- W empik go
Uśmiech - ebook
Uśmiech - ebook
Tekla jest naburmuszona i smutna. Po śmierci mamy, uśmiech całkiem zniknął z jej twarzy. Dziewczynka mierzy się z zalewającym ją smutkiem, gdy w jej życie wkracza tajemnicza Pani z Bilboardu. Od tej chwili rozpoczyna się pełna zwrotów akcji, nieco szalona i niezwykła przygoda Tekli.
„Uśmiech” to opowieść o przezwyciężaniu trudów i smutków, o poszukiwaniu szczęścia. To także historia, która uczy, że każdy dzień jest szansą na odnalezienie uśmiechu, tego prawdziwego.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8073-346-6 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najbardziej beznadziejne było to, że moja mama wpadła pod samochód. Od tego momentu nie tylko ja całkowicie przestałam się uśmiechać. Przestał się też uśmiechać mój tata. Nasze uśmiechy na zawsze poleciały za nią do nieba. Nie miałam mamy. Mojej mamy, która uśmiechała się najpiękniej na świecie. Teraz bardzo żałuję, że byłam przez cały czas naburmuszona.
Tamtego dnia (to było na wiosnę, kiedy jest pora truskawek) jechaliśmy z tatą metrem. Metrem. Bo tata powiedział, że nienawidzi samochodów. Chyba rozumiecie dlaczego, prawda? Już nie pamiętam, na której to było stacji. Wszystko jedno. Prawie na każdej stacji ta pani wyszczerzała do nas zęby z bilbordu. Białe, równiutkie zęby. Białe, bo umyte jakąś beznadziejną pastą do zębów. Uśmiechała się tym swoim beznadziejnie głupim uśmiechem, żeby każdego namówić do kupna tej beznadziejnej pasty.
– Co się tak beznadziejnie uśmiechasz? – szepnęłam do niej.
– Bo mi za to płacą – wyjaśniła.
– Wariatka – powiedziałam. – Świat zwariował. Żeby uśmiechać się za pieniądze?
– Pomóż mi, Tekla. Jestem już tak potwornie zmęczona tym uśmiechem, że nie mogę wytrzymać – poprosiła.
– Popatrz na mnie – odpowiedziałam. – Ja się w ogóle nie uśmiecham. Przecież to dosyć proste. Wystarczy, że pomyślisz o czymś strasznym, i przestaniesz się uśmiechać.
– Na przykład? – spytała Pani z Bilbordu.
– Na przykład, że masz na imię Tekla. Tak jak ja.
Pani z Bilbordu wybuchnęła śmiechem i jej usta jeszcze bardziej się rozszerzyły, ukazując bielutkie zęby umyte tą beznadziejną pastą.
– Są chyba straszniejsze rzeczy, niż mieć na imię Tekla!
– No oczywiście. Na przykład to, że rok temu moją mamę przejechał samochód.
I wiecie co? Nagle ta pani zrobiła taki grymas, że coś okropnego. Niby nie uśmiech, a jednak uśmiech, ale potworny. Aż krzyknęłam.
– Co się stało? – zaniepokoił się tata. – Z kim ty rozmawiasz?
– Z Panią z Bilbordu, która się tak beznadziejnie uśmiecha.
– Aha – powiedział smutno tata, a jego usta zacisnęły się w równą kreskę, jak zapięte na zamek błyskawiczny.
Lubiłam, gdy tata przychodził do mnie, żeby mi powiedzieć „dobranoc”. Robił to, odkąd nie było mamy (bo przedtem to ona do mnie przychodziła i życzyła mi dobrej nocy). Krótko mówiąc, było mi przyjemnie, kiedy tata pochylił się nade mną i położył mi na głowie ciepłą dłoń jak kiedyś mama.
– Umyłaś ząbki, kochanie? – zapytał.
– Mhm. Możesz już iść, tato. Sama zasnę – odpowiedziałam, ale tata nie poszedł, tylko trzymał ciepłą dłoń na mojej głowie i uważnie patrzył mi w oczy. Nawet zobaczyłam w jego spojrzeniu taką jakby małą kreseczkę niepokoju. I nie chodziło wcale o to, czy umyłam „ząbki” (beznadziejne zdrobnienie – ząbki), tylko o to, że to pytanie skojarzyło mu się z ową beznadziejną Panią z Bilbordu i jej beznadziejną pastą do zębów, i z tym jej beznadziejnym uśmiechem.
– Ale... – zaczął smutno tata, a ja mu przerwałam, bo nie chciałam, żeby był jeszcze bardziej smutny:
– Nie bój się o mnie. Nie będę miała dziś złych snów. Obiecuję.
– Zostawię otwarte drzwi.
– Zostaw uchylone – odpowiedziałam i szybko dodałam: – Może ktoś w nocy do mnie przyjdzie.
To nie była najmądrzejsza odpowiedź, bo tata pokiwał głową z jeszcze większym smutkiem. Pocałował mnie w czoło, zupełnie tak jak mama. Już był przy drzwiach, kiedy go zatrzymałam.
– Tato.
– Tak?
– Zapomniałeś o czymś.
No bo zapomniał. A mama przecież nigdy o tym nie zapominała.
– Ach, tak. Kocham cię – przypomniał sobie.
Tata stał w progu, jakby się do niego przykleił.
– No? Ty też o czymś zapomniałaś.
– Przecież wiadomo, że cię kocham. Idź już.
Tak było z mamą. Najpierw mama mówiła, że mnie kocha, a potem ja mówiłam, że kocham ją. Taka spoko wymiana „kocham”. Bardzo fajna rzecz.
Tata w końcu odkleił się od progu i poszedł do siebie. Zostawił uchylone drzwi. Wtedy popatrzyłam na fotografię mamy z przyczepioną czarną wstążeczką. Ramka stała na szafce nocnej, takiej z jasnego drewna. I wydawało mi się, że mama uśmiecha się do mnie z tej fotografii. Ale nie jestem pewna, czy tak było naprawdę, czy tylko mi się wydawało. Wtedy wydarzyło się coś dziwnego – jakby smuga światła wkradła się przez uchylone drzwi. A w tej smudze pojawił się – o rany! – cień...
Wstałam z łóżka i chciałam sprawdzić, kto rzuca ten cień. Drzwi lekko zaskrzypiały. Wysunęłam głowę za framugę. Cień był taki gęsty jak klej albo syrop klonowy, tylko że czarny. Wysunęłam rękę, żeby go dotknąć. I nagle – cap! – coś mnie chwyciło za dłoń. Od razu pomyślałam, że to ten cień, no bo co innego? Ale czyj cień? No czyj? Potworne ciarki przeleciały mi po całym ciele. Od góry do dołu, od czubka głowy po pięty. To coś, co mnie trzymało, było śliskie i obrzydliwe. Chwyciło mnie wpół i pociągnęło w stronę drzwi na klatkę schodową. Popchnęło na schody i szur po nich, aż mi wszystkie kości zatrzeszczały. To coś wyciągnęło mnie na podwórko. W oknie na parterze sterczała pani Trzebiatowska. Ona zawsze sterczy w oknie, bo jest bardzo ciekawska. Nawet w nocy. Pani Trzebiatowska cierpi na bezsenność.
– A dokąd to, Tekla, po nocy? – spytała, opierając łokcie o parapet (zawsze tak robi).
– Ratunku! – krzyknęłam.
– Jakie „ratunku”? – Głos pani Trzebiatowskiej brzmiał tak, jakby się nic nie stało.
– Niech mnie pani ratuje, pani Trzebiatowska!
– Przed czym?
– Coś chce mnie porwać!
Nie kłamałam. To coś szarpało mną na wszystkie strony.
– Co? Co chce cię porwać, Tekla? – spytała pani Trzebiatowska, tonem, jakby czytała w internecie prognozę pogody, to znaczy zapowiedź, że będzie tylko lekkie zachmurzenie.
– Nie wiem... coś... Nie widzi pani?
– Nic nie widzę. Wracaj do domu i do łóżka. Nie wiesz, że dzieci nie włóczą się po nocy?
– Ale ja nie mogę, bo coś chce mnie porwać! Niech mnie pani ratuje!!!
– Niech cię twoja mama ratuje.
– Przecież ja nie mam mamy! – odkrzyknęłam i nawet wcale mi się nie chciało płakać, bo aż mną trzęsło z przerażenia, a kiedy człowiek jest strasznie przerażony, to mu chyba wysychają łzy.
– To zawołaj tatę na pomoc.
Otworzyłam buzię, żeby zawołać tatę, ale to coś lepkiego zatkało mi usta i pociągnęło z całej siły w stronę ulicy. Odwróciłam głowę, żeby zobaczyć, co to jest to coś. Nic nie zobaczyłam, za to poczułam, że z wielką siłą wylatuję w powietrze, nad nasze miasto, nad Warszawę. Zobaczyłam wieżowce i ulice oświetlone pomarańczowymi latarniami. Widok wcale, ale to wcale nie był przyjemny. Najbardziej nieprzyjemnie było, kiedy przelatywałam nad iglicą Pałacu Kultury. Myślałam, że czubek tej iglicy mnie dosłownie rozpruje. Na szczęście przeleciałam jakieś dziesięć centymetrów nad nim. Potem coś popchnęło mnie mocno w stronę Wisły. Bardzo się przestraszyłam, bo co prawda umiem pływać (mama mnie nauczyła), ale co innego w jeziorze albo na basenie, a co innego w rzece, gdzie jest prąd i wiry (zawsze uważajcie, kąpiąc się w rzece). Już, już to coś miało mnie wrzucić do czarnej wody, gdy nagle – ciach! – coś świsnęło koło mojego ucha. Nie wiedziałam, co to, ale po chwili się zorientowałam. To był miecz. Miecz warszawskiej Syrenki. Wiecie, warszawska Syrenka pilnuje Warszawy z brzegu Wisły, obok mostu (teraz z nerwów zapomniałam, jak się ten most nazywa, aha, Świętokrzyski). Ciach! Ciach! Ciach! Syrenka wymachiwała mieczem. Ale nie po to, żeby mnie nim zranić, tylko żeby mnie odciąć od tego czegoś, co mnie porwało.
– Nie daj się, Tekla! – krzyknęła Syrenka, machając mieczem.
To coś jeszcze mocniej mnie chwyciło i chciało rzucić w czarną wodę. Syrenka z ogromnym wysiłkiem walczyła o mnie, ale nie mogła się ruszyć, bo była przytwierdzona do cokołu. Zresztą nawet gdyby się od niego oderwała, nic by nie zdziałała, bo przecież nie umiała latać (widziałam kiedyś na obrazku syrenki ze skrzydłami, ale ta ich nie miała). A do tego Syrenka nie ma nóg, tylko rybi ogon.
– Tekla, szarpnij się w moją stronę!
Ciach! Świsnęło ostrze miecza. Szarpnęłam się, ale bez skutku. To coś już, już miało rzucić mną jak kamieniem w nurt czarnej Wisły...
– Nie mogę! – krzyknęłam. – Nie mam siły!
– Pomyśl sobie o czymś, co ci może dać siłę!
– O czym?!
– Nie wiem! – odkrzyknęła Syrenka.
I wtedy stanęła mi przed oczami mama. Ale nie tak ogólnie, tylko konkretnie. Mama zawsze czesała się z przedziałkiem na środku głowy i miała taki niewielki pieprzyk na brodzie z lewej strony. I miała też drobne zmarszczki wokół oczu i bardzo się nimi martwiła, że niby zaczyna się starzeć. A ja mamie mówiłam, że to nie są zmarszczki od starości, tylko od uśmiechu. Aha, ale konkretnie. Konkretnie to mama pojawiła się w moich myślach taka, jaka przychodziła do mnie na dobranoc. Pochylała się i jej włosy tak miło mnie muskały po buzi. I wiecie co? Pomogło. Kiedy mama stanęła mi przed oczami, szarpnęłam się tak mocno, że wysmyknęłam się trochę temu czemuś lepkiemu. I wtedy Syrenka świsnęła mieczem. To coś zawyło potwornie, aż się zatrzęsły wszystkie kamienice na Starówce. Upadłam na pupę przed Syrenką. I jęknęłam:
– Ufff. Dziękuję.
– Spoko – odpowiedziała Syrenka. – Jestem tutaj, żeby, no wiesz... Jestem, żeby pomagać takim jak ty.
– Takim jak ja? Czyli?
– Czyli takim, którzy sobie nie radzą – odrzekła.
– Z czym sobie nie radzą?
– Ze Smutkiem.
– Ale ja sobie świetnie radzę ze smutkiem – odparłam.
– No właśnie widziałam – prychnęła.
– Chcesz powiedzieć, że...
– Tak – przerwała mi Syrenka. – To, co cię porwało, to był Smutek.
Otworzyłam usta ze zdziwienia. I w tym momencie z ciemności wynurzył się Smutek, z takim samym świstem, z jakim w wojennych filmach świszczą kule. Znów poczułam, jak obejmuje mnie okropna lepkość i ciągnie w stronę rzeki.
Obudził mnie mój własny krzyk. Byłam mokra od potu. Najbardziej na głowie. Włosy mi się pozlepiały.
– Tekla. Obudź się, kochanie.
Tata pochylał się nade mną. Na początku nie bardzo wiedziałam, że to jest tata, ale po chwili się zorientowałam.
– Miałaś zły sen.
– Ktoś tu był – odpowiedziałam, bo wydawało mi się, że naprawdę ktoś był w moim pokoju. Ale po chwili przypomniał mi się sen i uświadomiłam sobie, że śnił mi się Smutek.
Tata westchnął, a jego usta jakoś dziwnie się wykrzywiły.
– Nie... Nikogo nie było. Śpij już, śpij, kochanie – powiedział i przyłożył mi ciepłą dłoń do mokrego czoła. Jego usta wykrzywiły się jeszcze bardziej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------