- W empik go
Urojenie - ebook
Urojenie - ebook
Mroźna sylwestrowa noc. Na rzeszowskim rynku zabawa trwa w najlepsze. Zgromadzeni ludzie oglądają pokaz sztucznych ogni. Nagle w tłumie pojawia się tajemnicza postać.
Chwilę później pewien mężczyzna zgłasza się do komisariatu policji. Ubrany jest w szary płaszcz, a w ręce trzyma zakrwawiony nóż. Twierdzi, że właśnie zabił młodą kobietę. Na przesłuchanie przyjeżdża aspirant Garlicki. Morderca zostaje zamknięty w areszcie. Jednak wkrótce znika bez śladu, choć cela była monitorowana przez cały czas. W pomieszczeniu znajduje się tylko narzędzie zbrodni.
Garlicki obsesyjnie stara się rozwiązać tę sprawę. Śledztwo utrudnia brak ciała ofiary. Śledczy popada w coraz większy obłęd. Trudno mu rozpoznać, co jest jawą, a co tylko snem.
„Urojenie” Janusza Koryla to kryminał, który przyprawi o ciarki nawet najbardziej wymagających czytelników. Autor po mistrzowsku buduje suspens i skutecznie zaciera granicę między prawdą a kłamstwem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8054-453-5 |
Rozmiar pliku: | 906 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Rynek w Rzeszowie, 31 grudnia 2011 roku, godzina 23.55_
Wszystko zaczęło się tamtej sylwestrowej nocy. Rzeszowski Rynek był wypełniony po brzegi. Ludzie krzyczeli, kołysząc się wesoło w rytm żywiołowej muzyki, która płynęła wartkim strumieniem z dwóch wielkich głośników stojących obok roziskrzonej sceny. Budka Suflera grała swoje największe przeboje. Długie snopy świateł rozpraszały ciemność nad głowami tłumu, a krwistoczerwony szpikulec lasera kroił niebo z precyzją chirurga, tworząc w górze ogniste iluminacje. Tęgi mróz, który z każdą minutą przybierał na sile, zdawał się nie mieć dostępu do rozgrzanych ciał.
– „Bo do tanga trzeba dwojga, tak ten świat złożony jest” – śpiewał lider zespołu, a jego mocny, wibrujący głos odbijał się echem od kamieniczek dookoła Rynku.
Duża wskazówka na tarczy ratuszowego zegara była coraz bliżej dwunastki. Jeszcze tylko pięć minut dzieliło wszystkich od Nowego Roku. Niektórzy trzymali w pogotowiu butelki szampana. Ostre dźwięki popularnego szlagieru, który kilka lat temu nie schodził z radiowej anteny, wzmagały euforię ludzi. Tu i ówdzie zaczęły się rozlegać wesołe okrzyki:
– Już niedługo! Już za chwilę! Żegnaj stary roku!
Wszyscy wpatrzeni w ratuszowy zegar czekali w napięciu na ostatnie sekundy tego, co bezpowrotnie mijało. Niejeden z uczestników sylwestrowej imprezy myślał o tym, co mu się udało, a czego nie zdołał osiągnąć w ostatnich miesiącach. Pośpiesznie czyniono bilans zysków i strat, mając nadzieję, że przyszłość będzie hojniejsza. Sylwester sprzyjał takim refleksjom, ale ponad wszystko liczyła się świetna zabawa, podrygiwanie do rytmu żarliwej melodii, płomienna feeria roztańczonego żywiołu.
Dziesięć sekund przed północą zaczęło się odliczanie. Ludzie skandowali, nie szczędząc gardeł:
– Dziewięć! Osiem! Siedem! Sześć!
Tłum zafalował jak wzburzone morze. Mróz jakby nieco zelżał.
– Cztery! Trzy! Dwa! Jeden!
Strzeliły korki szampanów. Ściskano się wzajemnie, składano życzenia: żeby nam się, żeby wam się, żeby wszystkim ludziom na ziemi…
Nad Rynkiem zabłysły ognie pierwszych fajerwerków. Sylwestrowe szaleństwo osiągnęło swoje apogeum. Ktoś rzucił w górę garść błyszczącego konfetti. Ktoś, potrząsając butelką szampana, krzyknął na całe gardło:
– Niech żyje nowy rok!
Na czarnej tafli nieba raz po raz rozkwitały kolorowe kwiaty efektownych rozbłysków. Ludzie wysoko zadzierali głowy, podziwiając popisy pirotechniczne. Huk eksplodujących tu i ówdzie petard wdzierał się do uszu. Noworoczny szał był jak gwałtowne tsunami, porywał ze sobą wszystko i wszystkich. Z jednym wszakże wyjątkiem.
Kilka metrów przed sceną stał młody, drobny mężczyzna i niepewnie się rozglądał. Wyglądał jak ktoś, kto wskutek dziwnego zbiegu okoliczności znalazł się w niewłaściwym czasie i miejscu. Na jego bladej, wychudzonej twarzy nie było widać tej euforii przelewającej się przez rzeszowski Rynek. Jego chłodne jak bryła lodu spojrzenie wyrażało niewiarygodną wręcz obojętność wobec ogólnej radości.
Ubrany był w długi, popielaty płaszcz. Na głowie miał szary pilśniowy kapelusz, bardzo podobny do tego, jaki nosił filmowy Indiana Jones. Tymczasem Budka Suflera grała kolejny kawałek. Ludzie, kołysząc się niczym w transie, śpiewali razem z zespołem:
– „Wszyscy święci balują w niebie, złoty sypie się kurz…”
Niejedna butelka szampana została już opróżniona. Niejeden z uczestników gorącej imprezy chwiał się już na nogach. Tylko ten dziwny mężczyzna w płaszczu i kapeluszu nic sobie z tego nie robił, jakby ogólna wrzawa i wesoły nastrój nie miały dość siły, by go poruszyć. Stał w milczeniu potrącany przez tych, którzy bawili się obok.
W pewnym momencie młody chłopak w zielonej kurtce z weluru wyciągnął w jego stronę butelkę z resztkami szampana i krzyknął z animuszem:
– Napij się pan za zdrowie nas wszystkich!
Podsunął mu ją do ust, ale tamten nawet na nie spojrzał w tę stronę.
– Coś pan taki markotny? – dziwił się młodzieniec, którego policzki były tak rumiane, jakby je ktoś pomalował czerwoną emulsją.
Mężczyzna mocniej nacisnął kapelusz na głowę i ignorując pytanie chłopaka, zaczął się przeciskać przez gęstwinę tłumu w stronę ulicy Kościuszki. _Bal wszystkich świętych_ wciąż jeszcze rozbrzmiewał w głośnikach, a on parł przed siebie, raz po raz potrącając świętujących ludzi.
– Co się pan tak rozpycha?! – skarcił go facet w wełnianej czapce z pomponem.
– Uważaj pan, do cholery! – syknęła starsza kobieta w niebieskim skafandrze.
Mężczyzna nic sobie nie robił z kąśliwych docinków. Idąc uparcie naprzód, sprawiał wrażenie kogoś, kogo przyciąga jakaś tajemnicza siła.
Po kilku minutach udało mu się wreszcie wydostać z rozkołysanej gromady. Spojrzał na niebo. Złocista tarcza księżyca wyglądała jak wielka dojrzała reneta nabita na krzyż kościoła farnego.
Westchnął, jakby nagle coś sobie przypomniał. A potem znów ruszył przed siebie, wywołując u mijających go raz po raz przechodniów ogromne zdziwienie i strach. Jednak nie jego wygląd wzbudzał taką właśnie reakcję, lecz przedmiot, który kurczowo zaciskał w swojej prawej dłoni.
Długi kuchenny nóż z błyszczącym w świetle ulicznych latarni, zakrwawionym ostrzem.2
_Restauracja „Kleopatra” przy ulicy Krakowskiej, 31 grudnia 2011 roku, godzina 23.55_
Aspirant Mateusz Garlicki już dawno nie bawił się tak dobrze jak dzisiaj. Razem z żoną Mariolą przetańczył pół nocy, lecz wciąż nie miał dosyć. Najchętniej w ogóle nie schodziłby z parkietu, pojąc muzyką roztańczone zmysły.
Nowy Rok był tuż-tuż. Uczestnicy sylwestrowej zabawy byli wyraźnie podekscytowani. Wtem orkiestra umilkła i młody wokalista, trzymając w ręce mikrofon, podniośle obwieścił:
– Proszę przygotować butelki szampana! Za dwie minuty północ!
Wszyscy wrócili do stołów, zerkając na wielki okrągły zegar przygotowany na tę szczególną okazję przez właściciela restauracji. Duża wskazówka zbliżała się do dwunastki. Stary rok odchodził w niepamięć. Mężczyźni trzymali butelki szampana w pełnej gotowości.
Garliccy także śledzili wskazówki zegara, czując rosnące z każdą sekundą napięcie. Kiedy ostatnio spędzali razem sylwestra? Cztery lata temu. Służba w policji nie sprzyja tego typu uroczystościom. Jak nie dyżur, to praca w terenie, jak nie praca w terenie, to dyżur. I tak w kółko, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. Aspirant Garlicki wiedział o tym najlepiej. Nigdy jednak nie żałował decyzji podjętej przed laty.
Już jako mały chłopak chciał zostać policjantem. Podobały mu się niebieski mundur i pistolet w skórzanej kaburze. Dziecięce marzenie przetrwało i jedenaście lat temu mogło się wreszcie zmaterializować. Szybko dostrzeżono talent Garlickiego w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Jego cierpliwość i dar wyjątkowo logicznego myślenia połączona z tak zwanym szóstym zmysłem zaprowadziły go na stołek szefa dochodzeniówki rzeszowskiej miejskiej komendy policji. Był dobry w tym, co robił, a nawet bardzo dobry. Niejedno tajemnicze morderstwo zostało wyjaśnione dzięki jego analitycznym zdolnościom.
Wybiła północ. Strzeliły korki szampana. W restauracji zapanował radosny harmider. Ściskano się, składano życzenia, gromko wyrażano nadzieje na przyszłość. Orkiestra zagrała skocznego walczyka, dostosowując się do euforii rozbawionych gości. Niektórzy znowu ruszali w tan, inni, stojąc przy oknie tarasu, obserwowali na niebie zygzaki fajerwerków rozbłyskujące raz po raz nad rzeszowskim Rynkiem. Świetlistej feerii towarzyszył przytłumiony huk eksplozji. Pokaz sztucznych ogni był jak co roku jedną z najbardziej spektakularnych atrakcji sylwestrowego szaleństwa.
– Wszystkiego najlepszego – powiedział aspirant do swojej żony, objąwszy ją czule ramieniem.
– Wzajemnie – odparła Mariola Garlicka, trzymając w dłoni lampkę z resztkami szampana. – Pójdziemy zatańczyć?
– Tak, ale najpierw muszę się trochę przewietrzyć. – Garlicki odruchowo poluzował krawat i ruszył w stronę wyjścia.
Po chwili był już na zewnątrz. Mroźne zimowe powietrze przyniosło mu ulgę. Efektowny fajerwerk w kształcie ognistej fontanny na kilka sekund rozświetlił niebo. Aspirant zrobił głęboki wdech, żeby się nieco ochłodzić.
Nagle z pobliskiego przystanku autobusowego doleciały go mocno podniesione głosy. Spojrzawszy w tamtą stronę, błyskawicznie dostrzegł, że coś jest nie tak. Trzech młodych mężczyzn szarpało kobietę, która sprawiała wrażenie, jakby próbowała się im wyrwać.
W Garlickim odezwał się instynkt. Ruszył kobiecie na pomoc.
– Ej! Co tam się dzieje?! – krzyknął, chcąc spłoszyć opryszków.
Ci jednak nie byli strachliwi. Jeden z nich, wysoki młodzieniec w kapturze, obwieścił zawadiacko:
– Nie mieszaj się w to, facet!
Kobieta, która okazała się młodziutką dziewczyną, próbowała się wyrwać, ale w starciu z rosłymi napastnikami nie miała żadnych szans.
– Niech mi pan pomoże – zwróciła się błagalnie do Garlickiego.
Aspirant, gdy znalazł się już na miejscu, stanowczo rozkazał:
– Zostawcie ją w spokoju!
Zakapturzony młodzieniec strzyknął śliną przed siebie i spytał ordynarnie:
– Te, frajer, masz jakiś problem?
– Nie mam – odparł spokojnie Garlicki, dobrze znając mentalność tego typu gnojków. – To raczej wy go macie.
I już sięgał do kieszeni po służbową odznakę przekonany, że jej widok wywoła odpowiednio mocne wrażenie, gdy nagle poczuł silne uderzenie w brzuch, a zaraz potem drugie.
Nie spodziewał się tego ataku, dlatego ciosy przygięły go ku ziemi. Musiał obiektywnie przyznać, że były nadzwyczaj skuteczne. Przez kilka sekund nie mógł złapać tchu i pociemniało mu w oczach.
– O Boże! – krzyknęła dziewczyna, patrząc na aspiranta, który zwijał się z bólu. – Co oni panu zrobili?!
Trójka młodzieńców, usatysfakcjonowana upokorzeniem „frajera”, rzuciła się do ucieczki. Chwilę potem znikła w ciemności.
Dziewczyna podeszła do aspiranta i zapytała troskliwie:
– Nic się panu nie stało?
– Nie, nic – odparł Garlicki, obmacując brzuch. – Zaraz mi przejdzie.
– Dziękuję za pomoc. – Dziewczyna kiwnęła głową, powoli odzyskując spokój. – Gdyby nie pan…
– Niech pani przestanie – przerwał jej aspirant, wciąż jeszcze czując siłę dwóch mocnych uderzeń. – Nie radzę samotnie chodzić po nocy. To niebezpieczne.
Zaraz potem odwrócił się w stronę restauracji i wrócił śpiesznie na bal.3
_Komenda Miejska Policji przy ulicy Jagiellońskiej, 1 stycznia 2012 roku, godzina 0.03_
Sierżant Witold Stopyra miał pecha. Zamiast bawić się teraz z żoną na sali balowej i gasić pragnienie szampanem, siedział na twardym, niewygodnym krześle dyżurki. Nie dość, że nie mógł uroczyście powitać nowego roku, to na dodatek musiał tu tkwić uziemiony do samego rana.
Niech to szlag! – zaklął w duchu, patrząc ze smutkiem na zegar ścienny. Duża wskazówka minęła dwunastkę trzy minuty temu.
Nagle zaskrzeczał radiotelefon:
– Trzydzieści sześć zero zero, zgłoś się dla trzydzieści siedem dwadzieścia dwa…
– Zgłaszam się. – Stopyra niechętnie potwierdził swoją obecność.
– Wszystkiego najlepszego w nowym roku – rozległ się głos w telefonie. – Jak leci?
– Nuda, a u was?
Sierżant leniwie rozprostował kości, aż coś chrupnęło mu w karku.
– W miarę spokojnie, za to na Rynku bal się rozkręca. _Bal wszystkich świętych_…
W tle słychać było refren przeboju Budki Suflera. Stopyra westchnął bezsilnie, zazdroszcząc tym wszystkim, którzy byli teraz na Rynku. Że też właśnie dzisiaj wypadła mu służba. Zdusił w sobie siarczyste przekleństwo.
– Miłej zabawy, bez odbioru – mruknął z przekąsem i odłożył słuchawkę.
Od kilku minut trwał Nowy Rok. Ciekawe, jaki dla niego będzie? Sierżant, patrząc przez szybę na pustą poczekalnię dyżurki, nagle się zamyślił. Kto wie, może się wreszcie doczeka awansu? Dość już miał bycia sierżantem. Pora zmienić pagony. Starszy sierżant to starszy sierżant. Inaczej brzmi, a przy okazji więcej grosza w portfelu. Obiecywana od kilku miesięcy podwyżka też by nie zaszkodziła.
Stopyra czule pieścił noworoczne marzenia, rekompensując sobie policyjną nudę. Godzinę przed północą doszło do niegroźnej kolizji na rondzie Dmowskiego. Kierowca toyoty nie wyhamował i uderzył w jadącego przed nim nissana. Skończyło się na niewielkim wgięciu karoserii i rozbitej lampie. Kwadrans temu odebrał zgłoszenie, że w parku Sybiraków leży pijany mężczyzna. Wysłał tam patrol i delikwent został przewieziony do izby wytrzeźwień. Poza tym nic godnego uwagi. Można się było zanudzić na śmierć.
Tylko pomyśleć, że kilka ulic dalej w najlepsze trwała huczna zabawa przy dźwiękach znanych piosenek, że w domach wznoszono toasty i składano sobie nawzajem życzenia. Jak ogromnie kontrastował z tą atmosferą spokój w ponurym budynku Komendy Miejskiej Policji w Rzeszowie. Zakratowane okna pogłębiały ten paskudny nastrój, zupełnie jakby noworoczna aura nie przenikała przez grube mury, jakby w spowitej ciszą dyżurce wciąż panował zaduch wczorajszego dnia. Męcząca była świadomość takiej alienacji.
W pewnym momencie rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Ktoś wszedł do komendy. Wspiął się po kilku betonowych schodkach i sierżant Stopyra zobaczył, jak do poczekalni wkracza szczupły, niewysoki mężczyzna w popielatym płaszczu i kapeluszu na głowie. Na jego bladej twarzy malował się smutek, jednak coś innego przykuło uwagę policjanta i obudziło zawodową czujność. Z prawej dłoni mężczyzny zaciśniętej w pięść wystawało długie ostrze kuchennego noża. Było całe we krwi.
Stopyra poderwał się z krzesła i podszedł do szyby.
– Co to ma znaczyć?! – zapytał, nie mogąc oderwać wzroku od ostrza.
Czy to jakiś makabryczny żart? Co tu robi ten facet z zakrwawionym nożem? W głowie sierżanta kłębiły się myśli. Czas nagle przyśpieszył, a morze nudy momentalnie wyschło.
Mężczyzna w kapeluszu wciąż milczał. Położył nóż na ladzie przed szklaną przegrodą i zastygł w bezruchu jak posąg.
– Co się stało?! Co to za nóż?! – dopytywał Stopyra coraz bardziej zaaferowany całą sytuacją.
Tajemniczy gość albo nie słyszał pytań, albo był w szoku, który uniemożliwiał mu kontakt ze światem zewnętrznym. Patrzył tępo przed siebie na coś, co istniało chyba tylko w jego wyobraźni.
Policjant wywołał przez radiotelefon najbliższy patrol.
– Trzydzieści siedem dwadzieścia dwa zgłoś się dla trzydzieści sześć zero zero…
– Zgłaszam się – rozległ się głos w słuchawce.
– Przyjedź do komendy, jesteś mi potrzebny – powiedział Stopyra, kątem oka obserwując stojącego przed szybą mężczyznę.
– Masz problem z otwarciem szampana? – zażartował policjant z patrolu i zachichotał.
– Mam tu faceta z zakrwawionym nożem. Trzeba go zatrzymać – oznajmił stanowczo Stopyra.
– Co takiego?!
– To, co słyszałeś – potwierdził sierżant z naciskiem. – Facet ma nóż i nie ma ochoty na pogawędkę.
– Zrozumiałem, zaraz tam będziemy. – Głos policjanta zabrzmiał o wiele poważniej niż chwilę przedtem.
Mężczyzna w kapeluszu wyglądał upiornie. Na połach płaszcza widać było duże krwawe plamy. Żeby pojawić się w takim stanie w komendzie policji, trzeba mieć albo jakiś bardzo ważny powód, albo być zdrowo stukniętym. W każdym razie coś z tym facetem było nie tak. To się od razu rzucało w oczy.
W pewnej chwili mężczyzna przybliżył swą twarz do szklanej przegrody dyżurki i całkiem spokojnie powiedział:
– Proszę mnie aresztować.
– A co takiego pan zrobił? – zapytał sierżant, wyczekująco zerkając na drzwi poczekalni.
Jego koledzy z patrolu powinni tu być lada moment.
Mężczyzna w płaszczu, patrząc w oczy Stopyrze, zakomunikował:
– Zabiłem kobietę.4
_Restauracja „Kleopatra” przy ulicy Krakowskiej, 1 stycznia 2012 roku, godzina 0.22_
– Co z tobą? – spytała Garlicka, kiedy jej mąż wrócił z kwaśnym uśmiechem na ustach.
– Wszystko w porządku – zapewnił aspirant, nie chcąc martwić żony. – Trochę zmarzłem, ale zaraz się ogrzeję. Nalej mi jeszcze szampana.
W duchu był wściekły na bandę opryszków, którym przydałaby się nauczka. Nie chciał jednak psuć sylwestrowej zabawy. Dobrze chociaż, że tamtej dziewczynie nic się nie stało. Upił kilka łyków szampana, jakby chciał dodać sobie animuszu, i zaprosił żonę do tańca.
W tej właśnie chwili zadźwięczała jego komórka. Garlicka westchnęła, czując zapewne, co to może oznaczać. Byli małżeństwem od dziewięciu lat. Zdążyła się przyzwyczaić do sytuacji, gdy męża wzywano do pracy w najmniej oczekiwanym momencie.
– Dzisiaj nie musisz chyba odbierać? – spytała z nadzieją w głosie.
– Niestety, muszę – odparł aspirant, kipiąc ze złości.
Wyjął telefon z kieszeni i podniósł go do ucha.
– Co tam? – spytał niezbyt uprzejmie.
W miarę jak słuchał głosu swego szefa, jego wściekłość rosła.
– Teraz?! – wykrzyknął poirytowany i już miał powiedzieć coś znacznie gorszego, lecz w ostatniej chwili zacisnął usta.
Nieraz zdarzały mu się takie sytuacje, w końcu był policjantem, ale to, co się działo w tej chwili, to już gruba przesada. Odstawił kieliszek z niedopitym szampanem i przytulił żonę. Właściwie nie musiał nic mówić, bo dobrze wiedziała, że właśnie nastąpił koniec szampańskiej zabawy.
– Wybacz, kochanie – wystękał zdenerwowany. – Muszę się stawić w komendzie. Zaraz przyślą po mnie radiowóz.
– Szkoda – odparła kobieta, z trudem hamując łzy bezsilności.
– Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze wrócić na bal – powiedział aspirant. – Naprawdę nie mogę odmówić.
– Rozumiem – rzekła trzęsącym się głosem Garlicka. – Może to rzeczywiście jakaś ważna sprawa.
Policjant spojrzał żałośnie na żonę i zaciskając z wściekłości zęby, opuścił salę pełną roztańczonych par.
W komendzie już na niego czekano. Podczas rozmowy telefonicznej szef dość enigmatycznie przekazał, że chodzi o morderstwo. No cóż, nie pierwsze i nie ostatnie w jego policyjnej karierze.
Przypomniał sobie historię sprzed kilku tygodni. W bloku na jednym z osiedli znaleziono zwłoki starszej kobiety. Ślady na głowie denatki wskazywały na to, że prawdopodobnie zginęła od ciosów zadanych jakimś tępym przedmiotem. Ta sprawa napsuła Garlickiemu sporo krwi, bo nijak nie mógł rozwikłać zagadki. Komu podpadła starsza samotna kobieta i co się stało z narzędziem zbrodni? Dopiero gdy w zaroślach niedaleko bloku znaleziono zakrwawiony młotek, śledztwo nabrało tempa. Okazało się, że zabójca był dobrym znajomym kobiety, który upatrzył sobie szkatułkę z jej cenną biżuterią.
Kiedy Garlicki wszedł do poczekalni, rzucił mu się w oczy zakrwawiony nóż leżący na ladzie przed szklaną przegrodą dyżurki. Spojrzał pytająco na sierżanta Stopyrę.
– To nóż zatrzymanego – poinformował dyżurny. – Mężczyzna siedzi teraz w pokoju przesłuchań.
– Zabezpieczcie to jak najszybciej – rozkazał aspirant, wskazując głową na upiorny przedmiot.
Wciąż jeszcze czuł w ustach słodki smak szampana. Wciąż jeszcze brzmiały mu w uszach dźwięki orkiestry. Musiał szybko wrócić do rzeczywistości. Rozluźnił węzeł krawata, rozpiął marynarkę i ruszył na pierwsze piętro. Co za świr przychodzi na komendę z nożem?! I to w środku nocy!
Pokój przesłuchań był bardzo skromny. Sędziwe biurko i dwa drewniane krzesła. Na jednym z nich siedział mężczyzna w popielatym płaszczu skuty kajdankami. Szary kapelusz leżał na kolanach jak rekwizyt teatralny.
Aspirant Garlicki dał znak stojącemu obok funkcjonariuszowi, że może odejść, a sam usiadł przy biurku. Wyjął z szuflady długopis i notes. Sylwestrowy nastrój opuścił Garlickiego na dobre. Do tego wciąż jeszcze bolał go brzuch. Nowy rok zaczął się dla niego nad wyraz pechowo.
Uważnie zlustrował twarz zatrzymanego. Była blada jak śnieżna zaspa. Ciemne, starannie przystrzyżone włosy, jak również krótki, elegancki wąsik świadczyły o tym, że ich właściciel dbał o swój wygląd. Co to za jeden i skąd się tu wziął, do jasnej cholery?!
– Jak się pan nazywa? – spytał Garlicki, nie spuszczając wzroku z tajemniczego mężczyzny.
– Tadeusz Olczak – odparł spokojnie przesłuchiwany.
Jego oczy, zimne i nieobecne, przypominały dwie gradowe kule.
Policjant zapisał w notesie imię i nazwisko.
– Ma pan przy sobie jakiś dokument?
– Nie mam. – Szczerość mężczyzny była rozbrajająca.
Sprawiał wrażenie kogoś, kto nie ma zamiaru ukrywać prawdy. Czyżby go nagle ruszyło sumienie?
Garlicki od razu przeszedł do sedna:
– Więc twierdzi pan, że zamordował kobietę…
– Tak – potwierdził przesłuchiwany, a jego oczy rozjaśnił krótkotrwały błysk.
– Kiedy? – dociekał Garlicki, patrząc na mężczyznę coraz przenikliwiej.
– Godzinę temu.
– Nożem?
– Tak. Tym, który ze sobą przyniosłem.
Zapadła chwila dość męczącej ciszy.
Policjant wciąż nie wiedział, z kim ma do czynienia. Ze skruszonym zabójcą czy z niebezpiecznym świrem? Na wszelki wypadek wzmógł swoją czujność. Mężczyzna był wprawdzie zakuty w kajdanki, ale jeśli mu nagle odbije… Lepiej dmuchać na zimne.
– Gdzie doszło do zabójstwa? – spytał aspirant rzeczowo.
– W kamienicy w śródmieściu – odparł przesłuchiwany bez chwili wahania.
Nawet na sekundę nie tracił rezonu.
– Pamięta pan adres?
– Pamiętam – kiwnął głową mężczyzna. – Grunwaldzka sześć przez jedenaście.
Policjant zapisał adres w notesie, nie kryjąc zdumienia. Zeznania Olczaka były logiczne i precyzyjne, nic więc nie wskazywało na to, że jest niespełna rozumu.
– Czyli, podsumowując, godzinę temu zamordował pan nożem kobietę w kamienicy przy ulicy Grunwaldzkiej sześć pod jedenastką – wyrecytował Garlicki, zerkając do notesu.
– Zgadza się – potwierdził zeznania mężczyzna, wciąż zachowując stoicki spokój.
– Taaak… – głośno westchnął aspirant i zadał kolejne pytanie:
– Znał pan tę kobietę?
– Znałem – odpowiedział Olczak z takim przekonaniem, jakby czekał, aż policjant właśnie o to go zapyta.
– Jak się nazywała?
– Aniela Grodzicka.5
_Komenda Miejska Policji przy ulicy Jagiellońskiej, 1 stycznia 2012 roku, godzina 0.38_
Nigdy nie przypuszczał, że stal kajdanków może być taka zimna. Poza tym w czasie przesłuchania ścierpły mu nadgarstki. Starał się jednak zachować spokój. Policjant, który zadawał pytania, patrzył na niego jak na wariata. Na dobrą sprawę Olczak wcale mu się nie dziwił. Na miejscu policjanta pewnie zachowałby się tak samo. Ale co tam. Najważniejsze, że już po wszystkim. Przyznał się do zabójstwa, a nawet oddał narzędzie zbrodni.
Po przesłuchaniu kazano mu wstać, włożyć kapelusz na głowę i wyjść z pokoju w asyście dwóch policjantów. Resztę nocy miał spędzić w areszcie.
Szedł korytarzem na pierwszym piętrze. Nigdy jeszcze tu nie był. Białe, wysokie ściany przypominały bardziej wnętrze szpitala niż komendę policji. Nie wyglądały najlepiej. Liczne pęknięcia świadczyły o potrzebie pilnego remontu. Ale to w końcu nie jego problem.
– Tędy – powiedział młody policjant i wskazał na schody.
Areszt znajdował się piętro wyżej. Idąc po schodach, spojrzał pod nogi na wyślizgane betonowe stopnie. Iluż tędy szło przed nim aresztantów? Ponure miejsce. Odgłos kroków monotonnie odbijał się od ścian. O tej porze budynek komendy był pusty. Może to i lepiej.
Przed drzwiami celi zdjęto mu kajdanki. Mógł wreszcie rozmasować ścierpnięte ręce.
Kiedy policjant otworzył drzwi, Olczak doznał przykrego wrażenia, że zaraz wejdzie do lochu. Cela była tak mała, że ściany dzieliła od siebie odległość zaledwie trzech kroków. Jedynym wyposażeniem tej klitki była drewniana prycza. W ścianie na wprost znajdowało się zakratowane okno.
Natychmiast po tym, jak znalazł się w środku, zaryglowano potężne drzwi. Szczęk zamka zabrzmiał jak odgłos repetowanej broni. Przykre skojarzenie.
Kiedy kroki policjantów umilkły, poczuł się strasznie zmęczony. Usiadł na pryczy i głęboko westchnął, a chwilę potem wróciły wspomnienia.
– Pozwoli pani, że się przedstawię…
Skinął szarmancko głową.
– Tadeusz Olczak.
Dziewczyna stojąca za kontuarem miała na sobie różowy fartuszek z czerwoną kokardą na piersiach. W jej pięknych niebieskich oczach zaciekawienie mieszało się z płochliwością. Wprawdzie znała z widzenia mężczyznę, który jej się przedstawił, ale nigdy nie miała okazji zamienić z nim słowa.
– To pan… – bąknęła pod nosem nieśmiało i spuściła wzrok.
– Czy mogę prosić kremówkę?
– Na miejscu czy na wynos? – spytała, biorąc z półki trójkątną metalową łopatkę.
– Na miejscu – powiedział przystojny młokos, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z dziewczyny za ladą.
Włosy miała spięte w elegancki koczek. Dolna warga nieco większa od górnej przydawała dziewczynie większego uroku.
Podeszła do szklanej gabloty i za pomocą łopatki wyjęła jedną z puchatych kremówek. Położyła ją potem na talerzyku i razem ze srebrną małą łyżeczką podała mężczyźnie.
– Dziękuję – odparł młodzieniec i chwilę potem usiadł przy małym okrągłym stoliku w samym rogu cukierni.
Stąd mógł podziwiać piękną ekspedientkę, już się z tym nie kryjąc. Ona, podając ciastka następnym klientom, zerkała w jego stronę. Już dawno wpadła mu w oko. Nie miał jednak śmiałości, by jej o tym powiedzieć. Kilka razy próbował podejść do lady, ale zawsze zżerała go trema. Aż wreszcie dziś się udało. Pokonał nieśmiałość i zdobył się na odwagę, by się chociaż przedstawić. Dobre i to na początek.
Kremówka była wyborna. Jadł nieśpiesznie, rozkoszując się smakiem ciastka i widokiem dziewczyny. Nie wiedział, jak ona się nazywa, ale to nie miało w tej chwili żadnego znaczenia. Czy się zakochał? Tak, bez wątpienia, był zadurzony w dziewczynie po uszy. Ale jak jej to powiedzieć? To już będzie o wiele trudniejsze. Na razie jednak kroił łyżeczką kremówkę, śledząc znad talerzyka każdy ruch ekspedientki.
Zgarnął wreszcie ostatni okruszek i wstał od stolika. Podszedł do lady i odliczył należność za ciastko.
– Dawno nie jadłem czegoś tak pysznego – powiedział, utkwiwszy spojrzenie w czerwonej kokardzie.
– W naszej cukierni wszystko jest pyszne – odparła przymilnie kobieta uradowana opinią przystojnego klienta.
– I śliczne – zdobył się wreszcie na delikatny komplement, który wywołał u ekspedientki rumieńce na twarzy.
– Ja się już pani przedstawiłem – przypomniał mężczyzna. – Mogę liczyć na rewanż?
Dziewczyna wyraźnie biła się z myślami. W końcu przemogła swoją nieśmiałość i powiedziała:
– Aniela Grodzicka.
Drewniana prycza była niewygodna. Siedzący na niej mężczyzna spojrzał na kraty w oknie. Wyglądały solidnie. Od razu sobie przypomniał, gdzie się teraz znajduje. Ból w nadgarstkach na szczęście już minął. Nie miał powodu narzekać. Niebo za oknem było ciemne jak wnętrze kopalni.
Położył się na pryczy i zamknął powieki. Nareszcie mógł odpocząć. Nikt mu nie będzie przeszkadzał. Przynajmniej tej nocy.6
_Kamienica przy ulicy Grunwaldzkiej 6, 1 stycznia 2012 roku, godzina 0.45_
Policyjny radiowóz skręcił w ulicę Grunwaldzką. Kamienica, o której wspomniał zatrzymany mężczyzna, miała trzy piętra. Auto zatrzymało się tuż przed drzwiami na klatkę schodową, starymi dwuskrzydłowymi wrotami z zardzewiałą klamką. Dwóch policjantów jeszcze raz sprawdziło numer na budynku i weszło do środka. Zwłoki kobiety miały się znajdować w mieszkaniu pod jedenastką.
Funkcjonariusze weszli po schodach na drugie piętro. Zza drzwi, na których widniała mosiężna tabliczka z numerem jedenaście, dochodziła głośna muzyka. Dudnienie basów wręcz miażdżyło uszy.
Jeden z policjantów nacisnął przycisk dzwonka. Rozległo się ostre ding-dong. Dźwięki muzyki nieco przycichły i drzwi otworzyła młoda dziewczyna w dość kusej sukience z czarnej, upstrzonej cekinami żorżety. Mocny makijaż czynił z jej twarzy kiczowatą maskę. Na widok mężczyzn w policyjnych mundurach wyraźnie pobladła.
– O co chodzi? – spytała, patrząc w zdumieniu na funkcjonariuszy.
– Pani jest właścicielką tego mieszkania?
– Nie, ja tylko je wynajmuję z dwiema koleżankami – odparła dziewczyna coraz bardziej zaniepokojona niespodziewaną wizytą.
– Pół godziny temu otrzymaliśmy informację, że w tym mieszkaniu doszło do morderstwa – powiedział jeden z funkcjonariuszy.
– Co?! To jakaś bzdura! – wykrzyknęła dziewczyna i zaprosiła mężczyzn do środka. – Zresztą niech panowie sami zobaczą.
W dużym pokoju trwała sylwestrowa balanga. Spora liczba pustych butelek po piwie stojących na parapecie była tego dobitnym świadectwem. Policjanci ujrzeli dwie koleżanki dziewczyny i jeszcze trzech młokosów. Jeden z nich miał już najwyraźniej dość, bo siedział w fotelu z zamkniętymi oczami. Niewykluczone, że spał.
– Czy właścicielka tego mieszkania nazywa się Aniela Grodzicka? – zapytał policjant, lustrując szczegółowo pokój.
Nic podejrzanego jednak nie dostrzegł.
– Nie – odparła dziewczyna. – Właścicielem jest Józef Pomianek.
– A może mówi pani coś nazwisko Tadeusz Olczak?
Kobieta energicznie pokręciła głową.
– Nie, nic mi nie mówi. A z tym morderstwem to pewnie jakiś głupi kawał.
– Jakim morderstwem? – odezwał się jeden z młodzieńców w białej, rozchełstanej koszuli.
Na pierwszy rzut oka miał już nieźle w czubie.
– Ktoś zgłosił na policję, że w naszym mieszkaniu doszło do zabójstwa – wyjaśniła dziewczyna, nie kryjąc już nawet swego rozbawienia.
– Ale jaja – parsknął chłopak wesoło, z widocznym trudem utrzymując równowagę.
Funkcjonariusze tymczasem sprawdzili wszystkie pomieszczenia: dwa pokoje, kuchnię i małą łazienkę. Nigdzie nie było trupa ani śladów krwi. A przecież, jeśli zabójca użył kuchennego noża, powinno ich być sporo. Sprawa wyglądała dosyć tajemniczo.
– Więc nie słyszała pani ani o Anieli Grodzickiej, ani o Tadeuszu Olczaku… – zwrócił się do dziewczyny funkcjonariusz policji.
– Nie słyszałam – odparła stanowczo, a potem spytała pozostałych uczestników imprezy. – Może wyście słyszeli?
Śpiący w fotelu młodzieniec nie zareagował, a reszta ferajny pokręciła przecząco głowami.
– W takim razie przepraszamy za najście – powiedział mężczyzna w mundurze i obaj policjanci opuścili mieszkanie.
Na klatce schodowej też nie było żadnych podejrzanych śladów. Wyglądało więc na to, że informacja o zwłokach kobiety nie była precyzyjna. Istniała też inna możliwość. Może nastąpiła pomyłka? Może podano zły adres i ciało zamordowanej znajduje się całkiem gdzie indziej? Tak czy inaczej, cała ta historia była dosyć dziwna, a perspektywa szukania zwłok niejako po omacku nie wydawała się policjantom kusząca.
Wyszli z kamienicy na zewnątrz i wsiedli do radiowozu. Jeden z nich włączył radiotelefon.
– Trzydzieści sześć zero zero, zgłoś się dla trzydzieści siedem dwadzieścia pięć…
– Zgłaszam się – odpowiedział sierżant Stopyra, który pełnił tej nocy dyżur.
– Sprawdziliśmy mieszkanie w kamienicy przy ulicy Grunwaldzkiej – relacjonował policjant z patrolu. – Pod wskazanym adresem nie ma zwłok kobiety ani żadnych śladów, które by potwierdzały zabójstwo. Mieszkanie wynajmują trzy młode dziewczyny, które urządziły sobie sylwestrową zabawę razem z chłopakami.
– Pytaliście o Grodzicką i Olczaka?
– Tak, pytaliśmy. Nikt o nich nie słyszał.
– Zrozumiałem, bez odbioru – odparł Stopyra i zmarszczył czoło.
Aspirant Garlicki, który przebywał z sierżantem w dyżurce, też nie krył zdumienia. Czyżby facet pomylił adresy? Być może. Trudno bowiem zakładać, że zmyślił tę całą historię. Po co miałby udawać zabójcę? W jakim celu przyniósł ze sobą zakrwawiony nóż? Dla zgrywy? Przecież komenda policji jest z całą pewnością ostatnim miejscem, w którym można by sobie pozwolić na taki makabryczny żart. Ta sprawa śmierdziała. I to na odległość.
– Zawiadom chłopaków – powiedział Garlicki wojowniczym tonem. – Niech przyprowadzą Olczaka do pokoju przesłuchań.