- promocja
Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą - ebook
Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą - ebook
Czasami wystarczy drobiazg, aby życie trafiło na właściwy tor….
Uniwersalna, pełna humoru, wzruszająca powieść.
W szkole są dobrzy uczniowie… i jest Gustaw.
Ze swojego stanowiska przy kaloryferze, w głębi klasy, ten młody marzyciel przygląda się ptakom na szkolnym dziedzińcu, albo wpatruje się we wskazówki zegara, które czerpią złośliwą przyjemność z przesuwania się jak najwolniej. Chłopiec chciałby przynosić mamie dobre oceny, niestety kolekcjonuje głównie wezwania do gabinetu dyrektora.
A jednak Gustaw jest pracowity. Nad zadaniami spędza więcej czasu niż większość jego kolegów, ale w przeciwieństwie do nich, albo do Joséphine – jego przemądrzałej siostry, klasowej prymuski – materiał jakoś nie wchodzi mu do głowy. Co gorsza, niektórzy nauczyciele zaczynają pałać do niego niechęcią i przykleili mu już łatkę lenia.
Słysząc w kółko, że jest nieukiem, Gustaw sam zaczyna w to wierzyć, nie podejrzewając, że jedno spotkanie może wszystko zmienić.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-597-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CIEKAWOŚĆ TO PIERWSZY STOPIEŃ DO PIEKŁA
Niedogodność związana z urodzeniem się jako drugie dziecko w kolejności sprawiła, że Gustave odziedziczył tornister po siostrze. Wytarty i w nieokreślonym kolorze – między wypłowiałym bordo i przykurzonym brązem – ciążył na drobnych ramionach chłopca w dniu rozpoczęcia nauki w pierwszej klasie.
Stojąc przed szkolną bramą, Gustave zrobił głęboki wdech. On i system edukacji zawsze byli w dobrych relacjach, ale jak do tej pory nie zaczęły się jeszcze poważne sprawy.
Nie umiałby powiedzieć, czy to z powodu niezliczonych wskazówek, jakimi zasypywała go matka, czy też dostarczonej przez siostrę długiej listy nauczycieli, których należy unikać, chłopiec już gorzko żałował, że przed wyjściem wypił pod przymusem kubek gorącej czekolady. Kiedy rano zamykał za sobą drzwi, ogarnęło go złe przeczucie. Szkoła to dziecięca igraszka, ale tylko w teorii.
Gustave Aubert był szczupłym chłopcem o marzycielskim temperamencie, bardzo skrytym. Niewiele mówił, nie szukał towarzystwa, a najlepiej rozumiał się ze zwierzętami. Niezależnie od sytuacji Gustave na wszystko się zgadzał. Nie chciał nikogo złościć, a w szczególności mamy. Już jako przedszkolak zrozumiał, kiedy mama budziła go rano, że będzie bardziej uparta od niego, dlatego ulegał.
Ściskając mocno dłoń matki, Gustave po raz pierwszy z bijącym sercem przekroczył bramę szkoły podstawowej i skierował się w stronę grupy zebranej pośrodku podwórka. Za nim szła Joséphine, jego starsza siostra, wyposażona w nowiuteńki tornister, którego zakup wymusiła na rodzicach.
Ta prymuska nie niepokoiła się rozpoczęciem piątej klasy. W przeciwieństwie do Gustave’a odliczała dni dzielące ją od powrotu do szkoły – było ich dokładnie pięćdziesiąt osiem. Joséphine nienawidziła wakacji, które uważała za stratę czasu.
Stłoczeni wokół tablicy ogłoszeń rodzice i dzieci szukali swoich nazwisk na listach poszczególnych klas. Joséphine już wypatrzyła swoje i wślizgnęła się przed wszystkich, żeby przejrzeć listę pierwszoklasistów.
Kiedy odwróciła się z grymasem na twarzy, żołądek chłopczyka ponownie się ścisnął, jak gdyby ktoś ujął go szczypcami.
– Nie masz szczęścia, Gugusiu – rzuciła. – Pan Villette to prawdziwy wrzód. Nie mogłeś gorzej trafić.
– Joséphine, słownictwo, proszę cię! – upomniała ją matka dokładnie w chwili, kiedy dyrektor mijał ich z surową miną.
Gustave chętnie by jej przypomniał, że nie chce, aby mówiono do niego Guguś, miał bowiem świadomość, że zdrobnienie to nie pomoże mu zyskać szacunku na szkolnym podwórku, ale dyrektor zbił go z tropu, kiedy odchrząknął i poprosił o uwagę.
Przedstawił następnie dziesięciu nauczycieli, po czym zaprosił wszystkich czwarto- i piątoklasistów, by ustawili się w rzędach za swoimi nowymi wychowawcami.
Joséphine natychmiast wykonała polecenie, uniknąwszy matczynego uścisku. Ukryta za nauczycielką zrobiła rozczarowaną minę wczesnej nastolatki, której nadal każe się wchodzić do klasy w parach. Gdyby ktoś jeszcze polecił jej trzymać kolegę za rękę, zażądałaby żelu antybakteryjnego.
Drugo- i trzecioklasiści również zniknęli w olbrzymim budynku z identycznymi dwoma piętrami, oknami i korytarzami. Gustave miał wrażenie, że znalazł się naprzeciwko labiryntu, który po kolei pochłaniał uczniów. Lepiej, żeby nie stracił wychowawcy z oczu, gdyż ze swoim żałosnym zmysłem orientacji nigdy nie zdołałby się odnaleźć w tej plątaninie korytarzy.
Wpatrując się dłuższą chwilę w surową minę pana Villette’a, Gustave czuł, jak na jego kiszkach zaciskają się marynarskie węzły. Poszukał wzrokiem toalet, zauważył je w pobliżu boiska, nagle jednak z zamyślenia wyrwała go mama. Wąsaty nauczyciel odwracał się już na pięcie, prowadząc za sobą dwudziestu kilku uczniów idących gęsiego. Bez niego.
– Pospiesz się, Gugusiu. I bądź grzeczny – upomniała go mama i pocałowała. – Słuchaj pana. Liczę na ciebie, że nie będziesz bujał w obłokach. Zgoda? Skup się! To ważne, żeby dobrze wystartować, bo…
– …ma się tylko jedną szansę na zrobienie dobrego pierwszego wrażenia… – dokończył Gustave przyzwyczajony do matczynych powiedzonek.
Pokiwał głową, podniósł z ziemi tornister i zebrał całą odwagę, po czym ruszył z zamiarem dołączenia do reszty klasy.
Miał ochotę poprosić matkę, żeby powtórzyła mu instrukcje, których tak naprawdę nie wysłuchał, ale się powstrzymał. Wiedział, że powinien dodać jej otuchy. Nic nie było dla niej ważniejsze niż szkoła, nawet jeśli ani ona, ani ojciec nie ukończyli studiów. Chciał uczynić ją szczęśliwą, a pewnego dnia – dlaczego by nie? – dumną. I tak czasami miała już dość kłopotów ze swoją pracą, często z jego siostrą, a z ojcem na co dzień.
Gustave z trudem wyswobodził się z tornistra i powiesił płaszczyk na lśniącym wieszaku. Następnie wślizgnął się do klasy, gdzie w głębi po lewej przy oknie zauważył wolne krzesło. Cieszył się, że nikt obok niego nie usiadł.
Nauczyciel zaczął odczytywać listę obecności. „Aubert, Gustave” – jak zwykle wywołano go jako pierwszego. Będzie mu się dłużyło czekanie, aż wyczerpie się lista dwudziestu sześciu nazwisk. Ze swojej ławki miał wspaniały widok na kolegów i wychowawcę, któremu przyjrzał się od stóp do głów, usiłując jednocześnie słuchać go z nabożeństwem.
Gustave miał małą manię: lubił doszukiwać się w każdym podobieństwa do zwierząt. Kiedy przyglądał się swojemu nowemu nauczycielowi, w pierwszej chwili skojarzył go z krukiem, ale po chwili się zreflektował i wybrał opcję sępa łysego. Chuda szyja, biały kołnierzyk koszuli, rzadkie siwe włosy, kręcone i niesforne z tyłu czaszki, zapadnięte policzki i nos królujący pośrodku niczym dziób. Osadzone były na nim okrągłe okulary w metalowej oprawce. A do tego biała, lekko podkręcona bródka.
Najwyraźniej pan Villette przybył z innej epoki. Na ramiona narzucił nonszalancko tweedową marynarkę, pod którą widać było cienkie szelki, a zużyta skórzana teczka musiała mu towarzyszyć od pierwszych dni pracy w charakterze nauczyciela bądź wręcz od ostatnich godzin życia studenckiego.
Émile Villette uczył w Szkole Podstawowej imienia Jules’a Ferry’ego od ponad trzydziestu pięciu lat. Punktualnie niczym zegar i bez krzty fantazji codziennie wchodził do klasy, siadał, zdejmował zegarek z nadgarstka i z wojskową precyzją rozkładał na biurku całą zawartość piórnika.
Należał do owych skrupulatnych nauczycieli, którzy przygotowują swoje lekcje raz a dobrze i co roku korzystają z tych samych notatek, pożółkłych z biegiem lat. Pan Villette był dokładny, nie lubił ani się powtarzać, ani zmieniać metod, a jeszcze mniej zdania.
Zajęty obserwacją Gustave zdał sobie w końcu sprawę, że jego koledzy otwierają tornistry i wyjmują ich zawartość. Nie wiedząc za bardzo, jakie było polecenie, naśladował innych, starając się, żeby nic nie spadło mu niechcący na podłogę.
Pan Villette krążył między ławkami i rozdawał podręczniki. Uczniowie wzięli do rąk ołówki i zapisywali coś. Gustave się wyciągnął, żeby zapytać siedzącego przed nim chłopca, co należy zrobić, ale wychowawca już nakazał zamknąć książkę i odłożyć ją do schowka pod ławką. Gustave wykonał polecenie, niczego nie zapisawszy.
Należało mieć nadzieję, że nie było to nic ważnego, nie miał przecież zamiaru popełnić żadnego błędu. Matka liczyła na niego. Zastanawiał się właśnie, czym się teraz może zajmować. Czy już dotarła do pracy? Szpital mieścił się niedaleko od szkoły. Gustave starał się go wypatrzyć w oddali przez okno, ale bez powodzenia. Chmury zasnuły szare niebo, a jedna, jak zauważył, przybrała dzisiaj osobliwy kształt: przypominała lwa z wysuniętymi pazurami, który atakował baranka. Chyba że to była lwica…
Z zainteresowaniem stwierdził, że w jego klasie liczba dziewczynek równa się liczbie chłopców: trzynastu chłopców, trzynaście dziewczynek. Co jeszcze bardziej zaskakujące, wszystkie dziewczynki usiadły po jednej stronie klasy w pierwszych rzędach, podczas gdy chłopcy zajęli miejsca po drugiej stronie w głębi. Gustave nie wiedział, czy tak samo stało się w klasie jego siostry. Joséphine bez wątpienia usiadła w pierwszym rzędzie.
Pan Villette wyjaśniał zasady dobrego zachowania w klasie, takie jak punktualność, milczenie podczas lekcji, podnoszenie ręki, gdy się chce o coś zapytać, pod groźbą kary. Dokładnie te same, które mama przypomniała mu tego dnia rano przy śniadaniu. Zaburczało mu w brzuchu na myśl o kanapce, której nierozsądnie odmówił. Następnie nauczyciel przeszedł do kwestii nagród.
Wszyscy uczniowie poruszyli się na krzesłach: temat pasjonował ich znacznie bardziej niż kary. Gustave znał imponującą kolekcję obrazków, które jego siostra przynosiła do domu. Nie było tygodnia bez oglądania ich, co napawało rodziców dumą. Gustave również obiecał sobie, że zdobędzie tego Świętego Graala: lubił, kiedy mama była w dobrym humorze, kiedy nuciła albo gwizdała jak zięba. Licząc, że dostrzeże ptaka, a jeszcze lepiej wiewiórkę, chłopiec przyglądał się uważnie kasztanowcowi na dziedzińcu.
Wśród rudych liści drzewa zauważył ptaka. Sądząc po rozmiarach, był to wróbel, wydawało mu się jednak, że ma czerwone gardło. Gustave znał na pamięć większość popularnych gatunków dzięki przewodnikowi, który regularnie pożyczał z biblioteki, a znacznie mniej dzięki codziennym obserwacjom: na wybetonowanym przedmieściu Paryża łatwiej było zobaczyć rodzinę gołębi na balkonie niż wróbla na drzewie. Postanowił, że kiedy dostanie pierwszą nagrodę, wybierze sobie obrazek z wizerunkiem ptaka, ale może nie sępa, żeby pan Villette się nie obraził.
Gustave nachylił się ku oknu, żeby lepiej się przyjrzeć tajemniczemu wróblowi, i nagle aż podskoczył: wychowawca stał przy jego ławce i wbijał w niego drapieżne spojrzenie.
– Gustave Aubert, zgadza się?
– Yyy, tak – wymamrotał chłopiec.
– Czy moglibyśmy się dowiedzieć, co takiego pasjonującego znajduje się na zewnątrz, o wiele ciekawszego niż to, co mam do powiedzenia?
Gustave miał już powiedzieć, że jest przekonany, że zauważył wróbelka, lecz przypomniał sobie, że czasami dorośli nie oczekują prawdziwych odpowiedzi na swoje pytania.
– Przepraszam, znów bujałem w obłokach – przyznał po prostu.
– Uważasz, że to zabawne?
– Nie, dlaczego?
Gustave posiadał dar rozśmieszania, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Niestety to, co niektórzy dorośli interpretowali jako ironię, było tylko wytrącającą z równowagi szczerością dziecka.
– Potrafisz pisać? – zapytał nauczyciel.
– Nie za bardzo. Właściwie to myślałem, że nauczę się w pierwszej klasie.
– Cóż, widzę, że masz odpowiedź na wszystko. W takim razie nie będziesz miał nic przeciwko nauce przez praktykę. Na moich lekcjach albo się słucha, albo się obrywa. Zrozumiano, Gustave?
Chłopiec nie zdążył niczego wymamrotać, rozległ się bowiem dzwonek, oznajmiając wyzwolenie i początek przerwy. Wszyscy uczniowie wstali, a Gustave nieśmiało poszedł w ich ślady.
– Ty nie – oznajmił nauczyciel. – Dostajesz karę: będziesz tu siedział w czasie przerwy i ćwiczył pisanie. Tym sposobem zrozumiesz, że przy mnie nie można bujać w obłokach.– 2 –
NIEWIELE TRZEBA DO SZCZĘŚCIA
Siedząc na ławce przy bramie, Gustave czekał na Joséphine. Po zakończeniu pierwszego dnia szkoły miała za zadanie wrócić z nim do domu. Na szyi wisiał jej klucz, który wręczyli jej rodzice; Gustave liczył, że mama też mu go kiedyś powierzy.
Spuścił głowę i wzdychał. Nie wiedział, jak temat kary poruszyć z rodzicami, a co dopiero z siostrą. Joséphine należała raczej do osób obojętnych na innych, lecz obojętność ta nie przeszkadzała jej w odczuwaniu przyjemności, jaką dawało poskarżenie matce na brata.
Była najbardziej antypatyczną osobą, jaką Gustave znał. Wyniosła, egoistyczna, autorytarna i nieuprzejma. Ale Joséphine była też zabawna, najczęściej mimo woli. W parze z inteligencją poczucie humoru było jej największą zaletą.
Brat i siostra niczego ze sobą nie dzielili i nie byli sobie bliscy. Zresztą słowo „bliscy” nic dla Joséphine nie znaczyło: była zawsze osobą dbającą o utrzymywanie bezpiecznej odległości między członkami rodziny, którzy czasami podejmowali odważne próby zbliżenia się do siebie. Dla niej wszyscy byli dalekimi krewnymi zmuszonymi do przebywania w jej królestwie, w którym o wszystkim decydowała ona sama.
Gustave był przekonany, że siostra byłaby znacznie smutniejsza, gdyby zgubiła kartę do biblioteki niż swojego brata. Gdyby zniknął, mogłaby odzyskać małą sypialnię i połączyć ją ze swoją, i gromadzić tam książki na kolosalnych regałach. Ale że nie miał tak naprawdę przyjaciół, nauczył się kochać Joséphine. Na tym pewnie polega syndrom sztokholmski.
Gustave’a złapała czkawka, tak że prawie się zakrztusił śliną. Każde czknięcie dodawało mu otuchy: jak twierdziła matka, przynajmniej rósł. Miał dość bycia małym i spędzania czasu w poczekalni życia, czekania, aż skończy się szkoła, czekania, aż nadejdzie jego kolej, żeby zabrać głos, czekania na wszystko: na podwieczorek, aż będzie wystarczająco duży, by robić pewne rzeczy, a inne zrozumieć.
Marzył o tym, żeby decydować jak dorosły, żeby kłaść się późno spać, jeść to, co chce – nawet śniadanie trzy razy dziennie, gdyby przyszła mu na to ochota. Nie musieć się myć co wieczór ani nawet rąk przed posiłkiem, móc budzić się o wybranej porze każdego dnia w tygodniu. Chciał zapomnieć o szkole i pospiesznym wstawaniu, o zadaniach i obowiązkach. Krótko mówiąc, z perspektywy swoich sześciu lat pragnął tylko rozsądnych rzeczy.
Postanowił nie wspominać o karze, którą dostał pierwszego dnia. Punkty i kary miały obowiązywać dopiero od jutra, gdy rodzice podpiszą listę zasad. Wystarczyło powiedzieć, że to był tylko falstart, jak w zawodach.
Wreszcie pojawiła się Joséphine objuczona książkami: najwyraźniej obrabowała szkolną bibliotekę. Na widok zakłopotanej miny brata wahała się przez chwilę między wręczeniem mu kilku książek a wyrażeniem zaniepokojenia sytuacją. Ostatecznie zdecydowała się obciążyć go tylko jedną pozycją. Słownikiem.
Trasa dzieląca szkołę od ich mieszkania miała około półtora kilometra. W miarę jak zbliżali się do celu, pojawiały się kolejne budynki, a kolory blakły: najpierw brunatnożółte ściany z kamienia, potem nowoczesna obrzutka tynkowa, wreszcie szary niemalowany beton. Droga nie była skomplikowana: wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy przed szkołą, żeby znaleźć się na właściwym chodniku, trzymać się go cały czas, minąć tunel pod stacją kolejki RER, iść dalej aż do osiedla bloków mieszkalnych, skręcić w wąską uliczkę i sprawa załatwiona. Ulica prowadziła nieco w dół; kiedy wracało się ze szkoły, przypominało to zejście w głąb kopalni. Ale co rano wzniesienie zmieniało się w stromiznę, zapewne po to, by przypomnieć mieszkańcom biedniejszych dzielnic, że na chodzenie do szkoły z uczniami ze śródmieścia należy sobie zapracować.
Joséphine była w kiepskim nastroju. Monopolizując rozmowę, jak to miała w zwyczaju, opowiedziała o rozczarowaniach dnia: paskudne jedzenie w stołówce, zaskakująca banalność zadań, która ją gorszyła i nie budziła nadziei na spodziewaną surowość nauczycielki w tym roku. Infantylne rozmowy nowych kolegów i koleżanek z klasy sprawiły, że uciekła od nich już na pierwszej przerwie, gdyż nie była ciekawa, kto tego lata jeździł na kucyku. Między lekcjami chowała się w bibliotece, nie zauważyła więc nieobecności Gustave’a na dziedzińcu szkolnym o dziesiątej. Zresztą z nosem nieustannie w książkach nie zauważyłaby brata, nawet gdyby siedział na fotelu obok niej.
Joséphine stawiała wielkie kroki, idąc dobry metr przed bratem. Wyjaśniła mu kiedyś, że tak postępuje królowa Anglii, trzymając się zawsze nieco przed swoim małżonkiem. Zazwyczaj Joséphine nosiła głowę wysoko – wymagała tego etykieta, jak sądził – tego dnia jednak Gustave stwierdził ze zdziwieniem, że jest przygarbiona i wbija wzrok w ziemię. Nagle rzuciła się naprzód. Uklękła i podniosła błyszczącą monetę. Pięćdziesiąt centymów. Nie trzeba było więcej, żeby poprawić jej humor.
– Rok szkolny dobrze się zaczyna, Gugusiu!
– Nie nazywaj mnie tak! Nie lubię tego – upomniał ją.
– Chodź za mną – rozkazała, nie zwracając uwagi na prośbę brata. – Zrobimy sobie mały przystanek. Nie powiesz mamie, prawda?
Gustave skinął głową zaintrygowany. Razem przeszli na drugą stronę ulicy i weszli do piekarni obok księgarni. Wyszli stamtąd dwie minuty później, rozkoszując się cukierkami o smaku coca-coli.
– Szczęście uśmiecha się do tych, którzy wiedzą, gdzie go szukać… – podsumowała Joséphine, po czym przyjrzała się zatroskanemu Gustave’owi. – Nie martw się, mamy do tego prawo: rodzice nic sobie nie robią z jednego cukierka od czasu do czasu. Dopóki starannie myjesz zęby wieczorem… Opowiedz, jak ci minął dzień.
– Och, nie ma wiele do mówienia… – zaczął Gustave drżącym głosem, po czym zaczerwienił się ze wstydu.
Odkąd wyszli ze szkoły, ciężar przygniatający mu pierś był zbyt duży: to musiało z niego wyjść. Wyznał wszystko Joséphine, która natychmiast zbagatelizowała całą sprawę:
– Może uwziął się na ciebie z mojego powodu.
– Hmm… – rzucił Gustave niezbyt przekonany.
Nawet w obliczu przeciwności losu mógł stwierdzić, że Joséphine zawsze pozostaje sobą: nieczuła na problemy innych i egocentryczna. Zawsze miała odpowiedź na wszystko, co go wkurzało.
– Wracając do twojego problemu: nie można mieć wszystkiego, Gugusiu. Przy odrobinie szczęścia Villette uweźmie się na ciebie, a wtedy masz zapewnioną chwałę. Pewnego dnia mi podziękujesz…
Gustave, nie wiedząc, czy naprawdę powinien jej dziękować, pokiwał głową. Joséphine ciągnęła:
– Ja nie prosiłam o nic oprócz odrobiny cierpienia, postawienia mnie czasami w obliczu porażki. Wiesz, rany zadane w dzieciństwie są kluczowe. Wszyscy inteligentni ludzie są melancholijni, wszyscy celebryci kiedyś oberwali, wszystkie gwiazdy były molestowane. Ale cóż chcesz, na tym polega życie: jestem zbyt zdolna, zawsze będę stała samotnie wobec reszty świata!
Joséphine była czasami taka zabawna! Gdyby on miał wybór, wolałby pozostać niezauważony, przez nikogo nienękany. Siostra westchnęła:
– No dobra, oddaj mi słownik. Dochodzimy. Nie chciałabym, żeby mama pomyślała, że cię wykorzystuję.
Stojąc u stóp wieżowca, Gustave podniósł głowę w kierunku siódmego, ostatniego piętra szarego budynku. Okno było uchylone: matka musiała już zatem wrócić z pracy. Serce mu się ścisnęło. Będzie musiał robić dobrą minę do złej gry i nie powiedzieć jej wszystkiego. W końcu, nie licząc ćwiczeń z pisania, reszta dnia minęła całkiem dobrze, po prostu nie wspomni o tym, że żaden z kolegów nie odezwał się do niego ani słowem.
– Nie stój tutaj jak kołek, Gugusiu! Znowu jajko spadnie ci na głowę – ponagliła go siostra.
Nierzadko się zdarzało, że jeśli ktoś na czas się nie schował, wstukując kod do bramy, trafiał go taki pocisk. Nastoletni mieszkańcy bloku mieli bardzo osobliwy zmysł gościnności. Szczególnie kiedy ktoś wybierał szkołę, zamiast bawić się w zaroślach.
– Chcesz, żebym wziął od ciebie książkę? – zaproponował Gustave, kiedy znaleźli się na klatce schodowej.
– Jesteś bardzo miły, Gugusiu. Nie będziesz miał łatwego życia.