem, to nie twoja wina. Sam się nie zrobiłeś. Sam się tak nie zapuściłeś. Mógłbym cię stąd zabrać. Może pod tą warstwą tłuszczu, kurzu, zaschniętego sosu i okruchów kryje się potencjał. Może mógłbym cię uratować.
Czy to są moje myśli? Czy to pan Jameson i wszyscy jego kumple, których dziś spotkałem?
– W bułce na wynos – mówi gościu bez twarzy.
Na ladzie jest stojak na serwetki. Próbuję wziąć dwie. Nie udaje się. Wyciągam z dziesięć, reszta wypada na ladę. Dlaczego wyciąganie serwetek zawsze musi być tak kurewsko trudne? Odbieram srebrne zawiniątko w przeźroczystej jednorazówce. Idę w stronę szklanych drzwi ze święcącym LED-owym znakiem. Są na nich dwa przekręcane zamki. Na pewno nie firmy Gerda. Czy ktoś zna inną firmę zamków? Spoglądam nad drzwi. W rogu jest zawieszony niewielki telewizor, w którym leci jakiś wyciszony hinduski teledysk. Obracam się na sekundkę. Wszystkie pozostałe narożniki pod sufitem są puste.
– To działa na naszą korzyść, przyjacielu – szepczę pod nosem.
Patrzę ostatni raz na jego brudną powierzchnię.
– Jeszcze po ciebie wrócę – mówię do niego.
On nic nie odpowiada.
Wychodzę.
*
Koło lampy wyglądającej jak księżyc w pełni tętni życie, które powinno spać. Ćmy i inne małe latające stworzenia myślą to samo o mnie siedzącym na ławce.
Papieros leży wygodnie za uchem. Jego miejsce w dłoni zajął plastikowy widelec, który kursuje między darem Turcji a moimi ustami. Do tego nie potrzeba ust konesera. To zawsze jest dobre. Od początku do końca. A nawet jak jest niedobre, to i tak jest dobre. Szczególnie po wypiciu dużej ilości tego, co jest dobre tylko z colą.
Nisko przy chodniku zauważam oczy. Zbliżają się powoli. Nieufnie. Ostrożnie. Patrzę w ich kierunku. Oczy się zatrzymują. Wsadzam widelec w usta. Palcami wyciągam kawałek mięsa z bułki. Rzucam w ich stronę. Oczy podchodzą bliżej. Zjadają mięso. Ponownie rzucam. Tym razem nie tak daleko. Oczy podchodzą. Kolejnego kawałka nie rzucam. Trzymam w wyciągniętej dłoni. Oczy podchodzą powolutku. Zęby zaciskają się niepewnie na mięsie. I mięso znika. Wystawiam ubrudzone sosem palce w stronę oczu. Czuję na nich język. Dostrzegam nieśmiało merdający ogon. Uśmiecham się. Głaszczę po głowie. Ogon merda dalej. Jemy na pół. Raz widelec idzie w moje usta. Raz to, co nabijam, strzepuję na chodnik. Miło jeść w towarzystwie. Nawet jeśli czasem trzeba się podzielić.
Wycieram japę dwiema z dziesięciu serwetek. Wrzucam je do jednorazówki ze sreberkiem. Zgniatam w kulkę. Wywalam do betonowego śmietnika, który z wielkim trudem przyjmuje kolejnego gościa. Wracam na ławkę. Głaszczę właściciela wesołego ogona. On cały czas na mnie patrzy. Wygląda jak bezdomny. Ciekawe, czy ja dla niego też wyglądam jak bezdomny. Możliwe. W końcu jest noc, a ja siedzę na ławce, a nie w domu.
Myślałem, że czasy bezdomnych psów już minęły. A czy minęły czasy bezdomnych ludzi? Nie. I raczej nigdy nie miną. Tym bardziej że nawet ci, którzy mają domy, potrafią być bezdomni. To dziwne. Ale tak jest. Księżyc widzi ich co noc. Mógłby potwierdzić, ale jest owinięty białym prześcieradłem i chyba nie kontaktuje.
– A ty co myślisz? – pytam psa.
Pies przechyla głowę w bok.
Nie wiem, co to znaczy. Google Translate nie jest jeszcze aż tak rozwinięty, aby mnie wspomóc. W odpowiedzi też przechylam głowę w bok. Pies merda lekko ogonem.
– Chcesz iść na dwór? – pytam.
Pies szczeka dwa razy. Wskakuje przednimi łapami na krawędź ławki. Zeskakuje. Obraca się wokół własnej osi. Zatrzymuje się. Ogon idzie w ruch.
– Nie ogarniasz, że jesteś na dworze, głupku mały. Albo śmiejesz się ze mnie, że ja nie ogarniam, że jesteśmy na dworze.
Otwarty pysk. Ogon prawo lewo.
– Fajnie nie siedzieć samemu. Dobrze, że przyszedłeś – mówię do niego.
Ogon ciągle w ruchu.
Odkręcam butelkę. Biorę dużego łyka. Krzywię się. Nalewam kapkę whisky do zakrętki.
– Nasze zdrowie, za to, że ta noc nie jest taka samotna. – Podstawiam zakrętkę z jamesonem pod pysk czworonoga.
Pies wącha. Obraca się i odchodzi w stronę, z której przyszedł.
Wącham zakrętkę. Krzywię się. Wzrokiem podążam za znikającym w oddali ogonem. Nic dziwnego, myślę. Jakbym miał colę, wypiłby i został. A tak znowu jestem sam. Tak bardzo sam, że mógłbym napisać o tym wiersz. Tylko nie mam jak, bo telefon właśnie w tej chwili mówi mi dobranoc.
*
Papieros za uchem jest jak ołówek. I nie pogniewałbym się, gdyby naprawdę nim był, choć wolałbym długopis. Długopis można kupić w kiosku. Jednak to może być ciężkie w środku nocy. Powiem inaczej. Długopis można zdobyć w kiosku. To nadal może być ciężkie w środku nocy, ale z drugiej strony środek nocy może być moim sprzymierzeńcem.
Przechylam jamesona. Butelka wydaje się nie mieć końca jak _Moda na sukces_ lub _Szybcy i wściekli_. Rozglądam się dookoła. Pusto. Jest tylko nasza trójka. Ja. Księżyc owinięty prześcieradłem. I kiosk. Obchodzę go z każdej strony. Staję pod drzewem naprzeciwko. Plecy opieram o pień i myślę. I przechylam butelkę. I mam nadzieję, że to pomoże. Ale z drugiej strony wiesz, co mówią o nadziei, więc myślę, że w chwili obecnej wolę być sierotą.
Szyby kiosku są schowane za roletami. Żadna się nie podnosi. Sprawdziłem. Drzwi są zamknięte. Również sprawdziłem. Nawet nie mogę sprawdzić w necie, jak włamać się do kiosku, ponieważ telefon padł. Stąd też telefon do przyjaciela nie wchodzi w grę.
– Do przyjaciela? – mruczę pod nosem. – Jakiego przyjaciela? Butelki nie mają kieszeni, aby nosić telefony. Butelki nie mają dłoni, aby odbierać telefony. Butelki są butelkami. A czy mam jakiegoś przyjaciela z dłońmi?
Chwila ciszy.
– A nawet jeśli mam, to kto by odebrał o tej godzinie? Kto by wiedział o tej godzinie, jak zrobić włam do kiosku? Czy ja mam jakichś znajomych, co chodzili do zawodówki? Oni mogliby wiedzieć. Ale czy odebraliby o tej godzinie? O tej godzinie? A która w ogóle jest?
Spoglądam na zegarek na nadgarstku. Zamykam jedno oko, by złapać ostrość. Oddalam nadgarstek od siebie. Głowę odchylam w tył. Nic. Przybliżam nadgarstek pod sam nos. Nachylam się lekko. Nadal nic. Zegarek jest bezużyteczny. A może to ja jestem bezużyteczny? Nie wiem. Nie zmienia to faktu, że tylko chuj wie, która godzina. No i może każdy, kto nie jest mną. Ja wiem tyle, że jest ciemno. A jeśli jest ciemno i nie wiem, która godzina, to musi być środek nocy. Choć definicji hasła „środek nocy” nie znam. I ty pewnie też.
Osuwam się na ziemię. Plecy ciągle przyparte do drzewa. Nogi w rozkroku. Między nimi butelka bez dłoni (i bez kieszeni). Patrzę na kiosk. Na niemożliwą do zdobycia twierdzę. Twierdzę, która skrywa w środku długopis. I to zapewne niejeden. Próbuję przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz pisałem coś długopisem. Pomijając oczywiście wypełnianie formularzy lub podpisywanie się nieczytelnym szlaczkiem przy odbiorze paczki. Kiedy ostatni raz napisałem zdanie długopisem? _Pozdrowienia z gorącej Grecji. Przesyłam dużo słońca, ale bez raka skóry._ Nie, kartki z wakacji też się nie liczą. Kiedy było ostatnie sensowne zdanie? Pustka. Przechylam butelkę. Jameson nie pomaga na pamięć. Czasami pomaga na niepamięć, ale nie tego oczekuję teraz.
– Pisanie długopisem umiera – mówię. – I w sumie dziwne, że tak szybko na ciebie trafiłem, bo wszyscy z twojego gatunku też umierają. Ciężko już was znaleźć. Wiesz, że stajesz się niepotrzebny. Niedługo podzielisz los budek telefonicznych. Ta, nic nie mówisz, ponieważ się ze mną zgadasz. Widzisz, a ja cię potrzebuję, a ty mnie nie chcesz wpuścić. Poważnie, stary. I tak w końcu znikniesz. Jesteś tylko jebanym kioskiem. Jesteś zagrożonym gatunkiem, ale nikt nie wsadzi cię do rezerwatu albo jakiegoś pieprzonego zoo. Stary, jesteś tylko kioskiem. Mógłbyś mnie wpuścić. Ale jak nie chcesz współpracować, coś wymyślę. Mam butelkę, papierosa i mózg, a ty jesteś tylko kioskiem. Co ty masz? Krzyżówki, przeterminowane farby do włosów, przebite kondony i gazety, które zaraz umrą jak twój gatunek. Co ty masz, stary? Masz chociaż jeszcze szlugi albo orbitki na sztuki?
Kiosk nic nie odpowiada.
Biorę łyka i kontynuuję:
– Wiesz, że ja sobie jakoś poradzę, ty pieprzona wielka budko telefoniczna bez telefonu. Nie jesteś nikomu potrzebny. No powiedz mi, co ty masz takiego, czego ja nie mam? W czym jesteś lepszy?
Kiosk nadal nic.
– Okej, masz długopis. I fajki. I zapalniczki. I gumy do żucia. I mi to, cwelu, dasz.
Wstaję. Rozglądam się, czy coś mogłoby posłużyć za łom. W pobliskim śmietniku znajduję jakiś pręt, którego nie zdążył jeszcze znaleźć żaden weteran ulicy. Wciskam jeden z końców pod przednią roletę – tam, gdzie powinno być okienko. Czuję, jakbym wbijał mały miecz w potwora. Słyszę dźwięk. Roleta lekko podskakuje.
– Mam cię, cwelu – mówię do kiosku.
Poprawiam uchwyt. Robię dźwignię. Ciągnę swój koniec w dół, aby roleta poszła do góry. Więcej siły. Raz. Drgnęła. Dwa. I chuj. Pręt wyskakuje spod rolety. Z całej siły ciągnę go w dół. Upadam na ziemię, zahaczając nadgarstkiem i przedramieniem o kant metalowej lady. Patrzę na rękę. Krwawi. Rana ma długość długopisu. Piecze w opór. Odrzucam pręt na bok. Wstaję.
Wracam pod drzewo. Siadam. Nadal krwawię. Przykładam ranę do ciała niczym magiczny środek na zatamowanie krwi. Po sekundzie uznaję, że to nic nie daje. Biel koszulki miesza się z czerwienią. Polewam rękę whisky. Jestem facetem z krwi i kości, i z whisky. Facetem, którego pokonał jebany kiosk zagrożony wyginięciem.
Nie no, stary, dramat, ludzie w filmach okradają stacje benzynowe po pijaku. Rabują banki. Porywają samoloty. Polityków. I dzieci. I wszystko jest takie łatwe. A ja nie umiem ukraść długopisu z kiosku. Czy ja jestem aż tak beznadziejny? Nie. Nie jestem. W filmach wszyscy na luzie rabują banki. Ale wszyscy też na luzie piją whisky bez coli.
Ponownie przykładam rękę do ciała, ponieważ nie mam lepszego pomysłu. Łapię butlę sprawną ręką. Staję naprzeciwko kiosku.
– Może za szybko chciałem cię pochować – mówię do niego. – Może jednak nie umrzesz. Może przeżyjesz więcej pogrzebów niż grabarz. Twoje zdrowie, blaszany dinozaurze.
Przechylam butelkę. Wsadzam camela między zęby. I odchodzę, krwawiąc.2.
Strzelista wieża z czerwonej cegły pnie się do góry. Na jej szczycie jest krzyż. Nie widzę go, ale wiem, że tam jest. Mijam to miejsce często, ale odwiedzam rzadko. A odkąd mam własny mózg, to w sumie nigdy.
Ostatni raz sprowadziła mnie tutaj temperatura. W miejsce polskiego słońca przywędrowało to z Czarnego Lądu. Siedziało wysoko, smagając wszystkich promieniami, a ja byłem po kilku dżointach i przechodziłem obok. Spojrzałem na te wielkie ceglane mury. I pomyślałem: a czemu by nie?
W środku było tak, jak oczekiwałem – chłodno i przyjemnie. Nie przypuszczałem jednak, że będzie tam pełno ludzi. Nie wziąłem pod uwagę ani dnia, ani godziny. Choć nie wiem, czy wiedziałem, jaki był dzień i godzina – po dżointach czas działa inaczej. Za to wiedziałem, że wszyscy poza mną nie przyszli się schłodzić. I prawdopodobnie nie byli po dżointach.
Nie miałem przy sobie słuchawek. Byłem zmuszony stać i słuchać zmyślonych historii i zawodzenia ludzi. Brzmieli jak stado owiec, za które się uważają, skoro plastikowy gościu na skrzyżowanych deskach jest ich pasterzem. Wytrzymałem pięć minut. Uznałem, że może rak skóry nie jest taki zły, i wyszedłem.
Usiadłem na dużym kamieniu, na który sikają okoliczne koty, psy, dzieci, księża i zakonnice. Nie przeszkadzało mi to. Kamień był w cieniu kilku wysokich tuj. Siedziałem na nim i zastanawiałem się, kiedy ostatni raz na poważnie odwiedziłem to miejsce. Kiedy ostatni raz miałem w sobie cząstkę bezmyślnej owcy. Myślałem naprawdę długo. Albo naprawdę krótko. Nie wiem. Mówiłem, po trawie czas działa inaczej. Finalnie nic nie wymyśliłem i poszedłem schłodzić się do żabki.
Teraz siedzę na tym samym kamieniu, ale do żabki nie pójdę i nie smaga mnie słońce z Czarnego Lądu. Za to znowu myślę o swojej ostatniej poważnej wizycie w tym miejscu. Swoją wiarę pokładam w jamesonie. Wierzę, że tym razem pomoże na pamięć. Przechylam butelkę. Krzywię się. Spoglądam na owinięty księżyc. Doznaję olśnienia.
Uroiłem sobie, że jestem wierzący. I byłem. Przez długi czas. Odwiedzając Rzym, za każdym razem zahaczałem o Watykan. Byłem na papieskiej modlitwie Anioł Pański na placu Świętego Piotra. Przyklęknąłem i zrobiłem znak krzyża w przynajmniej pięćdziesięciu różnych bazylikach. Zapaliłem niejedną świeczkę, wrzucając drobne na ofiarę. Słuchałem audioprzewodników dostępnych w bazylikach. Kupiłem kilka różańców. A wisienką na torcie było wejście na kolanach po Scala Santa, czyli po Świętych Schodach, które w przeszłości wiodły do pałacu namiestnika Judei Poncjusza Piłata. Miał po nich przejść ubiczowany Chrystus, którego krople krwi spadły na niektóre ze stopni. Jak przy większości chrześcijańskich bajek – nie ma wiarygodnych źródeł, które mogłyby to potwierdzić. Oczywiście w tamtej chwili nie miało to żadnego znaczenia. W końcu wspinałem się po tych samych schodach, co Syn Boży x lat temu.
I jakim cudem kościół przeistoczył się dla mnie w nic innego jak chłodziarkę na upalne dni?
Mieszkałem kiedyś z dziewczyną. Mieszkając z dziewczyną, śpisz z nią w jednym łóżku. Śpiąc z nią w jednym łóżku, pieprzysz się z nią. Albo kochasz. Albo jedno i drugie.
Pewnego dnia poszedłem do kościoła. Nie na mszę, tylko pomodlić się w samotności. Kościół był pusty, ale w konfesjonale był ksiądz. Pomyślałem, że zaliczę spowiedź. Nie robiłem tego od podstawówki. Nie pamiętałem regułki. Nie mam nawet bierzmowania. Byłem katolikiem, ale na własnych zasadach. Leniwych i bardzo wybiórczych. Powiedzmy, że byłem turystycznym katolikiem. Za granicą tak. W Polsce, jak mam ochotę. Za to zawsze z wielką wiarą w królestwo niebieskie, Biblię i wszystkie postaci w niej występujące.
Uklęknąłem. Wyznałem grzechy, łącznie z tym, że sypiam z dziewczyną. Nie wiedziałem nawet, dlaczego to grzech, i nie wiem, dlaczego to powiedziałem, ale powiedziałem. Gościu ubrany w czarną sukienkę odpowiedział, że nie może mi dać rozgrzeszenia, dopóki dziewczyna się ode mnie nie wyprowadzi. Zrobiłem w głowie szybkie równanie. Wyszło, że dziewczynę (i seks) lubię bardziej niż Boga, i tak skończyła się moja przygoda z kościołem.
I to była moja ostatnia poważna wizyta.
– Dzięki, Jameson – mówię do butelki i przechylam ją, puszczając oko do zakrytego księżyca, lewitującego nad czerwoną wieżą.
Ręka nadal krwawi, ale już nie tak mocno. Powieki przybierają na wadze z każdą sekundą. Głowa powolutku buja się od prawej do lewej. Pod nosem nucę _Grazie Roma_ Antonello Vendittiego. Znam tylko cztery słowa, resztę wymyślam, ale melodia się zgadza. Zapominam o krwawiącej ręce. Zapominam również, dlaczego krwawi. Nie mogę sobie przypomnieć. Jameson daje i zabiera. Ja nucę dalej _GRAAAZIE ROMA…_
*
Leżę na ziemi. Obok głowy stoi Jameson. Patrzy na mnie z góry.
– Co się stało? – pytam go.
Nie odpowiada.
Obracam się na plecy. Podnoszę się na łokcie. Leżę w pozycji matki pilnującej dziecka na brzegu morza. Prawy polik mam cały w kamyczkach. Mrugam oczami. Mrugam mocniej. I mocniej. W buzi mam niesmak. Coś, jakbym miał kaca w trakcie chlania. Łykam jamesona. Krzywię się. Oblizuję usta. Księżyc nadal lewituje owinięty prześcieradłem.
– Co się stało? – pytam go.
Nie odpowiada.
Podnoszę się. Oglądam rozwaloną rękę. Rana jest cała w piasku, ale chociaż nie krwawi. Piasek jest jak plaster. Po co przepłacać w aptece?
Żeby nie wdało się zakażenie?
Przestań, coś takiego nie istnieje, jak jesteś pijany. Tak samo, jak złamania, zwichnięcia, czas, smutek, jutro i strach.
Na pewno?
Spoglądam w górę. I w końcu widzę krzyż na szczycie wieży.
– Upadłem. Upadłem pod krzyżem. Jak Jezus. Upadłem jak Jezus – mówię sam do siebie. – Upadłem też pod kioskiem. Jezus upadł trzy razy. Ja dwa. Jezus trzy. Czy ja też jeszcze raz zaliczę glebę?
Siadam na kamieniu.
Jezus upadł trzy razy i skończył na krzyżu. Ja mogę upaść dziesięć razy. Albo tysiąc. Nieważne. Nikt już nie robi chyba takich wielkich krzyży, abym bał się upadać. Ja zawsze wstanę i pójdę dalej. Pamiętam hasło z reklamy Powerade. Upadnę. Wstanę. Za każdym razem. I nie skończę na krzyżu. Ale pierw przypomnę sobie, co ja tu robię.
Nie przypominam sobie.
Opuszczam teren kościoła. Patrzę na krzyż. Zastanawiam się, jak ludzie, którzy nie myli zębów, potrafili zamontować go na tak wysokiej wieży bez użycia dźwigu. Może z Bożą pomocą. A może z szatańską pomocą. A może to matma lub fizyka? Nie wiem.
Wychodzę za bramę. Znowu spoglądam na krzyż. Myślę o tym, który na nim zawisnął. I muszę przyznać, że w jednym miał rację. Umiał czarować, więc zamieniał wodę w wino, a nie w whisky. Nie mieli wtedy coli. Nikt by tego nie wypił.
Amen.