Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Urlop na Tahiti - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lutego 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Urlop na Tahiti - ebook

II wojna światowa, Natan i Regina, Żydzi, ukrywają się wśród opustoszałej i zniszczonej przestrzeni. Kiedy kobieta ginie, mężczyzna zaczyna w pojedynkę szukać pomocy. Udaje się do nijakiego Palarczyka, dawnego przyjaciela ojca, człowieka, który określał siebie jako antyfaszystę. Palarczyk niechętnie udziela Natanowi schronienia. Po tygodniu, przerażony widmem donosu i egzekucji, nakazuje mężczyźnie opuścić dom. Natan wyrusza w dalszą drogę.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-7754-9
Rozmiar pliku: 384 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PAMIĘTNIK NATANA

Chyba niewielu piszących czuło tak głęboką potrzebę chwycenia za pióro jak ja w tej chwili. Bo przecież nie dla sławy, nie dla pieniędzy, nie dlatego nawet, by zakomunikować innym coś bardzo ważnego. W tym, że zaczynam pisać, jest biologiczne pragnienie zachowania gatunku, coś więcej: metafizyczna próba przetrwania. Wydaje mi się, że opisawszy swoje dzieje utrwalę je, ocalę samego siebie przed zagładą. Niemal dosłownie.

Rzecz zabawna: moja przeszłość zaczyna się od momentu, gdy leżę na betonowej piwnicznej podłodze z wciśniętą w ramię kolbą karabinu maszynowego. Piwnica jest mroczna, jedyne światło przecieka przez osłoniętą workami z piaskiem szczelinę, niewielki otwór, w centrum którego tkwi wylot lufy mojego karabinu. Polem ostrzału jest skrzyżowanie dwóch ulic. Prawdopodobnie nie zjawią się tu wcześniej niż za kwadrans, może dopiero za godzinę, mamy więc mnóstwo czasu — ja i Regina, przydzielona mi do pomocy.

Nie umiem wyjaśnić, dlaczego przeszłość zaczyna się właśnie od tej chwili — jak gdyby przedtem nie działo się nic ważnego, jak gdybym się był narodził dopiero za dotknięciem kolby kaemu. Głębiej pamięć nie sięga. Pamiętam natomiast w każdym szczególe nie otynkowane ściany z brunatnymi guzami cegieł, skrzynkę ubrudzoną miałem węglowym, piasek pod łokciem (z rozprutego worka) i zapach spalenizny — duszący, kwaśny i jednocześnie przywodzący na myśl pieczone kartofle. Byłem głodny. W żołądku coś przelewało się, bulgotało, szło w górę, do gardła.

— Masz coś do jedzenia? — spytałem.

Regina nie odpowiedziała i musiałem powtórzyć pytanie.

— Mogę ci dać jedną marchew.

— Więcej nie masz?

— Mogę ci dać jedną. Mam tylko cztery.

— Głupia jesteś — powiedziałem. — Dla kogo je chcesz chować? Na kiedy? Daj mi dwie i sama też zjedz. O wiele łatwiej zdychać z pełnym żołądkiem, daję ci słowo.

Była brzydka: pozlepiane, sterczące włosy, spiczasty nos, wąskie wargi, zapadające się w miejscu gdzie brakowało zębów. Może nie miała trzydziestu lat, ale w tym świetle i brudzie wyglądała na czterdziestkę.

— To ty jesteś głupi — powiedziała. — Ani myślę zdychać. Jedna marchewka ci wystarczy.

Wziąłem od niej marchew. Była gorzka, nadgniła, ale bulgotanie w żołądku ucichło. Na zewnątrz nie przestawało huczeć: wybuchy łączyły się ze sobą w łańcuch, w jeden nieustający zgrzyt, do którego ucho już się zdążyło przyzwyczaić.

— Regina — powiedziałem. — Przecież my stąd nie wyjdziemy.

Powiedziałem to tylko dlatego, żeby usłyszeć swój głos na tle rumoru, żeby się przezeń przedrzeć czymś własnym. Nie czułem wtedy strachu. Nie miałem w sobie niczego, co można by nazwać uczuciem: ni lęku, ni nadziei, ni nienawiści. Co jakiś czas spoglądałem w szczelinę, żeby zobaczyć, czy nie nadchodzą tamci. Rozkaz brzmiał: zatrzymać. Miałem sporo amunicji. Skrzyżowanie było doskonale widoczne, tylko co jakiś czas, gdy wiatr zmieniał kierunek, przykrywała je smuga dymu: getto kopciło, jakby je przysypano mokrym sianem.

— Nie kracz — powiedziała Regina. — Dlaczego mamy nie wyjść? Wyjdziemy. Przecież tamtędy — wskazała na małe drzwiczki w głębi lochu — można iść do kanałów.

— I co? — spytałem. — I dokąd? Masz wszystko wymalowane na gębie, tak samo jak ja. Zresztą, nie zdążymy.

W ścieżce światła pełznącego ze szczeliny na moment znalazł się wycinek jej twarzy — policzki i rozszerzone ptasie oczy.

— Tak myślisz? — usłyszałem. — Że nie zdążymy?

Wyjrzałem przez otwór, nie wypuszczając z rąk karabinu. Niebo było słoneczne, różowawe kłęby dymu wyglądały jak obłoki i doskonale harmonizowały z krajobrazem. Do skrzyżowania nikt się nie zbliżał.

— Że nie zdążymy? — powtórzyła Regina.

— Pamiętasz rozkaz — powiedziałem. — Nie było mowy ó uciekaniu.

Zobaczyłem, że przysuwa się do mnie, że pełznie w moim kierunku, skurczona i najeżona jak przemoknięty kocur. Zatrzymała się. Tuż przed twarzą miałem jej wyciągniętą rękę, szarą dłoń z rozcapierzonymi palcami.

— Natan — powiedziała. — Ja ci wcale nie wierzę.

Odwróciłem głowę. Musiałem to zrobić, żeby popatrzeć na skrzyżowanie: nagle odniosłem wrażenie, że w głębi ulicy, między szpalerem kopcących pochodni, dostrzegam przesuwające się ciemne punkty.

— Zdaje się, że idą — powiedziałem.

Nie, teraz przypominam sobie, że nie odezwałem się na głos, a pomyślałem tylko, że idą i że zaraz się zacznie. Na razie były to ruchome punkty i jako takie nie stanowiły nic konkretnego. Byłem spokojny, nawet trochę senny po tej marchwi. Nie widziałem Reginy, pamiętałem, że leży obok, oparta o worek z piaskiem. Jeszcze i teraz mieliśmy sporo czasu. Całe mnóstwo sekund, a może minut. Punkty były drobne, nieco wydłużone, jak laseczki Kocha pod mikroskopem. Nie było ich wiele.

— Jak to się skończy — usłyszałem — pójdę do fryzjera. Albo nie, najpierw do dentysty. Każę sobie wstawić najprawdziwsze złote zęby, co, Natan?

Wzdrygnąłem się, jakby mi polano plecy zimną wodą. Złote zęby — ona zupełnie zwariowała — złote zęby! Jeżeli to się skończy i jeśli zostanie trochę naszych z odrobiną rozsądku, będą uciekać na sam widok złota. Zęby? Z drewna raczej, z blachy, z czegokolwiek — byle to coś wyglądało najnędzniej.

— I tak jesteś ładna — powiedziałem łagodnie, nie przestając wpatrywać się w ciemne laseczki, które nieco urosły.

— Naprawdę? — Chyba się ucieszyła. — Tak myślisz, Natan? Dawniej to byłam. Jak się wystroiłam na Purym, mówili: „Laleczka!” W całej dzielnicy mnie znali. Na takiego, jak ty, to bym nawet nie spojrzała. Dlaczego się śmiejesz?

Wcale się nie śmiałem. Byłem zajęty pałeczkami, które robiły się coraz większe i coraz bardziej ruchliwe. Działo się we mnie coś dziwnego: wiedziałem, przecież, że to nie pałeczki, a tamci, i koniecznie chciałem rozruszać w sobie jakieś uczucia, strach, radość, co bądź, tymczasem byłem pusty, tak spustoszony, że aż dudniło, i to właśnie było dziwne, bo pustka nie jest uczuciem, jest stanem, w dodatku stanem obcym człowiekowi, nienaturalnym.

— Jesteś ładna — powtórzyłem — po prostu piękna, najpiękniejsza ze wszystkich kobiet na świecie, jesteś cudowna, porywająca, koścista, sucha, prawdziwa, jesteś dotykalna, ciepła...

— Ty, głupi! Meszugene!

Ma rację: zwariowałem. Od tej pustki. Laseczki nie są już laseczkami, są figurkami z gumy, jakie się daje do zabawy dzieciom. Przestałem na nie patrzeć. Oderwałem karabin od ramienia i wykonałem tułowiem półobrót, wspierając się łokciem o skrzynkę z amunicją. Gdzieś w pobliżu rozerwał się pocisk, za nim drugi i trzeci. Zupełnie blisko. Betonowe sklepienie odpowiedziało brzękiem, jak gdyby było pudłem, w którym schowano struny. Miałem przed sobą Reginę. Leżała w cieniu, odcięta ode mnie ukośnym promieniem blasku bijącego ze szczeliny. W promieniu kłębiły się drobiny kurzu, jaskrawe i gęste, ostro cuchnące spalenizną. Przyglądałem się Reginie, jakbym ją widział po raz pierwszy albo jak gdybym po raz pierwszy chciał zobaczyć to, czego istnienia dotąd nie podejrzewałem. Byliśmy odsaperowani od siebie klinem światła i żeby ją dojrzeć, musiałem zwęzić oczy, tak bardzo je zwęzić, że obraz przesłaniały mi rzęsy. Może dlatego uległem złudzeniu: złotowłosa królewna, gwiazda filmowa, moja matka (przecież miałem kiedyś matkę), tajemnicza kobieta z malunku Leonarda. Miałem ochotę uklęknąć przed nią, wetknąć twarz w poplamioną, brudną spódnicę. Tak przebudziło się uczucie: strach.

Ale tylko na ułamek chwili. Wróciłem wzrokiem do szczeliny, i w porę, bo szare sylwety przesuwały się już nie opodal skrzyżowania. Przycisnąłem kolbę do ramienia i spojrzałem w celownik, tak jak mnie nauczono.

— Idą — szepnąłem do Reginy.

Poczułem jej biodro przy swoim, jej słony oddech na policzku. Nie wiem, jakim sposobem to poczułem, bo wszystko, co miałem w sobie, przeniosło się na celownik i język spustowy. Byłem przedłużeniem karabinu, jego częścią, stalą, drewnem i prochem. Sylwety, czając się, skokami, podchodziły do skrzyżowania. Parę sekund.

Tak przebudziło się drugie uczucie: triumf. Pamiętam dokładnie, że jak gliniane naczynie pełen byłem kipiącego płynu, jakiegoś wrzenia, gorączki, która rozsadzała, przelewała się przez brzegi, zatapiała wszystko musującą pianą. Miałem ich na celowniku. Mogłem to zrobić już i mogłem sekundę zaczekać, byłem wszechmogący, byłem stwórcą, panem, po raz pierwszy i dotąd ostatni — byłem karabinem pełnym pocisków.

Wszystko zgasło, gdy nacisnąłem język spustowy. Nim to zrobiłem, sylwety, uspokojone panującym wokół bezruchem, skupiły się w centrum skrzyżowania. Pomyślałem zupełnie trzeźwo, że nadeszła odpowiednia chwila, i puściłem długą serię. Cztery sylwety załamały się, dwie zdążyły uciec. Nie strzelałem do nich: było wątpliwe, czy trafię, a naboi trzeba oszczędzać. Wrócą. Tych sześciu to zwiad, niedługo przyjdzie ich więcej.

Pierwsi, których zabiłem. Cztery celne kawałki ołowiu. Leżeli na bruku, niesamowita karykatura, stygnący, a naokoło dudnienie, obłoki różowego dymu i wyżej bardzo niebieskie niebo. Kiedy to obejrzałem, uświadomiłem sobie po raz pierwszy naprawdę, że nie uciekniemy. Regina sapała. Miała buraczkową, jak gdyby podpuchniętą twarz.

Tak przebudziło się trzecie uczucie: miłość. Nie. Teraz zdaję sobie sprawę, że to nie była miłość, a pożądanie. Potrzebowałem gwałtownie czyjegoś ciała, oddechu, szeptu, bliskości. „Regina” znaczy „królowa”. Te pozlepiane kudły, ptasi nos, zapadające się wargi — były królewskie. Żywe. Jedyne w promieniu wszystkich na świecie pożarów i detonacji. Mieliśmy mało czasu, jakieś minuty zaledwie, w których trzeba było przerobić cały materiał, zacząć i skończyć. Nie wszystkim starcza na to długiego życia, ale myśmy zdążyli.

— Regina — powiedziałem i to był najlepszy z możliwych początków.

Musiała czuć to samo. Podczołgaliśmy się do siebie po chropowatym, wilgotnym betonie. Ułożyłem się tak, żeby uniósłszy głowę móc widzieć przez otwór skrzyżowanie. Mieliśmy parę minut. Beton był twardy. Zgarnąłem trochę piasku z rozprutego worka i utworzyłem z niego poduszkę dla Reginy. Jak na plaży. Jesteśmy nad morzem, szeptałem, fale uderzają o brzeg, słyszysz, stąd ten hałas, słońce zachodzi, stąd ta czerwień, nie ma cudniejszej rzeczy niż zachód słońca nad morzem, powiadam ci, piasek jest wtedy purpurowo-złoty, iskrzy się, a myśmy sami, we dwoje, nikogo więcej... Nie przestraszyłem się powleczonych skórą kości, na które dłoń moja trafiła, rozpinając sukienkę. Jak gdybym tylko takiego ciała mógł pragnąć. Jak gdybym tylko takich pieszczot od niej oczekiwał: ukąszeń w szyję i uszy, zadrapań na plecach, bólu wydartych włosów. Natan, słyszałem, mój mężu, no, zróbże to wreszcie, na co ty czekasz, Natan, mój mężu, bliżej, o tak, dobrze... Na moment uniosłem się, spojrzałem w szczelinę. Pusto. Wróciłem do Reginy, jej warg i miejsc, gdzie głód wyżarł piersi, do błagalnie rozwartych kolan i ostrych jak beton bioder, do niedobrego oddechu i wyszczerzonych zębów. Przemknęła myśl: dopóki nie rozewrzemy uścisku, nic nam nie grozi. Wzajemny ratunek, bezpieczeństwo. Nie odrywając palców od jej ramion, podniosłem głowę, żeby zerknąć w otwór. Wydało mi się, że dostrzegam postacie, ale to tylko wstęgi dymu sunęły nad jezdnią. Regina leżała z zamkniętymi oczami. Uśmiechała się. Wsunąłem ramię pod jej głowę, palcami wolnej ręki dotykałem kolejno czoła, powiek i ust, napięta skóra odpowiadała mi pulsowaniem, wargi chwyciły palec, wessały go — Regina przypominała teraz dziecko spragnione pożywienia. Nie odebrałem jej palca, choć w pewnej chwili ścisnęła go zębami. Ból był dobry. Jeszcze, szepnąłem, gdy zwolniła uścisk, mocniej!... Teraz ona wchodziła we mnie, brała mnie, wdzierała się kłem w żywe mięso, miażdżyła tkanki. Miała na wargach moją krew. Dzieliliśmy się rozkoszą jak ostatnią marchewką, byliśmy w sobie aż do szpiku kości i trwałoby to w nieskończoność, gdyby nie otwór nad głową, w który należało spojrzeć.

Szli. Było ich znacznie więcej niż za pierwszym razem, znacznie więcej niż miałem pocisków, a może tylko tak mi się zdawało.

— Regina — powiedziałem, żeby powtórzyć wszystko od początku, ale to był nonsens. Nawet, gdyby się nie zbliżali.

— Będę miała dziecko — usłyszałem. — Będziemy mieli dziecko, pamiętaj, Natan.

Chciałem krzyknąć: powinnaś je mieć natychmiast, już, zaraz, nim oni się zbliżą! Dlaczego nie rodzisz mi dziecka? Na co czekasz? Parę chwil i będzie za późno. Pośpiesz się. Chcę je zobaczyć, usłyszeć krzyk, dać mu imię, zanim tamci dojdą do skrzyżowania. Czy bóg tego nie rozumie? Co on rozumie, ten brodaty staruch z pejsami, któremu nic nie grozi? Wyleguje się gdzieś tam i gówno go obchodzi, że oni podchodzą do skrzyżowania, a przedtem ukatrupili jego syna, twoją matkę, mojego brata. Ten dziad zupełnie stracił rozum. Dał im do ręki piece i drut kolczasty. Po co mój pradziad, dziad i ojciec wkładali tałes i tefilin, całowali cyces? Muszę mieć syna, słyszysz, ty, muszę mu dać imię, zanim tamci się zbliżą!...

I stał się cud: nim tamci doszli do skrzyżowania, Regina dała mi syna. Nie mogłem się obejrzeć, żeby go zobaczyć, ale słyszałem dziecięcy płacz i wiedziałem, że jestem ojcem. Abraham, szepnąłem, będziesz miał na imię Abraham, jak twój dziadek. Bóg ocknął się na sekundę i uczynił to, co do niego należało. Będziesz miał na imię Abraham i kiedy podrośniesz, odmówisz kadysz za ojca i matkę.

Szli ostrożnie, uprzedzeni widocznie przez tamtych dwóch o zasadzce. Przed skrzyżowaniem rozdzielili się na dwie grupy. Przywarli do wypalonych murów. Trzech wysunęło się do przodu, prawdopodobnie po to, bym otworzył ogień i zdradził swoją kryjówkę. Ale ja byłem mądry. Byłem chytry jak lis, podstępny za nas troje. Nie otworzyłem ognia. Niech pomyślą, że uciekliśmy, przecież Żydzi są tchórzliwi, przeraziła ich własna odwaga, sparaliżowała desperacka czelność, zwiali albo uklękną za chwilę i będą błagali o litość. Tak im się zdaje: są coraz pewniejsi, coraz mniej się kryją, coraz śmielej podchodzą do skrzyżowania. Bardzo proszę. Bliżej, jeszcze bliżej (Got, przecież to są słowa Reginy!), odważnie, die Juden to tylko Juden, już dawno ich tu nie ma, pewnie w ogień skoczyli przeraziwszy się swym tupetem...

To była dobra seria W sam gąszcz. Sypnęli się jak pokrzywa cięta biczem. Pajace. Gęba w bruku, a nogi jeszcze wierzgają, tańczą, odpychają się od brzegu, jak gdyby chciały nadać ścierwu pęd w drodze do piekieł. I zaraz kule zatrajkotały wokół szczeliny, podziurawiły worek, zaryły się w tynki. Zwolniłem spust. Szkoda nabojów, trzeba poczekać, aż się podniosą. Regina układa granaty, żebym je miał pod ręką. Granatów jest kilka. Niedużo.

No, podnieście się! Wy i strach? Przecież to tylko Juden, zwei kleine Juden, Schweinerei. Umilkli. Jedno z dwojga: albo zwiali, albo dosięgły ich wasze kule. Raczej to pierwsze. Wiedzą, co się z nimi stanie, jeśli zostaną ujęci żywcem — nie zginą tak łatwo. Będą umierać po kawałku, tyle razy, ilu waszych żołnierzy wierzgało nogami. Więc z pewnością uciekli, nie macie już na co czekać, podnieście się!

Najpierw dwóch, potem pięciu. Pozwoliłem im się zbliżyć, wejść w celownik. Nie strzelałem. Czuli się coraz pewniej, dawali znaki pozostałym, że droga jest wolna. Jeszcze parę sekund. Nigdy bym nie przypuszczał, że w chwili, gdy będę ich mógł zabijać (nocami śniły mi się takie chwile — koszmarne, pełne drgających nóg i ramion, zaciśniętych na gardle palców, rzężenia i krzyku), potrafię kalkulować tak chłodno. Może winien był temu dystans, jaki nas dzielił — sto metrów do skrzyżowania — miałem wrażenie, że flituję teren skażony insektami.

— Natan!— usłyszałem. — Na co ty czekasz?

Pomyślałem o dziecku, Abrahamie: rośnie, niedługo będzie duży, tamci nic mu nie będą mogli zrobić. Trzeba tylko wyczekać, dać mu trochę czasu. Niech się wyprostują, niech nabiorą pewności, że nic im nie grozi.

Już.

Zwariowałem: przestałem strzelać dopiero wtedy, gdy się skończyła amunicja. Nie mieliśmy już ani jednego naboju. Tylko te granaty. Ale tamci nie próbowali się zbliżyć. Było cicho — jeśli nie liczyć dudnienia, które przestało wchodzić w rachubę. Pięć granatów, policzyłem i spojrzałem na drzwiczki, które prowadziły do kanałów.

Spokój. Pamiętam ten spokój, jak gdybym dotykał go palcami albo czuł jego smak na wargach. Regina patrzyła na mnie, a ja patrzyłem na skrzyżowanie, gdzie nie było nikogo oprócz skręconych ciał. Zaczaili się. Nie mogli wiedzieć, że w tarczy kaemu nie ma ani jednego naboju. Ale były jeszcze granaty i rozkaz, trzy ostre sylaby („za-trzy-mać!”), które nie podawały w wątpliwość możliwości wykonania... Dobra rzecz taki rozkaz: środek przeciwlękowy na niepokój i złe myśli. Wyciągnąłem karabin z otworu i rzuciłem go w kąt piwnicy. Potem objąłem Reginę za ramiona i powiedziałem jej, że nasz syn ma na imię Abraham. Mogła nie wiedzieć. Ramiona miała kanciaste, kwadratowe, jak mężczyzna. Drżały. Nie pozwoliłem jej mówić, tylko przyciskałem do siebie, dusiłem, ugniatałem wszystkimi palcami. W ten sposób broniłem jej, ochraniałem, a tym samym chroniłem siebie. Byliśmy bezpieczni, z każdą sekundą bezpieczniejsi, wbrew skrzyżowaniu i tej ciszy.

— Nikogo przedtem nie kochałaś — powiedziałem. — Ja jestem pierwszy. Jeszcze trochę i stąd wyjdziemy. Tamtymi drzwiczkami, do kanałów. Znajdziemy miejsce, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał i wychowamy syna.

— Znasz takie miejsce? — spytała.

— Znam — odparłem. — Pewnie, że znam. To jest wspaniałe miejsce.

— Kłamiesz, Natan.

— Nie kłamię. Mam wielu przyjaciół Aryjczyków. Wyrobią nam papiery, wezmą do siebie, zobaczysz.

— Nie ma takich przyjaciół. Teraz nie ma.

— Mylisz się. To są wypróbowani przyjaciele, rodziców i moi. Niektórzy zawdzięczają nam bardzo wiele, ucieszą się z możliwości rewanżu. Zaczekaj tylko, aż wyjdziemy.

— Okłamujesz mnie, Natan. Nawet nie wierzę, że wyjdziemy.

— Och, ty głupia! Widziałaś, jakiego im dałem łupnia? A my jesteśmy nietykalni. Kochamy się, mamy dziecko, nic nam nie mogą zrobić...

— Zwariował!

— Nie mogą, słyszysz? Jeszcze te granaty i zejdziemy do kanałów. Niech się tylko zbliżą. Bądź spokojna.

Wyrwała się, przycisnęła policzek do betonu. Zrobiłem to samo. Ziemia dygotała, zawodziła jękliwie — przypominało to żałobne śpiewy rabina w Dzień Zaduszny, Dym. Wpełzał przez otwór do piwnicy, cienki, szczypiący w oczy i gardło. Wyjrzałem przez szczelinę. Niepokoił mnie ten bezruch na skrzyżowaniu. Będą musieli iść tamtędy, powiedział Langman, masz ich zatrzymać. Nie powiedział: do ostatniego naboju, do ostatniego granatu. Powiedział: zatrzymać. Ale to rozumie się samo przez się Nie robimy tego, żeby się dać zatłuc z hałasem. Chodzi o to, żeby zatłuc jak najwięcej tamtych i uratować własne życie. Tak to rozumiem. Bydło ryczy włażąc do rzeźni. Nie jesteśmy bydłem. Ryk to głupota, śmierć jest zawsze śmiercią, a ja nie mam ochoty wierzgać nogami jak przed chwilą tamci. Chcę znaleźć bezpieczne miejsce dla siebie i Reginy. Przyrzekłem jej. Kiedy Abraham podrośnie, nie trzeba już będzie szukać bezpiecznych miejsc, więc najważniejsze — przetrwać do tego czasu.

Zaśmiałem się. Regina ciągle leżała z twarzą przy betonowej podłodze. Koniuszkiem języka oblizywała górną wargę. Obejrzałem granaty: pięć żeliwnych jaj, symetryczne kwadraty, niegroźne, jak dziecinne zabawki. Kiedy to się skończy, kupię Abrahamowi mnóstwo zabawek — karabinki, rewolwerki, granaciki. Niech się bawi w wojnę. Przyglądanie się takiej zabawie uleczy pamięć, wyjałowi ją, ośmieszy wspomnienia. Powiem mu: wiesz, synku, dawnymi czasy bawili się w to dorośli. I będziemy się obaj śmiać.

Kiedy tak pomyślałem, zaczęły pękać pierwsze pociski. Moździerze. Tamci doszli do wniosku, że nie warto ryzykować, i postanowili wykończyć nas ogniem z moździerzy. Bardzo słuszne rozumowanie. Gdybym był na ich miejscu i miał moździerze, zrobiłbym dokładnie tak samo. Podciągnąłem worek z piaskiem i osłoniłem nim głowę Reginy. Sam ułożyłem się przy murze, tuż pod szczeliną — w tak zwanym martwym polu. Jeżeli granat wleci do środka, nie będzie to miało znaczenia, ale niełatwo trafić z moździerza w otwór o średnicy kilkudziesięciu centymetrów.

— Jesteśmy bezpieczni — powiedziałem do Reginy, choć zdawałem sobie sprawę, że nie może mnie słyszeć, bo wybuchające w pobliżu pociski zagłuszyłyby nawet syrenę okrętową. — Powściekają się i przestaną — ciągnąłem. — Powyłażą z nor, a wtedy my ich granatami... i do kanału — już nie słyszałem własnego głosu.

Bili coraz celniej. Pocisk uderzył w krawędź otworu, powiększył go, odłupując kawał muru. Wydało mi się, że piwnica jest pełna fruwających odłamków, że wpiły się we mnie miliony rozżarzonych drobin metalu. Ale bólu nie czułem. Być może umierający nie czuje bólu. To jednak nie było umieranie. Coś się ruszało pode mną, nasz syn, mój i Reginy, dziecko, któremu muszę być tarczą i dla którego trzeba ocalić życie.

— Nie bójcie się — powiedziałem do dziecka i matki — jeszcze trochę i będzie po wszystkim, mam dla was cudowne miejsce, cierpliwości, kochani, takie miejsce, gdzie nic złego was nie dosięgnie, będziemy chodzić na plażę, pić co rano po szklance świeżego mleka...

Nagle zrobiło się cicho. Otworzyłem oczy. Nie zdawałem sobie sprawy, że dotąd były zamknięte. Spojrzałem na Reginę. Leżała w tej samej pozycji, z głową pod workiem piasku, tylko nogi miała podkurczone. Dotknąłem ręką jej ramienia, ale nie poruszyła się. Szok, pomyślałem. Przybliżyłem twarz do otworu.

Czołgali się w naszą stronę. Kilkunastu. Zdążyli już minąć skrzyżowanie, byli zupełnie blisko. Widocznie nie od razu otworzyłem oczy. Musiało upłynąć sporo sekund, a może minut. Wybrałem najładniejszy granat (pierwszy z prawej był wypolerowany, bardziej błyszczący od innych) i rzuciłem w sam środek pełznących. Nie zdążyli się opamiętać. Pięć granatów to porcja w sam raz. Chyba nie przypuszczali, że przybyli z Reichu na Nalewki po moich pięć granatów. Zapewne führer im tego nie powiedział.

Nim się opamiętają, będziemy w kanałach. Pochyliłem się nad Reginą. Odsunąłem worek.

— Chodźmy — powiedziałem. — Możemy już iść. Prędzej!

Mówiłem do trupa. Regina była martwa, a przynajmniej wtedy wydało mi się, że jest martwa. Dziś nie jestem tego pewien. Człowiek nie może umrzeć tak nagle. Musiało w niej zostać jeszcze trochę życia i gdybym ją wziął na ręce i zaniósł do kanałów, może rozdmuchałbym tę iskierkę. Ale nie zaniosłem. Przeraziłem się sztywności i chłodu, szklanych paciorków w oczodołach, woskowego uśmiechu. Zdawało mi się, że patrzę na swoją własną odrąbaną rękę. Mogłem uciekać — upiorny sen nie odebrał mi możliwości ruchu. Pobiegłem, nie oglądając się, ile sił w nogach, ile tchu.

Przebyłem swoją pierwszą miłość od początku do końca. Wydaje mi się, że to była ich najstraszniejsza zbrodnia: kazali mi skończyć w chwili, kiedy zacząłem, zamordowali nie poślubioną żonę i matkę cudownie urodzonego dziecka. Nie można wynaleźć okrutniejszej zbrodni, można ją tylko powtarzać. Pogruchotali mi duszę...

Za drzwiczkami była już tylko noc. Brnąłem cuchnącym ściekiem po kolana w zawiesistej mazi i nie wiedziałem, jak się stąd wydostanę ani dlaczego miałbym się wydostać. Było mi wszystko jedno, a nawet dobrze — w tej chlupocącej, kleistej ciemności, której nie było końca. Latarka, którą dostałem od Langmana, nie chciała się zapalić, widocznie zamoczyłem baterie.

Kiedy już wydostałem się z kanału, była noc i to uratowało mnie od wstrząsu. Bałem się otwartej przestrzeni, ale ta przestrzeń była niewyraźna, gdzieniegdzie tylko oznaczona niebieskimi światłami. Prawdopodobnie znajdowałem się na peryferiach miasta. Miałem szczęście. Dopisywało mi — łamigłówka przypadków, dzięki którym zachowywałem życie. Nie ratowało jednak przed lękiem: to, czego doznałem w parę chwil po opuszczeniu kanałów, było czymś gorszym niż samotność porzuconego w płonącym domu kaleki. Miałem nogi i mogłem uciekać. Dokąd? O kalekim nieszczęśliwcu mogą sobie w końcu przypomnieć — płonący dom zwraca uwagę. Konstrukcja, w której mnie zamknięto, nie zwróci niczyjej uwagi, a jeśli zostanie zauważona, tym gorzej. Ludzie to nie ratunek, to niebezpieczeństwo. Mam twarz skazańca, każdy odczyta z niej przepustkę do pieca. Czy jest miejsce, gdzie można się skryć przed ludźmi? Obiecałem je Reginie, ale Reginy już nie ma. Plaża, słońce, szklanka świeżego mleka... Pić się chce. Jestem cieniem, to, co miałem, zostało tam, w piwnicy: Regina i nasz syn Abraham. Trzeba iść gdziekolwiek, trzeba do dna wypróbować to cholerne szczęście, choćby się okazało, że do dna jest tylko parę kropel.

Wytrzeźwiałem. Zawrót głowy, o który przyprawiło mnie świeże powietrze, powoli mijał. Podniosłem się z ziemi. Przeciąłem jakieś poletko — prawdopodobnie ogródek działkowy — i znalazłem się na szosie. Szedłem równolegle do niej, wśród nie rozkwitłych jeszcze krzewów, suchych witek smagających po twarzy. Nawet one, pomyślałem ze złością.

Nie wiem, na co liczyłem, idąc wzdłuż szosy. Nie miałem pojęcia, dokąd prowadzi. Ale musiałem iść, to jedno mi pozostawało: złudzenie, że robię coś określonego, że dokądś zmierzam. Potknąłem się, uderzyłem policzkiem o wbity w ziemię palik. Podbródek zrobił się wilgotny, otarłem go rękawem. Nie mogłem przystanąć. Szosą przejechała ciężarówka, na moment znalazłem się w blasku reflektorów, już byłem pewien, że w tym miejscu kończy się moje szczęście, dalej nie będę musiał iść — ale ciężarówka nie zatrzymała się. Znów szedłem. Wydało mi się, że niebo blednie i z tą bladością zbliża się kres marszu wzdłuż szosy. Było mi wszystko jedno, przysiadłem na pniu, gwałtowne kłucie w boku odebrało mi siły. Nie mogłem wstać. Rozcięty policzek krwawił, z podbródka na ziemię spadały w równych odstępach krople. Odmierzały czas. Próbowałem je liczyć — było to określone zajęcie i zarazem nadzieja: w pewnej chwili odpłynie ze mnie ostatnia kropla, nastąpi łagodny koniec, którego nawet nie zauważę. Ale odstępy zwiększały się, wreszcie krwawienie ustało. Znów byłem sam, skazany na decyzję. Wstałem. Gwiazdy stopiły się w przydymionej bryle szkła, która zawisła tuż nad głową. Pomyślałem, że najprościej będzie odebrać sobie życie. Coraz bardziej ulegałem pokusie: odszukać jakąś rzeczułkę, jeziorko lub zwykłą studnię. Skoczyć, wciągnąć w płuca jak najwięcej wody i osunąć się na dno. Cisza — bezruch — nieświadomość.

Pomyślałem o wodzie, bo byłem spragniony. Język przysechł do podniebienia, przełyk miałem zatkany klejem. Zbiegłem do rowu przy szosie i wcisnąłem twarz w gliniastą kałużę. Napiłem się i ostudziłem zaogniony policzek. Już nie myślałem o samobójstwie. Zobaczyłem tablicę: „Pruszków”. W oddali, przez mglistą szarość świtu, przebijały się kontury budynków. Pruszków, Malinowa 14, Palarczyk. Do niego. Konrad Palarczyk, współpracownik ojca, jego przyjaciel ze studiów, dyskusje do późna w noc w naszym domu: „Byłem i będę antyfaszystą, ufajmy, że nie nadejdzie chwila, w której potrafię ci to udowodnić...” Nie ma jak szczęśliwa gwiazda. Palarczyk mieszka w willi, na strychu albo w piwnicy znajdzie się kąt, czy ojciec nie poratował go, gdy wynikła sprawa przeterminowanej pożyczki? Wspaniały człowiek z Konrada, ojciec zawsze to powtarzał. Ojciec znał się na ludziach. Żeby tylko dotrzeć do Malinowej. Dlaczego nie? Dwieście metrów od stacji. Stacja powinna znajdować się z tamtej strony Tor biegnie równolegle do szosy. Mam szanse.

Mogła być czwarta nad ranem, o tej porze ludzie jeszcze śpią, aż do stacji nie spotkałem nikogo, jeśli nie liczyć wyrostka na rowerze, który przeleciał nie spojrzawszy na mnie. Skręciłem w Malinową. Szedłem powoli, nie oglądając się — przede mną nie było nikogo, a z tyłu wyglądałem jak człowiek (mój Boże, to już się wźarło w podświadomość, zatruło ją, wypaczyło; człowiek znaczy mistyfikacja, odruch samoobrony, radość zwierzęcia, że na moment znalazło kryjówkę pod ludzką postacią; gdzie twarz, gdzie ta pogarda, godność, zobojętnienie — czy porzuciłem je przy Reginie, w piwnicy?), mogłem uchodzić za robotnika wracającego z nocnej zmiany albo za podpitego włóczęgę, który szczęśliwie uniknął spotkania z patrolem.

Zrobiłem głupstwo, jeden granat trzeba było sobie zostawić. Ukryłbym go pod marynarką, w wewnętrznej kieszeni. Nawet ze względu na Palarczyka: mógłby powiedzieć, że nie ma pojęcia, jakim sposobem trafiły pod jego dach te strzępy, w których zidentyfikowano Żyda. Strzępy milczą, są niewrażliwe na tortury, Żyd potajemnie zakradł się do willi, a kiedy usłyszał syrenę gestapo, wyszarpnął zawleczkę.

Powiedziałbym Palarczykowi, że mam granat. Potrafiłbym mu wytłumaczyć, że nie narażam go przez to jeszcze bardziej, a odwrotnie, do minimum redukuję niebezpieczeństwo. Oczywiście, lepsza byłaby trucizna, z drugiej jednak strony granat to broń, można się nim posłużyć nie tylko przeciw samemu sobie; można, na przykład, wyrwać zawleczkę, gdy gestapowcy wejdą do kryjówki... Tego bym Palarczykowi nie powiedział, ale to jest powód, dla którego wołałbym mieć granat niż truciznę. Coś jeszcze zostało z tej piwnicy, z czasów gdy podświadomość nie dyktowała mistyfikacji. I jeszcze jedno: od trucizny można tylko umrzeć, granatem — można się bronić. Tego także nie mówiłbym Palarczykowi, może nawet nie zwierzyłbym się, że mam granat. Po co? Granat byłby moją osobistą sprawą, czymś intymnym, prawie wstydliwym.

Zrobiłem głupstwo, jeden granat trzeba było sobie zostawić.

Nim przystanąłem przy drucianym ogrodzeniu, za którym, wśród rzadkich krzewów, rozsiadła się falbankami przybudówek drewniana willa, spojrzałem za siebie i dopiero nabrawszy pewności, że ulica jest pusta i nikt mnie nie śledzi, nacisnąłem guziczek przy furtce. I jak za pociśnięciem guziczka — dotąd robiłem wszystko, żeby o tym nie myśleć, teraz jednak opadło mnie ze wszystkich stron, zmroziło, przepełniło wstrętem. Kto mi pozwolił domagać się od Palarczyka, żeby narażał dla mnie życie? Kto mi dał prawo wciągać w tę grę drugiego człowieka, prosić go, by razem ze mną, by dla mnie zaryzykował głowę; pozbawić go spokoju, odebrać sen, napełnić lękiem o los nie tylko swój, ale i dzieci, bo oni nie litują się nad dziećmi człowieka, u którego ukrywał się Żyd — kto dał mi prawo żyć za taką cenę? Powinienem odejść, natychmiast, nim odryglują drzwi i uchylą furtkę. Jeżeli tego nie zrobię i jeśli nawet uda mi się to wszystko przeżyć, zasługą Palarczyka będzie uratowanie szmaty, strzępu, którego nie warto było ratować.

Tak pomyślałem, ale nie odszedłem, bo byłem głodny i senny, i te myśli, niczym łódeczka z papieru, kołysały się na samej powierzchni, nie zanurzając się prawie, obce, jak gdyby nie moje. Wstręt, obrzydzenie — były to pęcherzyki powietrza, ulatniające się natychmiast po wypłynięciu, nic w porównaniu z głodem i potrzebą snu, leniwą niemocą, której nie można odeprzeć. Znów nacisnąłem dzwonek. Z przybudówki wynurzyła się bardzo gruba kobieta, owinięta w szal. Podeszła do furtki i przez parę sekund przypatrywała mi się, ssąc i żując dolną wargę.

_—_ Do kogo? — spytała wreszcie.

Byłem przygotowany na spotkanie z Palarczykiem, widok kobiety pozbawił mnie przytomności, obezwładnił; nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

— Do kogo? — powtórzyła.

Byłem ciekaw, czy orientuje się, kim jestem Mało brakowało, a zapytałbym o to. Przyglądała mi się bez ciekawości, obojętnie i sennie, jak gdybym zapukał do drzwi lekarza. Chyba ją wyciągnąłem z łóżka. Wyobraziłem sobie to łóżko: gorące, rozbechtane, z białym pagórem pierzyny.

— Do pana Konrada — powiedziałem.

— Aha. — Nie przestawała patrzeć na mnie, a ściślej na moje zarośnięte szczeciną policzki i wyłażącą spod marynarki brudną koszulę. — Śpi jeszcze.

Oparłem się o furtkę, jak gdybym pragnął w ten sposób nakłonić kobietę, żeby mi otworzyła.

— Mam do niego bardzo pilną sprawę — położyłem dłoń na klamce. Cholerna baba, w każdej chwili może ktoś nadejść, zwrócić uwagę. — Proszę mnie wpuścić, muszę natychmiast zobaczyć się z panem Palarczykiem.

— Dobra. — Otworzyła furtkę. — Ale on jeszcze śpi, wczoraj tu trzech Żydków złapali, obława była, to co, mam obudzić?

Skinąłem głową. Byłbym zawrócił, ale miałem przed oczami kopiaste łóżko i garnek, z którego płynie na talerz zawiesisty, ciepły strumień. Kobieta już się nie odzywała. Zaprowadziła mnie do przybudówki i stamtąd wąskim nie oświetlonym korytarzykiem na górę. Znalazłem się w pustym pokoju, to znaczy w pokoju bez mebli, z powalaną wapnem podłogą, na której piętrzyły się jakieś papiery, tekturowe pudła i worki z resztkami węgla.

— Idę obudzić — powiedziała kobieta.

Zostałem sam. Z gazet i worków można ułożyć pod ścianą cudowne legowisko. Wyciągnąć się, zdjąć buty — nogi płoną, musiałem je odparzyć. Rozejrzałem się. W rogu pokoju, koło okna, leżał kiełkujący kartofel. Podniosłem go, obłamałem pędy. Był miękki, kleisty, na dziąsłach osiadł mi piasek. Przełknąłem właśnie ostatni kęs, gdy do pokoju wszedł Palarczyk.

Miał na sobie włochaty szlafrok, żółty w zielone pasy. Nie poznał mnie. Mrużył zapuchnięte od snu oczy i czekał, aż się odezwę.

— Dzień dobry, panie Konradzie — powiedziałem. — To ja, Natan.

Przestał mrugać.

— To ja, Natan — powtórzyłem. — Natan Perel, nie poznaje mnie pan?

Wyciągnął do mnie rękę, a ja uścisnąłem ją, zamykając w dłoni zimną galaretę, coś tak wstrętnego, że czym prędzej rozluźniłem palce.

— Skąd? — usłyszałem.

Pytanie było zbyteczne, musiał wiedzieć, skąd przychodzę, a także — po co, i to, że zapytał, było niedobrym sygnałem.

— Musi mnie pan ukryć, przynajmniej na parę dni, na parę godzin — mówiłem szybko, połykając słowa, bojąc się, że nie pozwoli mi skończyć, wypchnie z pokoju, za furtkę, na ulicę. — Padam z nóg, nie spałem chyba od tygodnia.

— Oczywiście, oczywiście... — Zgarnął rozpełzające się poły szlafroka. — Musisz odpocząć, przespać się, ogolić. Koniecznie musisz się ogolić.

Nie zrobił jednak nic, co oznaczałoby wskazanie drogi do pokoju, gdzie znajduje się łóżko. Stał nieruchomo i patrzył na mnie. Zmieniłem się, wiem. Przez te lata straciłem dwadzieścia kilo. Skóra i kości, na policzkach ani krzty mięsa, tylko skóra i ciemna, najeżona szczeć. Pomyślałem o tym i powiedziałem:

— Ogolę się, ale przedtem muszę spać. Kilka godzin snu, potem golenie, kąpiel i znów będę człowiekiem. Nikt mnie nie widział, kiedy tu szedłem.

— Oczywiście, oczywiście... — Wyciągnął ręce, jak gdyby chciał mnie dotknąć, ale cofnął je szybko, tłumacząc ten gest ponownym zgarnięciem szlafroka. — Chcesz tu zostać?

— Mam odejść?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: