- W empik go
Urlop z kradzieżą w tle - ebook
Urlop z kradzieżą w tle - ebook
Wreszcie upragniony urlop!
Przed nami niezapomniane wakacje!
Wszystko dopięte na ostatni guzik. Nic tylko ruszać i korzystać. Najlepiej jakby udało się połączyć wszystko razem, piękną pogodę, relaksujące nicnierobienie z wolno płynącym czasem w ciszy dzikiej przyrody. Drobna przygoda też by nie zaszkodziła, żeby było co opowiadać po powrocie.
Historia pewnego perfekcyjnie zaplanowanego wypoczynku, który pod wpływem jednego zdarzenia zamienia się w kryminał z przymrużeniem oka. Czy na takie „wyzwania” jesteśmy gotowi? Co wtedy myślimy i jak się zachowujemy? Dawka relaksującego humoru z zagadką w tle, którą trzeba wyjaśnić, zanim skończy się urlop.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960997-4-7 |
Rozmiar pliku: | 416 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przygotowania
Wyjazd jak wyjazd, wiadomo, wszystko może się zdarzyć…Takie mam nastawienie i… oczekiwanie pozytywnych doświadczeń.
Wypoczynek w lecie, odkąd pamiętam, zawsze był dla mnie najważniejszy. W szkole, na studiach i oczywiście teraz, kiedy pracuję. Nie tylko dlatego, że to kwestia przyzwyczajenia. To czas na zasłużony odpoczynek, oderwanie się od ciężkiej harówki dnia codziennego i przede wszystkim to spełnienie mojego rocznego pragnienia. Zapomnieć o wszystkich codziennych ważnych rzeczach, pracy i zmartwieniach.
Lato od zawsze było dla mnie synonimem wakacji, czyli upragnionej beztroski, niczym długo wyczekiwany deszcz na pustyni, promienie słońca wychylającego się zza ogromnej chmury, która zasłoniła je na całe dziesięć miesięcy.
To właśnie teraz był ten czas. Od początku czerwca czułam lato i podniecenie związane z planowaniem wakacji. Teraz wszystkie te emocje wybuchły we mnie z ogromną mocą. Czułam się lekka i beztroska, bo właśnie rozpoczynałam mój długo wyczekiwany urlop. To nic, że słońce grzało od kilku tygodni, że miałam już okazję, aby na chwilę oderwać się i zapomnieć o pracy i problemach. Teraz jednak zaczyna się mój niczym nieograniczony dłuższy niż zawsze, dobrze zaplanowany, przemyślany i przygotowany w najmniejszym szczególe – wyjazd.
Zanim jednak rozpocznę wypoczynek i zanim na niego wyruszę, to oczywiście muszę się odpowiednio przygotować.
Wybór kierunku wyprawy, miejsca pobytu oraz tego, na co poświęcę mój cenny czas na miejscu, to najmniejszy kłopot. To wiem mniej więcej od końca zimy. Wyboru dokonuję najczęściej pod wpływem reklam w telewizji lub w kolorowych magazynach turystycznych. Czasami korzystam z porad i opowieści znajomych o ich ostatnich wakacjach. Zazwyczaj okazują się one najlepsze i niepowtarzalne. Mam też swoje podróżnicze marzenia, czyli miejsca, które chciałabym zobaczyć i zwiedzić, a nie poprzestać na obejrzeniu ich w telewizji lub internecie.
Po wyborze i zarezerwowaniu kwaterki przygotowania do wyjazdu nabierają tempa. I nie chodzi o odpowiednie ukształtowanie sylwetki po długiej i tuczącej jak zwykle zimie – to jest osobne zagadnienie. Chodzi o trudne kompletowanie ważnych i ważniejszych rzeczy, jakie muszę, a wręcz koniecznie muszę, zabrać ze sobą, żeby wyjazd był udany. A chcę, aby taki był.
Za każdym razem obiecuję sobie, że mój kolejny wypad będzie jeszcze bardziej udany. Chyba wszyscy sobie to obiecujemy. Potwierdzają to liczne opowiadania znajomych, w których nie słychać, aby miało być inaczej. Słowem, wszyscy dobrze trafiamy.
To nic, że w ostatnim sezonie letnim zbankrutowało osiemdziesiąt biur podróży, przez które blisko piętnaście tysięcy turystów z naszego kraju musiało przerwać wakacje i awaryjnie wracać do domu. Często doświadczyli przez to przykrości od rozwścieczonych hotelarzy lub stracili bagaż, a także pieniądze. Mam nawet kilku takich znajomych.
Z czasem takie doświadczenia przybierają w opowieściach poszkodowanych charakter niepowtarzalnej przygody i ponadprzeciętnego doświadczenia. Nikt nie wspomina już o niedogodnościach, a zagadnięty po imponującym wywodzie dochodzi do wniosku, że to było pozytywne zrządzenie losu i w sumie należałoby dziękować za to – tylko nie do końca wiadomo komu. W każdym razie wyjazd był na medal. Krótszy o połowę niż ten wymarzony i opłacony, a z siedmiu dni pobyt skrócił się do trzech. To nic nie szkodzi, a nawet lepiej. W ciepłych krajach w warunkach all-inclusive (wszystko dla mnie w zasięgu wzroku) odpoczywa się przecież trzy do czterech razy szybciej niż standardowo w warunkach krajowych – wiadomo nie od dziś. Gorzej mają ci nie all-inclusive, bo muszą ciągle kombinować z jedzeniem i piciem, a to oczywiście bywa męczące – no i jeszcze najczęściej wcześniejszy wyjazd…
Biorąc wszystkie za i przeciw, gdybym jechała z biurem podróży, to nie byłabym w grupie z wykupioną full opcją. Nie dlatego, że nie lubię luksusu i darmowych drinków, które tak naprawdę zostały wcześniej opłacone, ale z czystego pragmatyzmu. Po pierwsze nie lubię nadmiaru możliwości, z większości i tak nie skorzystam. Po drugie nie lubię przepłacać, przykładowo za dodatkowe wyżywienie. Czy ja jadę na wakacje w kółko się obżerać? Czy nie wystarczą mi dwa, góra trzy posiłki w ciągu dnia? Po co paśnik, czyli stołówka, ma być otwarta na okrągło? I tak serwują to samo z drobnymi modyfikacjami. Nie zapominajmy o leżakach i ręcznikach na plażę. Za to przecież koniecznie trzeba zapłacić. Bez tego na pewno nie da się w spokoju zrelaksować i wypocząć. Tyle że na miejscu często okazuje się, że niestety trzeba dopłacić, bo oferta była nieaktualna. Co ciekawe w kraju na plaży wystarczy nam parawan i ręcznik na piasku. Mogłabym tak mnożyć różne przykłady, ale mi to wystarczy. Dlatego nie korzystam z usług biur podróży i sama organizuję swoje wyjazdy. Sama dla siebie jestem biurem turystycznym, kierowcą, przewodnikiem i tym najważniejszym – turystą i podróżnikiem.
Wszystko związane z własnym odpoczynkiem lubię mieć pod kontrolą od początku do końca. Dlatego szerokim łukiem omijam tak zwanych tour operatorów i ich agencje pośredniczące. Proponowane oferty często niestety tylko na pierwszy rzut oka są atrakcyjne. Zgłębiając tajniki pakietu wyjazdowego, najczęściej stajemy przed dylematem, co wybrać? – ładną miejscówkę, ale trzeba za wszystko dodatkowo płacić, albo hotel full wypas, ale usytuowany kilka godzin od lotniska lub morza. Jak już uda się wyszukać coś tuż przy samej plaży, to brak innych rzeczy – najczęściej gwiazdek.
Przed wyjazdem jesteśmy zapewniani, że hotel ma ich minimum trzy z dużym plusem, a po powrocie przy składaniu reklamacji dowiadujemy się, że to były lokalne gwiazdki albo koniczynki. Niestety w zależności od potrzeb okazuje się, że raz krajowe oznaczenia standardu były zaniżone, a innym razem zawyżone. Nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Na szczęście to bez znaczenia. I tak po jakimś czasie w pamięci pozostaną tylko te dobre wspomnienia.
Wracając do kompletowania rzeczy na wyjazd…
Nie mogę zapomnieć o moim dużym doświadczeniu wczasowiczki, które na szczęście dumnie i z poświęceniem uzupełniam rok rocznie. Oprócz tego przed kolejnymi wyjazdami z naturalnego odruchu dobrego organizatora uzupełniam braki w ubraniach i wyposażeniu. Dzięki temu mam pewność, że jestem dobrze przygotowana i czuję się bezpiecznie. A to pozytywnie wpływa na moje samopoczucie i pozwala mi w pełni odczuwać radość z rozpoczynającego się urlopu. Najważniejsze są oczywiście szczegóły.
Od pewnego czasu, czyli dokładnie od dwóch lat, jeżdżę pod namiot. Wcześniej rozbijałam się po hotelach i kwaterkach, co dziś uważam za zbytnią rozrzutność i niepotrzebny i złudny luksus. No bo w czym taki namiot ustępuje kwaterce? Jakby się tak dobrze zastanowić, to w sumie we wszystkim. Z tym nie zamierzam dyskutować, bo mam doświadczenie. Dlatego wiem, że zostało postawione złe pytanie, wręcz tendencyjne.
W kwestii wypoczynku pod namiotem należy skupić się na jego zaletach, aby móc w pełni dostrzec jego walory i się nimi cieszyć. Dopiero wtedy można zacząć rozumieć, że nie ma sensu porównywanie kwatery czy hotelu do tekstylnej rezydencji. Podobnie jak nie powinno się porównywać przyjemności z jazdy motorem do jazdy samochodem – ja akurat nie lubię motorów, więc nie zamierzam na ten temat dyskutować. Oczywiście jako osoba tolerancyjna nie odmawiam nikomu możliwości korzystania z tego środka lokomocji. Kto wie, może kiedyś spróbuję jazdy na motorze i wtedy jeszcze bardziej utwierdzę się w tym przekonaniu. Nie przypuszczam, żeby było odwrotnie, ale oczywiście niczego nie wykluczam. Chociaż szanse są marne, bo najpierw musiałby ktoś przekonać mnie, abym wsiadła na motor, a na razie to jest tak realne jak śnieg w lipcu.
W każdym razie podstawową zaletą namiotu dla mnie jest niski koszt jego eksploatacji, czyli niskie opłaty na kempingach i w gospodarstwach agroturystycznych za użyczenie kawałka placu i dostęp do prądu, a nawet ciepłej wody i działającej toalety. Ceny co prawda są mocno zróżnicowane i czasami za wysokie, wtedy potrafią osiągać połowę ceny kwatery. Mimo wszystko nadal jest to dużo mniej niż opłaty za pokój, który może być w opłakanym stanie. Takie jest prawo rynku, za lepszą kwaterę czy kemping płacimy więcej. Na szczęście lepszych kempingów jest coraz więcej i przybywa ich szybciej. Po części wynika to ze zmiany pokoleniowej i pojawienia się nowego rodzaju klientów, ale i konkurencji.
Współcześni klienci kempingów mają inne wymagania niż ci sprzed lat. To nadal głównie ludzie młodzi (tak jak kiedyś), ale z tą różnicą, że nie mają ochoty czegokolwiek sobie odmawiać i borykać się z jakimikolwiek niedoborami czy problemami. Jadąc na kemping, oczekują warunków podobnych do tych w domu. Trudno wmówić im, że takowych nie da się uzyskać na kempingu, ponieważ widzieli, a nawet mieli okazję korzystać z nich w innych krajach. Wiedzą więc, że we wspólnej łazience czy prysznicach może być czysto, może być też ciepła woda przez cały dzień, udaje się nawet posprzątać teren, a trawa może być trawą, a nie wydeptanym kawałkiem ubitej ziemi. Ponadto da się tak zorganizować podział kempingu, aby namioty nie tworzyły bezładnej masy tekstylnych domków, pomiędzy którą trudno poruszać się nie potykając o linki lub kilometry przedłużaczy doprowadzających prąd do poszczególnych namiotów. Tak, tych klientów nie da się pod tym względem zbyć i jak brakuje więcej niż jednej z oczekiwanych rzeczy – czasami trudnych do osiągnięcia w polskich warunkach – rezygnują i idą gdzie indziej. A konkurencja nie śpi. Co więcej, ona dopiero się budzi. Wystarczy, że jeden czy drugi właściciel łąki lub placu wpadnie na pomysł wynajmu terenu pod noclegi pod brezentem i już powstaje kemping. To oczywiście istna zmora dla już działających placówek.
Na razie walka o klienta skupia się na niższej cenie za wszystko, co dotyka ziemi, a wczasowicze chętnie uczestniczą w tym swoistym folklorze, gdzie jakość ustępuje taniości.
Zawsze mnie fascynowało, jak daleko można rozwinąć swoją wyobraźnię w tym aspekcie. I tak mamy opłatę za rozłożenie namiotu uzależnioną od jego wielkości (zrozumiałe, bo zajmuje on kawałek placu), opłatę za parkowanie samochodu obok namiotu (no nie musi stać obok, ale z reguły kempingi nie mają wydzielonego na to miejsca, więc wyboru poniekąd nie mamy). W cenniku są też opłaty za każdą osobę śpiącą w namiocie (mimo że już zapłaciliśmy za namiot odpowiedniej wielkości), za prąd (ryczałt dzienny, zupełnie jakby przewidywano potrzebę zużywania prądu przez cały długi dzień), za toaletę (coraz bardziej popularne plastikowe budki z mechanizmem zatrzaskowym odblokowywanym po wrzuceniu monety), za psa (dodatkowa opłata za wakacje z przyjacielem) oraz opłata klimatyczna, jakby podatek akcyzowy od wypoczynku, i tak dalej. Wyobraźnia nie zna granic, więc tylko czekać nowych pozycji w cennikach.
A co otrzymujemy za tak zróżnicowane opłaty? Najprawdopodobniej wszystko, za co zapłaciliśmy, ale w innym i niestety niższym standardzie od oczekiwanego i bez jakiejkolwiek gwarancji. Dodatkowo nie możemy liczyć na spokój – za to przecież nie zapłaciliśmy – więc każdy może rozbić swój namiot tuż obok naszego, a z zaparkowanego prawie w przedsionku samochodu włączyć muzykę rozkręconą do granic wytrzymałości naszych uszu. Wszakże też zapłacił, a według regulaminu cisza nocna obowiązuje w godzinach od dwudziestej drugiej do szóstej rano. Nie możemy także liczyć na spokój naszego nosa. Powinniśmy liczyć się z tym, że tuż obok wyrosną różnej maści sprzęty do grillowania. Niezależnie od tego, czy to się nam podoba i czy mamy na to ochotę, będziemy wąchali i wdychali dym węgla oraz nafty używanej do palenia w blaszanych paleniskach. No, ale za brak grilla pod nosem nie płaciliśmy, tak samo jak nie płaciliśmy za to, że zostanie utworzona specjalna strefa grilla niczym przedział dla palących. Nie płaciliśmy także za wiele innych rzeczy, których moglibyśmy oczekiwać od ludzi kulturalnych, ale przecież na wakacjach powinniśmy być wyrozumiali, bo każdy po swojemu chce cieszyć się wypoczynkiem i spełniającym się urlopem – to wiem z doświadczenia. I tutaj muszę dodać, że choć dostrzegam te wszystkie niedociągnięcia, to potrafię je zrozumieć. Myślę, że mogłabym pokusić się o wyjaśnienie tego stanu rzeczy. No bo komu z nas, jak już wyrwie się z domu na upragnione wakacje nie zdarza się zaszaleć? Nie znam takich, nie wyłączając mnie. Wszystko nam przeszkadza, dopóki sami nie zaczniemy tego robić. Dlatego zanim zacznę krytykować czy pouczać innych, zastanawiam się, czy tak naprawdę nie krytykuję sama siebie. Wszystko to biorę pod uwagę przy wyborze kempingu, ponieważ sytuacja wygląda tak, jakby właściciele pól namiotowych sami z nich nie korzystali i nie odczuli braku pewnych udogodnień.
Jednym z ważniejszych punktów przygotowania się do wyjazdu jest staranny wybór kempingu, gdzie rozłożę swoje tymczasowe królestwo… Oprócz namiotu zabieram baldachim, no bo która kobieta nie marzyła nigdy o łóżku z baldachimem? Tyle że mój wypoczynkowy rozwieszam nad namiotem jako dodatkowe zabezpieczenie przed deszczem i słońcem. Śpiwory, karimaty i butla z gazem to podstawa, bez nich się nie ruszam. Oczywiście spotkałam takich, którzy zapomnieli o nich, i stali z rozłożonymi rękami przed namiotem niczym młodzi przed mieszkaniem w stanie deweloperskim, zastanawiając się, czemu muszą wydać kolejną furmankę pieniędzy, skoro zapłacili już dwie i nadal nie mogą się wprowadzić… Mam też lampeczki solarne, które niczym pochodnie w nocy zabieram na wyprawę do toalety, aby oświetlać krętą drogę w labiryncie namiotów. Niezastąpione podczas moich wojaży są plastikowe pudełeczka, których liczba z roku na rok rośnie po wykryciu kolejnych niedoborów. Trzymam w nich ku niezadowoleniu wszelkiej maści robaczków i mrówek wszystko, co tylko mogę: sztućce, warzywa, skarpetki, przyprawy, pieczywo oraz wiele innych mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy.
Dzięki corocznym przeglądom stanu pudełek i innego wyposażenia przed ostatnim wyjazdem odkryłam, że mam nawet pudełko na masło, taką maselniczkę turystyczną ze specjalną szpatułką. Od tego dnia do momentu wyjazdu zaczęłam używać jej w domu, żeby poczuć nadchodzący smak urlopu.
Z ostatnich zakupów uzupełniających, jakie poczyniłam, na największą uwagę zasługują: zbiornik na wodę, latarka oraz lodówka turystyczna. Zbiorniki mam już co prawda dwa, ale tego nowego będę używała do napełniania bezprzewodowego czajnika wodą. Poprzednie służą do uzupełniania wody do picia w namiocie, tak żeby zawsze była pod ręką i nie trzeba było za każdym razem po nią biegać przez płotki – czyli sznurki okolicznych namiotów. W sumie w zbiornikach mogę pomieścić do pięćdziesięciu litrów płynu.
Nowy zbiorniczek ma tylko dziesięć litrów, ale wyróżnia się tym, że pusty zajmuje mniej miejsca niż moja kosmetyczka, a nawet kilogramowy chleb. Jego ścianki są karbowane i dzięki temu składają się jak harmonijka, tworząc centymetrowy kawałek plastyku. Po napełnieniu wygląda jak sfatygowany worek foliowy, który jednak nie przewraca się na boki, już go lubię.
Latarka też nie była konieczna, ale na ostatnim wyjeździe miałam niezbyt przyjemną przygodę i postanowiłam zainwestować w swoje bezpieczeństwo oraz prestiż. Do dzisiaj pamiętam to zdarzenie, co gorsza nie tylko ja. Pewnej nocy po dość długim grillowaniu i popijaniu dużych ilości piwa wreszcie poszliśmy spać. Jak to bywa w takich męczących wieczorach, długo nie pospałam. Z minuty na minutę czułam, że potrzebuję iść tam, gdzie król chadza piechotą, czyli do porcelanowej komnaty. Wstając z materaca, zgarnęłam stojącą na stoliku latarkę i wyprostowałam się przed namiotem. Zdążyło zrobić się już całkiem zimno i ciemno, a do tego lekka mgła unosiła się nad całym polem namiotowym.
Kabinka z dyskretnym napisem „WC” znajdowała się dokładnie na drugim końcu ogrodzonego terenu. No bo kto z moim doświadczeniem będzie rozstawiał spanie niedaleko fabryki wątpliwych zapachów? Tyle że teraz sytuacja była awaryjna i nie wpisywała się w standardowe wybory oparte na wiedzy życiowej. W każdym razie nie miałam ochoty i dość stabilności, żeby przeciskać się pomiędzy namiotami w skupieniu i uwagą unikać grania nogami na napiętych linkach namiotów.
Omiotłam najbliższą okolicę wzrokiem i dostrzegłam niedaleko mały cień, w którym idealnie można było się schować i niepostrzeżenie doprowadzić do równowagi swoje podstawowe potrzeby fizjologiczne.
Pomysł był doskonały jak na te warunki. Wysoka trawa, wystarczająco oddalona od mojej granicy, ale nie za bardzo, żeby nie zabłądzić i gdyby było trzeba, zawołać na pomoc mojego Misia. W razie jakby ktoś coś zwietrzył, powinnam pozostać poza wszelkim podejrzeniem – bo niby po co miałabym iść tam zamiast do toalety?
Oświetliłam drogę moją nową debeściacką gumową, wodoodporną i wstrząsoodporną latarką. Szybkim krokiem po mokrej od rosy trawie dotarłam do wyznaczonego celu. Zajęłam dogodną pozycję. Będąc już w bezruchu z maksymalną koncentracją ukierunkowaną na obserwowanie otoczenia upuściłam zabrany papier toaletowy, który zawsze towarzyszy mi w tego typu spacerach. Ten, złośliwie, zgodnie z prawem Murphiego, potoczył i rozwinął się swobodnie w kierunku najbliższego namiotu. Skąd tu nagle taki spadek terenu? – pomyślałam i przeklinałam swój los w myślach.
W jednej chwili zdrętwiałam i oblałam się zimnym potem. O ja nieszczęsna, co teraz? Co zrobię bez papieru? Szybko włączyłam latarkę, którą po osiągnięciu celu przezornie wyłączyłam. Skierowałam snop światła w stronę, gdzie powinna leżeć uciekająca rolka pachnącego rumiankiem zbioru delikatnych listków toaletowych. Niestety nagle latarka zgasła i się rozpadła. Być może zbyt energicznie nią machnęłam albo została źle skręcona i objawiło się to w tym momencie – tego nie wiem. Problem w tym, że szkiełko, żarówka oraz baterie zgodnie, jedno po drugim, wyleciały z trzymanego przeze mnie korpusu i poszybowały w trawnik ku mojemu zupełnemu zaskoczeniu i zgorszeniu.
Jak to? – pomyślałam z zawodem – to niemożliwe, teraz? Katastrofa i co ja zrobię? W tym momencie poczułam mrowienie w łydkach, a podeszwy zaczęły mnie palić, chyba z braku dopływu krwi. Postanowiłam zmienić pozycję, co też uczyniłam, i zapewnić sobie pomoc. Wychyliłam się do przodu w kierunku naszego namiotu, ręce oparłam na ziemi przed kolanami jak odpoczywający biegacz. Szyję wyciągnęłam, jak tylko umiałam i scenicznym szeptem zawołałam:
– Misiu – odczekałam chwilę i powtórzyłam swoje wołanie o pomoc.
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
_Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki._