Urządzenie Centauryjskie - ebook
Urządzenie Centauryjskie - ebook
John Truck z pozoru był tylko kolejnym szemranym kapitanem statku kosmicznego. Handlował narkotykami, gdy mógł je dostać, a kiedy ich nie było, przewoził inne towary. W rzeczywistości był jednak ostatnim z Centauryjczyków – choć tylko półkrwi – i w związku z tym jedyną osobą zdolną uruchomić Urządzenie Centauryjskie, rozumną bombę, która mogła być kluczem do rozstrzygnięcia okrutnej kosmicznej wojny. Klasyczna powieść M. Johna Harrisona stawia na głowie konwencje space opery i jest napisana i precyzją oraz talentem, z jakich zasłynął.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-95-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
jeden
Truck, Tiny i Angina Seng
Na Czwartej Sad al Bari, w wigilię dnia Świętego Kryspina, kapitan John Truck, kierując się czymś, co sam przed sobą był zmuszony określić jako „sentymentalizm”, postanowił odwiedzić Klub Kolonisty, położony na rogu Proton Alley i Circuit (na tym zimnym skrzyżowaniu portowe damy wyższej klasy zwykły poszukiwać klientów).
– Nie przyjmuj żadnego ładunku przez co najmniej dwa tygodnie – rozkazał bosmanowi, przygotowując się do opuszczenia Mojej Elli Speed. – A szczególnie nasion. Nigdy już nie będę przewoził dyni, pod żadną postacią.
– Co to jest dynia? – zapytał bosman, chromiański karzeł imieniem Fix. Dobrze władał toporem, a przynajmniej tak twierdził, ale był odrobinę opóźniony w rozwoju.
– To, co masz zamiast głowy – wyjaśnił z wyższością John Truck. – Dzieci wkładają je na łby z tego samego powodu, dla którego ty spiłowałeś zęby. Pamiętaj, żadnych nasion.
Pomachał mu radośnie na pożegnanie i opuścił statek.
Dotarł do Proton Alley przez Bread Street i East Thing. Wilgotny wiatr targał jego długie włosy. Idąc, garbił się i pochylał głowę, jakby był znudzony całym tym życiem (bo przecież był, podobnie jak każdy). Miał na sobie obcisłą bluzę wojskową z wężowej skóry, a na głowie skórzany kapelusz, pamiątkę po szemranej przeszłości Galaktyki.
Kanciarze i grajkowie okupowali cały odcinek ulicy od samego kosmoportu aż po strefę usług. Instrumenty ich pracy lśniły w zielonym ulicznym świetle. Próbowali go zaczepiać, ale ignorował wszystkich. Widział ich już nieraz. Drżeli z zimna i strachu przed wizją długiej, niepojętej przyszłości: zimnymi wiatrami stu planet, życiem spędzonym na posępnych zapleczach tysiąca kosmoportów. Później wrócą do swych brudnych bram, ławek w parkach czy nędznych sypialni albo będą jeździli _pneumatique_ aż do świtu. Nie czuł współczucia dla tych obdartych przegrywów. Za bardzo go przypominali. Ich ekscentryczne, pozbawione życiowego celu serca oraz otaczający ich odór porażki domagały się od niego odpowiedzi, której nie był skłonny im udzielić, ponieważ musiałby przyznać, że są mu bliscy.
To jednak wcale nie znaczyło, że czuł się nieszczęśliwy na ich widok albo że brakowało mu wyrozumiałości. Po prostu była w nim pustka, której nic nigdy nie zdołało zapełnić.
Flota zwolniła go do cywila rok po tym, jak cała histeria wywołana incydentem w Psach Gończych zakończyła się zwyczajną, nudną dyplomacją, taką samą jak ta, która ją wywołała. Od tego czasu pracował na całym firmamencie, posuwając się powoli po spirali Archimedesa w trzech wymiarach od Psów Gończych przez Kruka i Ciężkie Gwiazdy. Kierował półgąsienicowymi transporterami w Zmierzchu i Papudze, budował drogi na Terminalu Jacqueline Kennedy; śpiewał rewolucyjne pieśni i sprzedawał metamfetaminę całonocnym robotnikom na Morfeuszu. Nie chodziło o to, że popierał ich bunt o tak spektakularnych skutkach. Po prostu ugrzązł tam bez grosza przy duszy.
Po pięciu latach trafił na Ziemię, co prędzej czy później zdarza się każdemu. Pilnował ciężkiej maszynerii dla Izraelskiego Rządu Światowego. Dobrze mu płacili za każdego zastrzelonego Araba, ale to i tak było za mało za taką brudną robotę. Zlewał się w portki za każdym razem, gdy ktoś wystrzelił (właściwie z czasem mu to przeszło, ale i tak zawsze o tym opowiadał, zwłaszcza portowym damom). Oczerniał siebie samego, posiłkując się licznymi gestami oraz śmiesznie naśladując głosy. Odkrył wtedy w sobie nutę gwałtowności, która go zaskoczyła, ale ta głupia półwojna też nie dała mu poczucia celu. Wreszcie wystraszyły go psychologiczne sztuczki, którymi musiał się posługiwać, by dalej wykonywać tę robotę bez śladu zaangażowania. Dał sobie z tym spokój, ale w typowy dla siebie niezdecydowany sposób. Po prostu się oddalił.
Na szczęście nie wydał pieniędzy za nagrody i po przeniesieniu do rezerwy kupił za nie Moją Ellę Speed (przedtem nazywała się Liberalna Potęga; zawsze drapał się po głowie, słysząc tę nazwę). Gdyby nie to, jego siedmioletnia podróż do Czwartej Sad al Bari z łatwością mogłaby się zakończyć na peryferiach kosmoportu. Brzdąkałby na tanim muzycznym instrumencie, jego kciuk pokryłaby zrogowaciała skóra, a kapelusz leżałby na krawężniku, zwrócony niewłaściwą stroną ku górze, zamiast tkwić na jego głowie, jak należy.
Nawet nabycie statku z upływem czasu w coraz większym stopniu wydawało się szczęśliwym przypadkiem. Nieprzyzwyczajony do etanolu – który nadal był jedynym środkiem euforyzującym na Ziemi – rozbił sobie głowę i, śmiejąc się głośno, trafił na złomowisko gdzieś w strefie umiarkowanej. Zwaliło go z nóg, kiedy się zorientował, na co wydał pieniądze. John Truck był przegrywem, a przegrywy, wbrew pozorom, trzymają się na powierzchni dzięki fartowi. Co prawda, wtedy raczej nie uważał, że miał szczęście. Leżał na plecach, a w jego głowie wirowały zardzewiałe, powykrzywiane wieże wraków. Boże, co ja z tym zrobię?, myślał.
Jego nieszczęściem był fakt, że nigdy nie nauczył się opierać biegowi wydarzeń. Nie miał pojęcia, jak się nimi steruje.
Na Proton Alley jest równie zimno jak na innych ulicach. Niektórym może się wydawać, że czują tu ciepło, ale zawsze okazuje się, że to złudzenie, produkt uboczny rtęciowych lamp.
Wszyscy tutejsi mieszkańcy przetrawili swe doświadczenia życiowe tak dobrze, że nic im nie pozostało. Każdy dzień rozpoczynają świeży i naiwni, ale ich oczy pozostają puste. Nie było tu ciepła, ale John Truck cieszył się widokiem tej znajomej okolicy. Zapewne był to nienajgorszy substytut wieczoru spędzonego ze Świętym.
Pod Klubem Kolonisty stał zgrzybiały Denebianin z czwartego pokolenia, o poczerniałej, pooranej bruzdami skórze. Opadnięte na stałe powieki miały go chronić przed palącym blaskiem gwiazdy, której nie widział od dwudziestu lat. Recytował fragmenty drugiej pieśni _Walki pod Finnsburgiem_. U jego stóp leżał kapelusz. Buty miał znoszone, ale głos całkiem niezły. Słowa niosły się nad głowami przechodzących kurew i naćpanych ludzi z Floty:
_Marty Lingham odkrył posępną_
_orbitę; wokół fuksjowego karła,_
_jej peryhelium w tradycyjnej odległości_
_kilku milionów: kometarny cmentarz._
Na widok kapitana Trucka odsłonił stare, paskudne zęby, najwyraźniej rozpoznając w nim drugiego wyrzutka, choćby nawet dobrze zamaskowanego. Wykrzywił w grymasie paskudną gębę i mrugnął znacząco.
– Intelektualista, mam rację, bosmanie… – zaczął swój tekst, zgrabnie przecinając drogę Truckowi.
– Gdyby nie to, mógłbym mu coś dać – zapewniał później kapitan.
Wewnątrz Klubu sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Tiny Skeffern, ostatni wielki muzyk w Galaktyce, wylewał zawartość swego mózgu przez instrument muzyczny, jakby chciał zrobić sobie z głowy wydmuszkę.
John Truck znał go od dawna. Tiny miał niespełna metr sześćdziesiąt wzrostu i był szczupłej budowy. Stał pośród blasku reflektorów, stroboskopów oraz kalejdomatów lokalu i stukał w podłogę prawą nogą. Włosy miał rzadkie, kędzierzawe i blond. Choć ukończył dopiero dwadzieścia dwa lata, już pojawiła się u niego łysina. Kiedy nie grał, podskakiwał, jakby miał sprężyny w nogach, ale gdy trzymał instrument w rękach, stał minutami w jednym miejscu, uśmiechając się do pań z rezerwą, lecz bezczelnie. Od zawsze był pełnym entuzjazmu przegrywem, a teraz przywitał Trucka skinieniem głowy.
Tiny grał na czterystuletniej gitarze Fender Stratocaster. Cała aparatura była włączona – zestaw wzmacniaczy Luthos, każdy z nich o gwarantowanej mocy pół kilowata – oraz bateria trzydziestocalowych głośników Hydrogen Line. Na basie grał gibki denebiański transwestyta w różowych falbankach z rozciętymi rękawami. Perkusista był miejscowy. Jak wszyscy dobrzy bębniarze wyglądał czasem jak łachmyta, a w innych chwilach jak zabijaka. Jego brzmienie: długie, groźnie brzmiące wejścia, powolne i przytłaczające, pełne krótkich, niewytłumaczalnych zmian rytmu oraz komplikacji. Podążał za denebiańskim basistą przez wszystkie harmonie, produkował dźwięki przypominające tłuczenie szkła i wybuchy kwazarów, martwe statki, orbitalne starcia oraz ery geologicznych wstrząsów. Grał jak Bóg.
– I’m a highway child, so don’t deny my name – śpiewał.
Tak właśnie powinno to wyglądać.
John Truck oblizał wargi i kupił sobie deser lodowy z owocami i bitą śmietaną, posypany kryształkami tetrahydrokannabinolu. Następnie przyjrzał się widzom. Większość stanowili muzycy z innych zespołów, ale była tu też garstka kolonistów, którzy, podobnie jak John Truck, rozumieli, że muzyka umarła w roku 2000 i jedyną Nową Muzyką jest stara muzyka. Tylko zwycięzcom udaje się uciec, pomyślał Truck, słysząc łkanie starej gitary. (Jej ćwierćnuty niosły się na wietrze, który – choć całkowicie wyimaginowany – sprawiał, że jego łydki i uda wypełniało drżenie celowości: wiatr portowy, wiatr kompasowy). Reszta daje się ponieść muzyce. Czemu by nie?
W Klubie Kolonisty była owego wieczoru tylko jedna kobieta. Nazywała się Angina Seng i szukała Johna Trucka. Nie mógł o tym wiedzieć, bo widział ją od tyłu. Miała długie włosy barwy miedzi, a w jej postawie wyczuwało się dramatyczne napięcie. Jej tyłeczek wyglądał nieźle. Gdy Tiny Skeffern wydobywał ze swego błyszczącego, bezcennego antyku muzykę dla wszystkich osamotnionych, niezadowolonych bądź pozbawionych celu mieszkańców cywilizowanego wszechświata, John Truck na przemian zakochiwał się i odkochiwał w nieznajomej kobiecie. To była obiektywna namiętność do każdej portowej damy, którą ujrzał przelotnie w tłumie. To uczucie można było włączać i wyłączać, co zgadzało się z jego skłonnościami.
Muzycy zrobili sobie chwilę przerwy. Tiny podszedł do niego, przynosząc ze sobą gitarę.
– Cześć, Truck.
Kołysał się przez chwilę z sentymentalnym uśmieszkiem na ustach, aż wreszcie usiadł.
Truck popatrzył z sympatią na jego usianą kropelkami potu łysinkę.
– Tiny, grasz coraz gorzej. Co to za dziewczyna?
Muzyk sapnął i wytarł rękaw o nieskazitelnie biały polimer pokrywający gitarę. Wzruszył ramionami. Nawet gdy fender był wyłączony, krótkie i grube palce lewej dłoni Tiny’ego przebiegały po gryfie niczym jakieś małe, nie w pełni rozwinięte zwierzęta, szukające schronienia przed wiatrem.
– Dziękuję. To nie jest regularna klientka. Uwierzysz, jeśli ci powiem, że siedzę tu już trzy tygodnie? – Potarł nos. – Trzy tygodnie. Potrafisz to sobie wyobrazić? – Poczęstował się niedokończonym deserem lodowym Trucka. – Nie mam pojęcia, jak mogłem zrobić coś takiego. Chyba, żeby mnie aresztowali, ale przecież tak nie było. Odkąd złamałem sobie palec na Ósmej Barfielda, jestem ostrożny. Trzy tygodnie na takim zadupiu!
– Chcesz, żeby cię stąd zabrać? – zaoferował Truck.
– Nadal masz Ellę Speed. Co za nazwa. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć. – Zachichotał.
– Będę tu gdzieś, jak skończysz występ – poinformował go Truck. – Albo możesz znaleźć statek w porcie. Mam nadzieję, że bosman jest na pokładzie. Nazywa się Fix.
Tiny wstał, zaszurał energicznie nogami, skinął głową i wrócił do swoich muzyków. Rzadko widywali się z Truckiem od czasów, gdy Tiny był cudownym nastolatkiem, odbywającym liczne tournée po Zmierzchu. W przerwach między awanturami bawili się świetnie. Truck uśmiechnął się pod nosem i usunął językiem resztki tetrahydrokannabinolu ze szczeliny między zębami. Roześmiał się w głos, gdy zobaczył, że Tiny wychylił się z ciasnej sceny Klubu Kolonisty i powiedział coś do dziewczyny z miedzianymi włosami.
Nie rozumiał, dlaczego tak się ucieszyła na jego widok. Jak mógłby to zrozumieć? Wiedział tylko, że kobiety z kosmoportu czasami oprócz zwyczajnych żądz mają też metafizyczne pragnienia, które trudno opisać. Były one innym aspektem życia w kosmosie, funkcją samotności niezrozumiałą dla mężczyzn. Kobiety to prawdziwi obcy. Dlatego przyglądał się jej z nieufnością.
– Panie Truck, szukałam pana w całym porcie.
– Na pewno mówi to pani wszystkim kolonistom. Poza tym jestem kapitan Truck. Czy mogę w czymś pani pomóc?
(Już wtedy wiedział, że popełnia błąd. Tiny i jego grupa zagrali pierwsze cztery takty _Gdzie było jutro?_ Przyszło mu na myśl, że to omen).
Przedstawiła mu się. Była wysoką, kościstą dziewczyną, ale twarz miała nieco zapadniętą wokół oczu i ust. To nie było tylko piętno portowej damy, choć one też są pełne napięcia i zamknięte w sobie, jakby nieustannie starały się powstrzymać swoją substancję przed ucieczką w pustkę.
Jej ubranie rozświetlało się i znikało nieregularnie, gdy światło kalejdomatu znajdowało częstotliwości mające kluczowe znaczenie dla nieprzejrzystości materiału.
– Kapitanie Truck, czy potrzebuje pan roboty?
Potrząsnął głową.
– Proszę wrócić za dwa tygodnie. Do tego czasu będę siedział naćpany na Sad al Bari. – Poruszył dłońmi w geście imitującym latanie. – Jak samolot. Chyba że Tiny wpadnie w desperację.
– Nie chodzi o transport, kapitanie. Nie musiałby pan nigdzie latać.
– To jedyny rodzaj zadań, jakich się podejmuję. Muszę utrzymywać chromiańskiego bosmana. Powinna pani poszukać kogoś innego. Choć oczywiście jestem wdzięczny za propozycję.
Zamyślił się na chwilę.
– Poza tym wcale nie chce mnie pani wynająć.
Jak na przegrywa to było bardzo bystre spostrzeżenie.
Pochyliła się ku niemu z poważną miną i wsparła łokcie na stole. Przez moment bawiła się resztkami jego deseru lodowego, po czym splotła dłonie.
– To prawda, ale mój sponsor zapłaci panu więcej, niż mógłby pan zarobić na przewozie towarów w porównywalnym czasie. W dodatku na ostatnim transporcie nasion nie wyszedł pan zbyt dobrze.
W tej sprawie musiał przyznać jej rację.
– Widzę, że rozmawiała pani z kimś o mnie. Nie okłamano pani. Ale nie potrzebuję pieniędzy aż tak bardzo. Za dwa tygodnie, tak.
– Kapitanie Truck – ciągnęła, przysuwając krzesło bliżej do stołu – a co, gdybym panu powiedziała, że to szansa zrobienia czegoś dla Galaktyki?
Westchnął.
– Powiedziałbym, że wybrała pani przegrywa. Jeśli chodzi o politykę, panno Seng, pieprzyć to. – Uśmiechnął się do niej promiennie. – Polityka raczej mnie nie interesuje – wyjaśnił.
Wstała bez słowa.
– Wcale nie jest pani portową damą – zawołał, gdy przepychała się ku drzwiom. Właściwie nie zwracał się do niej.
Wieczór trwał dalej. W Klubie Kolonisty zrobiło się naprawdę tłoczno. Kierownictwo kazało zamknąć drzwi w samobójczej próbie uduszenia rąk, które je karmiły.
„I’m gonna rock and roll you, baby, rock and roll you all night long” – śpiewał Tiny Skeffern. To była stara, pociągająca wizja, ale Truck utracił zainteresowanie. Godzinę po odejściu Anginy Seng wyruszył na poszukiwanie jakiegoś cichego miejsca. Odebrała mu przyjemność płynącą z muzyki. Nie potrafił sobie wyobrazić, dlaczego ktokolwiek miałby potrzebować jego, ale nie Mojej Elli Speed.
Gdy ruszył ku drzwiom, Tiny i jego perkusista wymieniali się dźwiękami, ton za ton, grając z psychopatycznym dystansem i łagodnością.
Na dworze jak zwykle dął wiatr. East Thing nie pełniła żadnej określonej funkcji, była koszarową aleją dla obdartych szeregowców z wielkiej handlowej armii – widziało się tu magazyny i niekiedy budynki administracyjne. Za dnia roiło się na niej od sprzedawców i dostawców towaru, ale nocą ulica zmieniała się w pustynię oświetloną rtęciówkami. Nie chodził tędy nikt poza ludźmi zmierzającymi do Klubu Kolonisty, a większość z nich była już na miejscu. Truck uwielbiał East Thing o tej porze. Trudno było jej nie lubić.
Numery domów stawały się coraz wyższe. Mijając ciemną bramę, nie zauważył żadnego niebezpieczeństwa, lecz nagle wysunęła się stamtąd stopa i podcięła jego długie nogi. Kopnął się boleśnie w kostkę i zwalił na ziemię.
– Kurwa – warknął.
Ktoś zachichotał. Z bramy wyłoniła się mroczna sylwetka. Pochyliła się nad nim, gdy zdołał uklęknąć, pocierając bolący łokieć. Na moment zapaliło się zimne, rtęciowe światło, odbijając się w stalowym kastecie o groźnym wyglądzie. W jego szyi eksplodował ból. Miał wrażenie, że cios zgniótł mu tchawicę. Upadł jednak ostrożnie, podciągając kolana pod brzuch.
– Wstawaj, synu. Nie mam zamiaru cię nieść. Ruszaj się.
Ktoś trącił go lekko w żebra. Truck skupił się na bólu szyi.
– Ruszaj się… – Napastnik odwrócił się i zawołał w stronę ciemnego otworu bramy: – Pomóż mi! Obrzyga mi stopy!
Jeszcze jeden? Jeśli zjawi się ich więcej, będą mogli zmiażdżyć go samą masą, nie wspominając już o innych metodach.
Pochylili się nad nim. Oparł się mocno rękami o chodnik, złączył stopy i walnął najbliższego obcasami w usta.
Nieźle. Przykucnął, gotowy zadawać kolejne ciosy, i zachichotał. Można to było też wziąć za jęk. Udał, że wstaje, lecz zamiast tego złapał drugiego mężczyznę za udo, szukając punktu uciskowego.
– Teraz ty się przewrócisz.
Podciągnął stopy pod siebie, przygotowując się do wstania, gdy nagle coś walnęło go w nerki. Stęknął z bólu, poleciał do przodu, wymachując rękami, i potknął się o pierwszą ofiarę. Odwrócił się, chcąc zobaczyć, co uderzyło go tak mocno. Cofnął błyskawicznie głowę i przetoczył się na bok od mężczyzny z kastetem, gdy w pierś trafiła go czyjaś obuta stopa. To był sznurowany but o grubej podeszwie i obciążonym nosku. Ten fakt zaskoczył go tak bardzo, że zapomniał o poruszaniu głową. Po chwili nie mógł już zrobić nic więcej, niż zwinąć się w kłębek, osłonić twarz rękami i zastanawiać się nad sytuacją.
Przez pewien czas nie słyszał nic poza cichym szuraniem nóg i urywanym szumem w głowie, mówiącym mu, że John Truck ma coś wspólnego z tym, co się dzieje. Nie wiedział jednak, ilu ludzi go kopie ani dlaczego to robią. Zaczął się bać, że nie przestaną.
W końcu jednak dwóch napastników postawiło go na nogi i pół poprowadziło, pół powlekło w stronę poobtłukiwanego czarnego pojazdu stojącego po drugiej stronie ulicy. Truckowi wydawał się wielki jak pancernik Floty, ale nawet we dwóch nie mogli się uporać z wepchnięciem go do środka.
– Chyba się porzygam – poskarżył się żałośnie, ale go zignorowali.
Gdy byli tym zajęci, z Bread Street wynurzył się lewis phoenix. To był późny model, wszystkie osiem świateł drogowych paliło się jasno. Pojazd zatrzymał się w poprzek East Thing, końcem w ich stronę.
– Lepiej stąd zmiatajcie, chłopaki – odezwał się Truck. Rozpostarł szeroko nogi, zwisł bezwładnie, uderzył obydwoma łokciami i ugryzł dłoń, która za bardzo zbliżyła się do jego oczu.
Puk, puk, puk, zastukały obcasy.
– Zostawcie go – rozkazała Angina Seng radosnym, choć nieco napiętym głosem. W obu rękach ściskała groźnie wyglądającego chambersa. Czyżby jej duże, kościste ciało drżało? Właściwie nie był w stanie zauważyć zbyt wiele. Na domowe ubranie zarzuciła ciemny płaszcz.
Cisza.
Truck splunął krwią na jezdnię.
– Na razie nie strzelaj – mruknął. Wnętrze jamy ustnej miał spuchnięte i raz po raz gryzł się niechcący w policzek. – Najpierw chciałbym się pobawić jednym z ich kastetów.
Odsunęli się, łypiąc na niego ze złością. Dzielna Angina odprowadzała ich spojrzeniem, gdy oddalali się w stronę portu. Byli ubrani niemal jak koloniści. Schowała pistolet miotający i pomogła Johnowi wsiąść do phoenixa.
– No cóż, kapitanie Truck, można by pomyśleć, że przynajmniej swoich zostawią w spokoju – odezwała się. – Mam otworzyć okno?
John milczał. Bolał go jeden z dolnych kłów, a poza ostrożną eksploracją wnętrza jamy ustnej jego uwagę pochłaniało wsłuchiwanie się w szum wiatru.
– Jak pan sobie życzy.
Uśmiechnęła się do niego zachęcająco.DWA
dwa
Długa nierozumna wędrówka
„Kosmoportowej Annie” Truck
– Gdzie mnie pani przywiozła? – zapytał nieufnie.
Właściwie było mu wszystko jedno. Wyglądał okropnie. Siedział bezwładnie w kabinie windy, wydatny podbródek opadał mu na pierś, a włosy miał brudne i skołtunione.
– Gdzie mój kapelusz? Nie mogę nigdzie chodzić bez kapelusza.
Drżał pod wpływem szoku. Miał opuchnięte wargi, a wielki siniak ciągnął mu się od lewego ucha aż po bark i obrzęknięte węzły chłonne na szyi. Co prawda nie było w tym nic nowego. Wsunął z przygnębieniem palec w wielkie rozdarcie w kurtce z wężowej skóry.
– W tym kapeluszu nie było nic złego. Jezu, nienawidzę wymiotować.
Angina Seng uśmiechnęła się do niego ze współczuciem. A przynajmniej miał nadzieję, że to współczucie.
– Pomyślałam sobie, że po tym, co się wydarzyło, będzie pan miał ochotę porozmawiać z moim sponsorem – wyjaśniła. – Gdy pozna pan wszystkie fakty, może pan zmienić zdanie w sprawie tej roboty.
To był oczywisty afront.
– Fakty. – Zachichotał. – Sponsor. Ho, ho.
Wlepił pełne złości spojrzenie w ścianę nad jej głową. Zapadła krępująca cisza.
– Dlaczego stał się pan taki? – zapytała nagle.
Pieprz się.
– Nie rozumiem, o co pani chodzi – odparł.
Nie rozmawiali już więcej, ale kobieta nie wydawała się przygnębiona. Zachowując się jak owczarek, który merda ogonem, nie mogąc się doczekać pochwał pasterza, zaprowadziła go z windy do recepcji. Następnie zniknęła za nieoznakowanymi drzwiami, zostawiając go samego w sali pełnej pseudoantycznych dywanów, pokrywających podłogę jak delikatna pleśń, oraz ruchomych rzeźb, którym starannie nadano optymalnie mdły charakter, by stały się przykładem kastracji sztuki epoki. Krzeseł tu nie było. Nie przejąłby się, gdyby nigdy już nie zobaczył Anginy.
Wszyscy wydziedziczeni i zbłąkani boją się sal recepcyjnych. Zastanawiał się nad możliwością natychmiastowego powrotu do Klubu Kolonisty, ale wiedział, że zapewne jest już na to za późno. Przypływy losu zaniosły go w to miejsce i na razie był tu rozbitkiem. Zerknął lubieżnie na recepcjonistkę, która siedziała za klawiaturą swego terminala, długonoga i niedostępna – dla przegrywów – jak każda księżniczka lodu. Odwzajemniła jego uśmiech, ponieważ w tym roku zasady uprzejmości wymagały, by być uprzejmym dla wykluczonych. Podrapał się po głowie.
– Nie przychodź z tym do mnie! – zawołał ktoś w oddali. – Mówiłem ci, że nie mogę odpowiadać za próbki klastrowe! – Drzwi otworzyły się i zamknęły. – Idź się jej podlizać – dodał wyraźniej ten sam głos.
– Może pan wejść, kapitanie Truck – odezwała się recepcjonistka.
Do tej chwili nikt nie dał mu możliwości wyboru. Nagle przypomniał sobie wielkiego chambersa Anginy Seng i zadał sobie pytanie, jak znaczną część jej siły przyciągania reprezentowała broń. Czy to pistolet go tu trzymał?
– Widzę, że nie zapomniała pani o pasie cnoty – odpowiedział. – Tak z ciekawości, gdzie właściwie jestem?
Uśmiech zniknął z jej twarzy. W tym roku zasady uprzejmości wymagały, by wykluczeni starali się być sympatyczni dla tych, którzy okazują im sympatię.
– W izraelskim konsulacie – odparła. – Sądzę, że nie powinien pan mówić ludziom takich rzeczy.
Ale on już wszedł do środka przez nieoznakowane drzwi.
– Może pani o tym zapomnieć, panno Seng! – zawołał. Rzecz jasna, nie było jej tam. – A niech to!
Odwrócił się, by odejść, ale jakiś ciekawski, zdradziecki element jego natury skłonił go do zatrzaśnięcia drzwi i zwrócenia się w stronę drugiej przebywającej w pomieszczeniu osoby.
Generał Alice Gaw przeszła już menopauzę, ale nadal trzymała się dobrze. Kiedyś służyła w próżniowych komandosach, później w Żandarmerii Floty, a obecnie kierowała militarnym ramieniem IRŚ i jej uprawnienia dawały jej _carte blanche_ we wszystkich sprawach dotyczących bezpieczeństwa połowy świata. Odznaczona licznymi orderami i wszędzie witana owacyjnie kobieta była ongiś jednym z sześciu „opiekunów” przedwcześnie zakończonego eksperymentu, jakim było Środowisko Więzienne. Było ono jednym z wielkich mitów zewnętrza, na jego podmokłych traktach roiło się od ghuli, a jego krypty wypełnione potępionymi duszami krążyły po gotyckich zacieśniających się orbitach wokół monstrualnego słońca ich niewinności. Zarządzali nimi grzyboludzie, mający elektryczne pastuchy zamiast rąk oraz maszyny do elektrowstrząsów w miejsce głów. Plotki głosiły, że w końcu je zamknięto, ponieważ wzbudziło odrazę tych samych elementów w IRŚ, które przedtem domagały się jego utworzenia. Według tych samych pogłosek Alice Gaw była jedyną z szóstki zarządców, która żałowała tej decyzji.
Była niska i masywnie zbudowana. Rękawy munduru Armii Kobiecej zawsze nosiła podwinięte, by odsłonić spierzchnięte, muskularne przedramiona. Miała brutalne poczucie humoru pielęgniarza ze szpitala psychiatrycznego. Truck wiele o niej słyszał. Noszona przez nią na oku przepaska była osobliwością znaną w całej Galaktyce, a dłonie miała masywne i szerokie. Biła od niej gwałtowna, niejednoznaczna energia seksualna, bardziej niepokojąca ze względu na fakt, że kobieta była jej w pełni świadoma, niż przez samo jej działanie.
Wywodziła się w prostej linii od typowego owocu dwudziestego wieku, „dyrektora ds. bezpieczeństwa narodowego”, a jej talent do podejmowanych _ad hoc_ decyzji politycznych był niemal równie zdumiewający jak szybkość, z jaką awansowała w hierarchii IRŚ. Wlepiła w Trucka spojrzenie jedynego oka barwy betonu.
– Chcę z tobą porozmawiać, chłopcze, a nie mogę tego zrobić, dopóki wreszcie nie usiądziesz – oznajmiła, szczerząc zęby w uśmiechu.
Klapnęła niezgrabnie na najbliższe krzesło, jakby chciała dać mu przykład, i założyła nogę na nogę, świetnie zdając sobie sprawę, że odsłania w ten sposób znaczną część potężnego uda. Miała żylaki.
– Nie wiem, o co chodzi, ale odmawiam – odezwał się Truck. – Dość już się nasłużyłem we Flocie. Mam świadectwo zwolnienia ze służby… Nie wygląda pani na przedstawicielkę rasy wybranej, pani generał – dodał nieostrożnie, próbując stłumić uczucie niebezpiecznie przypominające panikę. Zdołał nawet wzbogacić te słowa insynuacyjnym śmieszkiem.
Generał Gaw tylko poprawiła z westchnieniem przepaskę na oku. Jej tlenione włosy były przycięte na wysokości ucha, a nos złamała sobie podczas akcji policyjnej na Drugiej Webera.
– Ja też cię nie lubię, synku, ale nie przechwalam się tym głośno. Nie uda ci się mnie sprowokować. Daj sobie z tym spokój. Jestem przedstawicielką Rządu Światowego i wykonuję swoje zadanie. Jeśli masz choć odrobinę rozsądku, nie będziesz mi tego utrudniał. Nie pozwoliłabym ci nawet się zbliżyć do tego gabinetu, gdyby to nie było absolutnie konieczne.
Przyjrzała się z niesmakiem jego ubraniu.
– Nie potrafię uwierzyć, że przyjęliśmy cię do Floty – stwierdziła. – Boże, musiała być w totalnej rozsypce.
Mimo swych najszczerszych postanowień czuł się skrępowany.
– Panuje pani nad połową świata, pani generał, ale to nie jest ten świat. Druga połowa Ziemi nie należy do pani i nie sprawuje pani tam władzy. A jeśli chodzi o resztę Galaktyki, nie ma tam pani żadnych uprawnień. Gada pani od rzeczy.
– Władamy cywilizowanym światem. Sprawujemy nadzór nad cywilizowanymi koloniami. Gdyby nie bezpieczeństwo, które wam zapewniamy, szczury twojego rodzaju miałyby znacznie mniej wolności słowa. Gdyby na moim miejscu siedział przedstawiciel ZSRA, to czy z nim również przerzucałbyś się słówkami? W Galaktyce jest trzysta miliardów ludzi i tylko jeden procent z nich to nasi obywatele. Reszta ma nad nami przewagę liczebną, a w dodatku mamy coś, czego wszyscy chcą. Interesuje nas wszystko, co dzieje się w innych światach.
Truck wzruszył ramionami. Tak czy inaczej, poniesie go nurt wydarzeń. Pozostało mu tylko sprawdzić, w którym kierunku. Z głębin jego umysłu wyłoniły się nagle dwie odrębne wizje…
Przypomniał sobie Negew – upał oraz nudę przerywaną jedynie krótkimi, gwałtownymi potyczkami z infiltratorami ze Związku Socjalistycznych Republik Arabskich, głuchy huk chambersów oraz straszliwy gniew, który w nim narastał, gdy sobie uświadamiał, że strzelają do niego. Ujrzał również wypełnione trupami statki krążące wokół Cor Caroli w Psach Gończych, ich zimne, widmowe trajektorie, lśniące bladym, mlecznym światłem, plastikowe skrzynie pełne martwych dzieci, szeregi martwych dorosłych bez jakiegokolwiek opakowania, rany wpatrzone w niego niczym oczy. Czuł ich zapach.
– Proszę mówić dalej – rzekł. – Ma pani coś dobrego do palenia? Trudno.
– Musisz słuchać trochę uważniej, chłopcze.
Poruszyła nogą, stukając nią w stół. Truck splótł dłonie na kolanach i poruszał machinalnie palcami. Zanosiło się na długą rozmowę.
– Nie wiemy zbyt wiele – zaczęła generał Gaw – o dawnych mieszkańcach układu planetarnego Centaura. Byli pierwszym z tak zwanych cywilizowanych gatunków, który zderzył się z czołem fali ekspansji ludzkości. Przed dwoma stuleciami przestali istnieć jako spójna grupa. Temu wydarzeniu nadano później nazwę „Zagłady Centauryjczyków”. Zamknij się, Truck. Za mało rozumiesz, by twoja opinia mogła mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Tę nazwę ukuli ówcześni intelektualiści. W zasadzie jestem zwolenniczką intelektualistów, ale nie bez zastrzeżeń. Tak czy inaczej, nie da się zaprzeczyć, że to była poważna trauma dla ludzkości. Gdy skończyliśmy ekscytować się poczuciem winy, okazało się, że ocalali Centauryjczycy uciekli jak szczury i rozproszyli się po nowo skolonizowanych planetach. Zasymilowali się dość szybko. No wiesz, brakowało im motywacji. Ich kultura była słaba. Byli podobni do nas, do tego stopnia, że sugeruje to wspólne pochodzenie. W gruncie rzeczy odkryto, że dwa na trzy mieszane związki są płodne, czy jakieś podobne obrzydlistwo. Nie pochodzili z układu planetarnego Centaura, ale nigdzie indziej nie znaleziono ich śladów. Dlatego pojawiły się spekulacje, że przybyli tam z Ziemi, co wywołało niezłe zamieszanie. Ale cały ten syf w końcu się wypalił i zrodziła się z niego przynajmniej jedna interesująca myśl. Hipoteza rywalizacji o nisze Marsdena opisuje Galaktykę jako ekosystem, w którym poszczególne gatunki gwiezdnych wędrowców są odpowiednikami gatunków bytujących w planetarnej ekosferze. Rywalizacja między cywilizacjami wymagającymi takich samych środowisk jest nieunikniona, naturalna i bezlitosna. Tak jest, wierzę w to. Nieważne. Nie próbuj mieszać mi w głowie. Jedziemy dalej. To dziwne, ale Centauryjczycy wcale nie musieli przegrać wojny. Nie mogli jej wygrać, ale opierali się nam przez piętnaście lat. Jednakże w końcu nagle przestali przechwytywać nasze pociski wielogłowicowe wchodzące w atmosferę. Po trzech dniach Siódma Centaura obróciła się w gruzy. W tamtych czasach dobrze sobie radziliśmy z taką robotą. Ale posłuchaj, Truck. Mieliśmy na dole siatkę agentów. Biedne skurczybyki musiały żyć jak Centauryjczycy, wszystko to jest w archiwach. Agenci wysyłali meldunki aż do chwili, gdy Siódma Centaura dała za wygraną. Powiedz mi, chłopcze, dlaczego popełnili samobójstwo, mimo że właśnie skonstruowali broń, która ich zdaniem mogła rozstrzygnąć całą awanturę na ich korzyść? Zastanów się nad tym, podczas gdy będziemy rozmawiali o tobie. Urodziłeś się w okolicach Pontisportu na Papudze, w ustępie w piekarni. Twoja matka pracowała dorywczo jako portowa kurwa, była jedną z uchodźców z Drugiej Webera, którzy przybyli tu w lodówkach na statkach Carling Line. Wstrzykiwała sobie aktywatory adrenochromu, połączone z rybosomami miejscowego gatunku nietoperza. Prosiła o terapię, ale władze portu wpisały ją już na listę osób przeznaczonych do odesłania. Nie pytam cię o żadną z tych rzeczy. Po prostu cię informuję. Wiem o tobie więcej niż ty sam. Kosmoportową Annie Truck odesłano na Ciężkie Gwiazdy sześć miesięcy po twoich narodzinach. Rzecz jasna, aktywatory adrenochromu przenikają przez łożysko i trzeba cię było od nich odzwyczaić. Zostawiła cię na planecie. Czy czasami śnią ci się nietoperze? Ale najważniejsza informacja dotycząca Annie brzmi tak, że była Centauryjką czystej krwi. O ile potrafimy to ocenić statystycznie, szansa, że była ostatnią stuprocentową przedstawicielką swego gatunku w całej Galaktyce, wynosi dziewięćdziesiąt cztery procent. Na koniec, przynajmniej jeśli chodzi o tę sprawę, jej geny z jakiegoś powodu były dominujące. Gdybyś kiedyś przeczytał książkę, mógłbyś się domyślić, że budowa twoich kości i proporcje ciała są w przeważającej części centauryjskie. Twój ojciec miał słabe geny, kimkolwiek był. Za chwilę to przestanie ci się wydawać takie zabawne, chłoptasiu. Wróćmy do wojny centauryjskiej. Możesz ją sobie nazywać Zagładą, jeśli chcesz. Dla mnie to naprawdę bez różnicy. No wiesz, ich broń istnieje naprawdę. Wtedy raporty wywiadu nas niepokoiły, ale teraz mamy inne powody. Znaleźliśmy ją, Truck. Jakiś cholerny szalony archeolog odkrył ją w bunkrze zakopanym pięć kilometrów pod powierzchnią Siódmej Centaura. To najwredniejsza kryjówka, jaką widziałam w życiu, a widziałam naprawdę dużo. Znaleźliśmy broń, ale nie umiemy się nią posługiwać. Nie potrafimy się nawet do niej zbliżyć. Nasze instrumenty nie dają nam żadnych odczytów. Widziałam ją na własne oczy. Sprawia wrażenie na wpół rozumnej. Potrafisz to sobie wyobrazić, Truckie? Myśląca bomba? Potrzebujemy twoich genów. Centauryjczycy dali za wygraną, nie używając broni, to fakt, ale wbudowali jej kody operacyjne w chromosomy swych nienarodzonych bachorów. Liczyli na to, że później wrócą, jak pies do wymiocin. Bomba nie wybuchnie bez Centauryjczyka. Annie zmarła dwadzieścia lat temu, a ty jesteś jedynym, którego zdołaliśmy znaleźć.
Truck zastanawiał się nad tym wszystkim przez chwilę. Czuł trochę cierpkiej sympatii dla portowej damy z Drugiej Webera. Łatwo mu było uznać, że jego narodziny były błędem, skutkiem chwilowej nieuwagi. Ale z drugiej strony, czy to możliwe, że na Papudze Annie Truck uległa podświadomemu pragnieniu? Może chciała się podzielić, stworzyć nowy wektor, mniejszą wersję siebie – jakby pomnożenie możliwości było w stanie przyśpieszyć koniec jej nierozumnej wędrówki. Jakby mógł zyskać coś, co ona utraciła.
Po monologu generał Gaw zapadła długa cisza. Kobieta wlepiła w niego oko i nie chciała odwrócić wzroku. Wszyscy koloniści są okropnie sentymentalni. Wreszcie John wstał z krzesła i spojrzał na nią z góry.
– Jaką korzyść będziemy mieli z tego, że rzucicie tę swoją bombę? – Nie był pewien, w czyim imieniu pyta. Dotknął palcem dziury w kurtce. – I na kogo zamierzacie ją rzucić?
– Spodziewałam się tego pytania, Truck – odpowiedziała. – Wystarczy spojrzeć na to, jak się ubierasz. Możesz dać sobie z tym spokój. Nie potrzebuję tego.
Odwrócił się do niej plecami.
– Wykryliśmy dwóch agentów ZSRA w ekipie, która odkryła Urządzenie Centauryjskie – ciągnęła. – Był też trzeci, ale zorientowaliśmy się dopiero, gdy już zwiał. Taka jest stawka, kaczuszko. Zawsze taka jest.
Dotarł do drzwi, a nawet dotknął klamki, ale ponownie odwrócił się w stronę kobiety.
– Byłem na Morfeuszu – oznajmił. – Wysyłałem trupy na orbitę cmentarną wokół Cor Caroli. Widziałem materiały filmowe z Drugiej Webera. Rozumie pani, nie dbam o to, czy wy i Arabowie rozwalicie się nawzajem na drobne kawałeczki. Ale ładowałem na te statki ludzi, którzy nigdy nawet o was nie słyszeli.
Siedziała sobie na krześle, spokojnie i niedbale. Uda miała potężne i brzydkie, a jej błyszczące oczy miały nieustępliwy wyraz. Zaczynał bać się jej samej bardziej niż tego, co sobą reprezentowała.
– Ta próba porwania miała mnie przekonać, że Arabowie również chcą ze mną porozmawiać? – zapytał. – Liczyliście na to, że dzięki temu łatwiej przyjmę waszą ofertę? Nie róbcie tego więcej. Następnych zabiję. Daję słowo. Nikt poza Żandarmerią Floty nie nosi sznurowanych butów. No wie pani, głupio się w nich wygląda. Żaden kolonista nigdy nie włożyłby czegoś takiego. Arabowie mają przynajmniej tyle rozsądku, że ubierają swoich ludzi jak trzeba.
Roześmiała się, gwałtownie i serdecznie.
– Mówiłam tej durnej suce, że to się nie uda. Będę musiała z nią pogadać. – Wyprostowała nogi i pochyliła się do przodu. – Nie mogę powiedzieć, żebym się tego nie spodziewała. Potrzebujemy cię i byliśmy gotowi zapłacić za twoje usługi, ale teraz nie będzie już żadnych ofert.
Truck otworzył drzwi.
– Znalazłeś się na mojej czarnej liście i jestem gotowa powiedzieć ci to otwarcie. Daję ci dwadzieścia cztery godziny na rozważenie sprawy. Potem każę cię aresztować. Gdziekolwiek będziesz. Pod zarzutem handlu medycznymi zapasami Floty podczas twojego ostatniego pobytu na Ziemi. Potrafię to udowodnić. A jeśli postanowisz być grzeczny, znajdziesz mnie tutaj. Do widzenia, chłopczyku.
Truck cicho zamknął za sobą drzwi.
Wrócił do Klubu Kolonisty. Czuł się tak, jakby nagle musiał wziąć za kogoś odpowiedzialność. Dlaczego Annie Truck i jej nałóg miałyby obciążać jego sumienie? To była dziwna zamiana ról, ale w świetle lamp zewnętrza wszelkie postacie zależności były możliwe. Tak właśnie Annie pojawiła się w jego życiu, a on ją zaakceptował.
Tiny Skeffern kończył już występ, i to raczej bez uczucia. Umilkły tony _Fencyklidynowego snu_, który zawsze grał na bis; basista, perkusista i większość widzów zwinęli już manatki i poszli do domu, ale chudy jak szkielet kolonista siedział za klawiaturą syntezatora H-Line, będącego własnością Klubu, i wydobywał z niego piskliwe dźwięki, podczas gdy Tiny grał wysokie nuty, poruszając medytacyjnie palcami. Słuchali ich tylko naćpani i nieustępliwi, zastanawiając się, czym innym mogliby się zająć o czwartej trzydzieści rano w dzień Świętego Kryspina na Czwartej Sad al Bari.
Gdy ostatni z nich wyleźli na ulicę, w przerwach między budynkami pojawiło się już brudnobrązowe światło, a rtęciowe latarnie przygasały. Od czasu do czasu obok drzwi Klubu Kolonisty przechodził jakiś dostawca towaru, mrugający sennie podczas drogi na spotkanie nowego dnia. Tiny wyłączył cały sprzęt i ostrożnie schował fendera w twardym futerale. Klepnął w ramię faceta przy syntezatorze, ziewnął i ruszył w drogę, powłócząc znużonymi nogami.
– O kurde.
Świtowi zawsze towarzyszy szczególny rodzaj zimna. Wszystkie nocne przegrywy znają go i szanują za jego uzdrawiające i pobudzające właściwości. Drżący z chłodu Truck i Tiny uśmiechnęli się do siebie, zgarbili i ruszyli w stronę portu oraz Mojej Elli Speed. Dął wiatr kompasowy, czyhający na nich na skrzyżowaniach ulic albo wypadający ze świstem zza magazynów. Gdy do tego dochodziło, Tiny zrywał się do biegu, wymachując futerałem z gitarą i kopiąc walające się na ulicy odpadki.
– Hej, popatrz – odezwał się nagle. – To Otwieracz.
Wzdłuż Bread Street człapał ku nim chwiejnie ogromny mężczyzna o płaskich stopach, spowity w płaszcz śliwkowej barwy. Głowę miał łysą i okrągłą, a rysy twarzy tak wygładzone, że widziało się zaledwie sugestię ust, nosa i podbródka. Oczy kryły się głęboko w fałdach ciała. Płaszcz miał rozpięty od przodu.
To rzeczywiście był Otwieracz – członek osobliwej sekty wierzącej, że otwartość procesów cielesnych jest jedynym prawidłowym sposobem oddawania czci Bogu (o którego istnieniu zapewniają szczerze i często), ponieważ owe procesy, choć tylko dzięki ich reprezentacji w korze mózgu, są analogią funkcji psychiki.
Gdy wiatr rozsuwał jego płaszcz, można było zauważyć, że pod spodem jest nagi. Całe ciało miał gładko wygolone, tak samo jak głowę, a jego skóra przypominała różowy, błyszczący polimer. Na wysokości płuc, żołądka i jelit miał grube, plastikowe okna, które Otwieracze wszczepiali sobie chirurgicznie, by odsłonić procesy wewnętrzne. Otaczały je fałdy stwardniałej skóry, a nic z tego, co działo się za nimi, nie wyglądało przyjemnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki