Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Uśpienie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uśpienie - ebook

Trzymająca w ogromnym napięciu opowieść o naszej współczesności naznaczonej narcyzmem i brakiem ograniczeń, a także historia miłości zdolnej przezwyciężyć ciemność.

Osiemnastoletni Samuel mimo woli utrudnia transakcję w branży narkotykowej, musi więc się ukryć przed bossem mafii, Igorem. Po jakimś czasie znajduje schronienie w niewielkiej miejscowości w Archipelagu Sztokholmskim, gdzie podejmuje pracę – pewna rodzina szuka asystenta dla syna cierpiącego na uraz mózgu.

Gdy Samuel wprowadza się do położonego na uboczu nad morzem domu pięknej Rakeli i jej syna, nic nie układa się zgodnie z jego wyobrażeniami. Zaskakuje go także własna matka – kochająca, ale nadopiekuńcza Pernilla próbuje w bezkompromisowy sposób pomóc mu w zaprowadzeniu ładu w życiu.

Tymczasem droga inspektora policji Manfreda Olssona prowadzącego śledztwo w sprawie dwóch zabójstw nieoczekiwanie krzyżuje się z drogami Samuela i Pernilli. Kiedy śledztwo się komplikuje, Manfred postanawia poszukać pomocy u wykwalifikowanej profilerki Hanne mieszkającej w Ormbergu.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66512-23-8
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Manfred

Byliśmy zupełnie zwyczajną rodziną. A ten poranek nie różnił się od innych.

To był jeden z tych nic nieznaczących dni, kiedy nikt nie spodziewa się niczego szczególnego, dzień, któremu nie przypisuje się specjalnej wagi w przekonaniu, że niczego nie zmieni. Po prostu jeszcze jeden dzień do przetrwania, do przeżycia. Wystarczyło zrobić wszystko po kolei, jakby to był blankiet, który trzeba wypełnić i nadać na poczcie przed piątą.

Afsaneh wstała jako pierwsza, żeby przygotować Nadji kaszkę.

Słyszałem jej kroki. Lekkie, niemal nieśmiałe, kiedy szła na palcach z przedpokoju do kuchni. Jakby przesuwała się po cienkim lodzie. Potem rozległ się szum odkręconej wody w kranie i lekki brzęk garnka stawianego na kuchence. W końcu rytmiczne uderzanie trzepaczki o metal, kiedy mieszała kaszkę z wodą.

Leżąc w łóżku – ciągle jeszcze ciepłym od ciała Afsaneh – słyszałem popłakiwanie i pokasływanie Nadji dobiegające z pokoju dziecinnego obok.

Odgłosy całkiem zwyczajnej rodziny: kobiety, mojej młodej żony, może zbyt młodej – przynajmniej niektórzy tak uważali – i naszej córeczki. Była też cisza po trójce starszych dzieci, które wyfrunęły już z domu, a także po mojej byłej żonie, która w pewien wiosenny poranek, niewiele różniący się od dzisiejszego, opuściła mieszkanie z walizką tak ciężką, że gdyby nie wściekłość, na pewno by jej nie udźwignęła.

Leżąc tak, rozleniwiony ciepłem łóżka i marzeniami sennymi minionej nocy, nie myślałem o tym wszystkim. Stało się tak dopiero później, gdy te drobne rzeczy nabrały wagi i znaczenia.

Dopiero po czasie wszelkie trywialności życia urastają do wielkich rozmiarów i prześladują człowieka po nocach.

To był poranek jak każdy inny. Poza tym, że Nadja przeziębiła się trzeci raz w ciągu trzech tygodni i zarówno ja, jak i Afsaneh byliśmy śmiertelnie zmęczeni nocnym czuwaniem i doglądaniem naszej ukochanej, ale absorbującej dwulatki.

Ale umieliśmy też żartować z tego, że kiedy Nadja ma katar, zamienia się w niemowlę. A Afsaneh powtarzała wtedy, że sam jestem sobie winny, ponieważ zdecydowałem się znowu na dziecko i całą resztę, mimo że przekroczyłem pięćdziesiątkę.

Afsaneh uchyliła drzwi do sypialni.

Trzymała Nadję na biodrze, a gdy lekko ugięła kolana i podniosła ją nieco wyżej, aby było jej wygodniej, poły szlafroka trochę się rozchyliły, odsłaniając jedną pierś, piękną pierś, która na przekór wszystkiemu należała do mnie.

Afsaneh spytała, czy nie mógłbym wziąć zwolnienia na opiekę nad dzieckiem, na co odrzekłem, że właśnie zamierzałem niedługo pojechać na komendę.

Chodziło o stołeczną komendę policji na Kungsholmen w Sztokholmie. Moje miejsce pracy od ponad dwudziestu lat, synonim kieratu. Miejsce, gdzie prowadziłem dochodzenia w sprawie zabójstw i innych ciężkich przestępstw. Gdzie zajmowałem się najmroczniejszymi stronami rodzaju ludzkiego, odrażającymi wynaturzeniami człowieczych zachowań, którymi reszta społeczeństwa nie musiała zawracać sobie głowy.

Jak mogłem sądzić, że to takie ważne?

A niech się nawzajem pozabijają. Niech się tłuką i gwałcą. Niech handlują narkotykami, a przedmieścia niech płoną jak zimne ognie. Tylko nie wciągajcie mnie w to gówno.

Pamiętam, że Afsaneh zmarszczyła czoło, gdy jej odpowiedziałem. Przypomniała mi, że to dzień Wniebowstąpienia Pańskiego, i spytała, co tak strasznie ważnego mam do roboty. Potem cierpliwie wyjaśniła, że obiecała spotkać się z jedną ze swoich doktorantek i że mówiła mi o tym dwa razy podczas wczorajszej kolacji.

Wymiana zdań między nami trwała przez dobrą chwilę.

Sprzeczaliśmy się, jakby rzeczywiście miało to jakiekolwiek znaczenie. Sprzeczaliśmy się w bezrefleksyjny, męczący sposób, jak prawdopodobnie dzieje się to w większości rodzin w całkiem zwykły poranek w bezpiecznej i dostatniej Szwecji.

Kiedy Afsaneh wyszła, żeby spotkać się z doktorantką, a Nadja leżała obok mnie w naszym szerokim łóżku, przyciskając zasmarkany nosek do mojego policzka, poczułem się jednak zadowolony. No bo co miałbym dziś robić na komendzie? Trupy mogą poczekać do jutra, a większość moich kolegów przecież i tak ma wolne.

Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że przedpołudnie spędziłem, kręcąc się po domu i trochę sprzątając. Potwornie bolały mnie kolana, więc łyknąłem dwa voltareny. Możliwe, że ukradkiem wypaliłem też ze dwa papierosy pod wentylatorem. Nadja oglądała telewizję. Musiałem podkręcić głośność, żeby zagłuszyć hałas robót drogowych na Karlavägen.

Moja najstarsza córka Alba zadzwoniła z Paryża z prośbą o pożyczenie pieniędzy. Oznajmiłem jej spokojnie, ale stanowczo, żeby zwróciła się do swojej mamy, bo ja w tym miesiącu dałem jej już trzy tysiące ekstra. Poza tym jej rodzeństwo, Alexander i Stella, nie dostało w ogóle nic. A chyba należy być sprawiedliwym. Tak czy nie?

Sprawiedliwość – co za dziwaczny pomysł, gdy spojrzeć z perspektywy.

W końcu Nadji sprzykrzyła się telewizja. Płakała bez ustanku, nosiłem ją więc po mieszkaniu, na próżno próbując uspokoić. Jej małe ciałko było rozpalone, dlatego dałem jej alvedon, chociaż Afsaneh tego nie pochwalała – to także jedna z rzeczy, o które czasami się kłóciliśmy. Uważała, że małe dzieci nie powinny dostawać lekarstw, z wyjątkiem sytuacji zagrażających życiu.

Być może to zasługa alvedonu, że Nadja się uspokoiła, a może kanapki, którą jej przygotowałem. Albo roboty drogowe za oknem w końcu odwróciły jej uwagę.

Podniosłem ją na parapet okna w salonie, gdzie całkiem długo stała jak zahipnotyzowana i przyglądała się koparce powoli wgryzającej się w ziemię trzy piętra niżej, a jednocześnie swoim spiczastym języczkiem zlizywała masło z kromki chleba i smarki z górnej wargi. Porozmawialiśmy też trochę o koparkach, autach, ciężarówkach i motocyklach. O wszelkiego rodzaju pojazdach mechanicznych.

Nadja lubiła wszystko, co ma silnik i robi hałas – zauważyliśmy to z Afsaneh dosyć wcześnie.

To musiało stać się wtedy, kiedy Afsaneh zadzwoniła z kawiarni.

Mimo głośnych protestów zdjąłem Nadję z parapetu na podłogę i wyszedłem do przedpokoju, żeby móc spokojnie zamienić kilka słów przez telefon – hałas maszyn budowlanych wprawiał całe mieszkanie w wibrację.

Afsaneh spytała o samopoczucie Nadji, na co odpowiedziałem, że nasza córka jest w całkiem dobrej formie, że zjadła kanapkę i że najwyraźniej chyba nic poważnego jej nie grozi, skoro je i pije.

Oczywiście nie wspomniałem o alvedonie.

Kiedy się rozłączyliśmy, od razu poczułem, że coś jest nie tak. Jakby powietrze uległo zagęszczeniu i na mnie napierało – to było namacalne przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa. Sekundę później zdałem sobie sprawę, że to raczej brak czegoś wzbudził mój niepokój.

Zalegała cisza.

Robotnicy widocznie mieli przerwę, słyszałem jedynie własny oddech.

Wszedłem do salonu, żeby zajrzeć do Nadji, ale pokój był pusty, została po niej tylko butelka leżąca na podłodze w kałuży rozlanego soku i stos zabawek, które przywlokła tam w ciągu poranka.

Możliwe, że dopiero w tym momencie obudził się we mnie lęk, ten pierwotny instynkt obecny w każdym z nas, odruch obrony naszych dzieci przed wszelkim złem.

Potem oślepił mnie promień słońca, ostry snop światła, którego nie powinno tam być z tego prostego powodu, że okna salonu znajdowały się w cieniu.

Obróciłem się w kierunku światła, przymrużyłem oczy i zajrzałem do kuchni.

Okno było otwarte, a słońce odbijało się w szybie.

Nagle wszystko stało się jasne: poprzedniego dnia Afsaneh myła okno w kuchni. Musiała zapomnieć je zabezpieczyć. Ale przecież Nadja raczej nie mogłaby wdrapać się tak wysoko. I go otworzyć. Poza tym, dlaczego miałaby zrobić coś takiego?

W tej samej sekundzie, gdy zadałem sobie to pytanie, znalazłem na nie odpowiedź: koparka, przeklęta koparka.

Rzuciłem się do otwartego okna.

To jedyna rzecz, jaką mogłem zrobić. Podbiegłem do niego, bo tak trzeba, to przymus. Bo nie wolno dopuścić do tego, żeby własne dziecko spadło, zginęło. To jedyna rzecz, do której nie wolno dopuścić w życiu.

Wszystko inne może ujść nam na sucho.

Na zewnątrz promienie słońca igrały w eterycznej zieleni, a na dole robotnicy drogowi stali nieruchomo i patrzyli w górę. Dwóch z nich nagle rzuciło się w kierunku naszego domu z wyciągniętymi przed siebie rękami.

Nadja wisiała na blaszanym parapecie i – co dziwne – była zupełnie cicho, podobnie jak dzieci, które mają się utopić. Tak przynajmniej słyszałem.

Zaciskała mocno małe paluszki, a ja rzuciłem się ku niej, bo w tej sytuacji nie mogłem zachować się inaczej. Człowiek rzuca się ratować swoje dziecko, wchodzi w ogień i wodę.

Robi wszystko i jeszcze trochę.

Chwyciłem ją, dosięgłem jej rączek, ale czułem, jak usmarowane masłem małe paluszki powoli wysuwają się z mojej dłoni. Wyślizgnęły się jak śliskie mydło.

Spadła.

Moje dziecko spadło na ulicę, a ja nie mogłem temu zapobiec.

Wystarczyłoby, żebym przyszedł sekundę wcześniej, żebym pokonał jeszcze jeden metr w tym momencie, gdy wydawało się, że czas się zatrzymał, a krzyk ciszy odbijał mi się echem w uszach.

W innym życiu, w równoległej rzeczywistości, być może umiałbym ją uratować.

Ale moje dziecko spadło.

Spadło z trzeciego piętra na ulicę, a ja nie mogłem nic zrobić, aby temu zapobiec.

Byliśmy całkiem zwyczajną rodziną.

To był poranek podobny do innych, ale potem nic już nie było takie samo.Samuel

Spieprzenie własnego życia zajęło mi dokładnie dziesięć dni.

Wyglądam przez okno.

Ze swojego pokoju mam widok na parking, a dalej majaczą kontury szpitala Långbro – starego szpitala psychiatrycznego, który został zamieniony w okazałe apartamentowce.

Akurat dzisiaj nad budynkiem zbierają się ciemne chmury. Jasnozielone liście kontrastują z fioletowym niebem. Trawa rośnie bujnie wokół parkingu, nadal jednak jest piekielnie zimno, chociaż to już jedenasty czerwca.

Słyszę, jak matka krząta się po kuchni.

Jest chorobliwie upierdliwa. Mówiąc „upierdliwa”, mam na myśli nie tylko to, że ciągle zrzędzi mi nad uchem, żebym coś zrobił – poszukał pracy, poszedł do pośredniaka, wyjął naczynia ze zmywarki i tak dalej, po prostu bez końca – ale że tak potwornie się o wszystko martwi. A ten jej lęk wżera się we mnie i rozpełza po całym ciele, jakby pod skórą łaziły mi w kółko małe mrówki.

Chyba w żaden sposób nie może do niej dotrzeć, że jestem dorosły.

Skończyłem osiemnaście lat miesiąc temu, a ona mimo to pilnuje mnie jak uprzykrzona kwoka i domaga się informacji o każdym moim kroku.

Jakbym był jakimś jej cholernym zadaniem życiowym.

To doprowadza mnie do obłędu.

Uważam, że dużo lepiej by jej zrobiło, gdyby się tak nie zachowywała. Gdyby choć trochę odpuściła. Bez przerwy gada, ile to dla mnie musiała poświęcić – dlaczego więc teraz, kiedy ma możliwość, nie zajmie się własnym życiem?

Alexandra, moja dziewczyna, albo raczej laska-z-którą-się-bzykam, mówi, że jej stara jest podobna, ale to nieprawda. Sirpa przynajmniej nigdy nie depcze jej po piętach w mieście, nie wydzwania do kumpli ani nie grzebie jej w kieszeniach w poszukiwaniu trawki czy kon­domów.

No właśnie, kondomy: matka chyba powinna być szczęśliwa, gdyby je znalazła? Bo czy nie tego chcą wszyscy rodzice: żeby ich dzieci się zabezpieczały? Podejrzewam, że to jeden z jej największych lęków: że poderwę kogoś i spotka mnie taki sam los jak ją.

Los samotnego rodzica.

Albo wyjątkowego rodzica, jak mawiają w kościelnym zborze matki, kiedy próbują być przypochlebczo przyjaźni i otwarci, żeby każdy, niezależnie od warstwy społecznej, z jakiej pochodzi, czuł się tam mile widziany.

Matka i ja mieszkamy w dwupiętrowym budynku przy ulicy Ellen Key we Fruängen, w całkiem znośnej dzielnicy południowego Sztokholmu. Jazda do Centralen zajmuje dokładnie dziewiętnaście minut, a dziewiętnaście minut z życia można przecież poświęcić bez większej straty.

Czy nie?

Dziewiętnaście minut do centrum i dziewiętnaście z powrotem to w sumie trzydzieści osiem minut w ciągu dnia. Jeśli odbywa się taką podróż codziennie, rocznie daje to trzynaście tysięcy osiemset siedemdziesiąt minut, czyli dwieście trzydzieści jeden godzin albo prawie dziesięć dni.

Dziesięć dni z życia: to w końcu wcale nie tak mało.

Jak wiadomo, w ciągu dziesięciu dni wiele może się zdarzyć.

Najważniejsze, żeby wszystko przeliczyć przed wyciągnięciem pochopnych wniosków, na przykład, że dziewiętnaście minut dziennie nie ma żadnego znaczenia.

Matma to jedyny przedmiot, z którego byłem naprawdę dobry w szkole. Może też szwedzki w młodszych klasach. Bo lubiłem czytać książki. Ale teraz dałem sobie z tym spokój. W końcu człowiek nie chce, żeby ktoś zobaczył go w metrze z książką w ręce.

Z matmą to była zupełnie wyjątkowa sprawa. Nigdy nie musiałem się wysilać, widziałem liczby w głowie i znałem odpowiedź dużo wcześniej, nim inni zdążyli wyciągnąć kalkulatory. I chociaż prawie w ogóle nie bywałem na lekcjach, nauczyciel matematyki postawił mi w drugiej klasie gimnazjum piątkę.

Podejrzewam, że chciał mnie w ten sposób zachęcić. Mimo to darowałem sobie zakuwanie. Nie widziałem sensu w chodzeniu do szkoły.

Kącikiem oka dostrzegam jakiś ruch. W klatce na podłodze młodziutki kos – który już niedługo przestanie być pisklęciem – robi skok. Grzebie dziobem między resztkami ziaren na podłodze, zastyga w połowie ruchu, przekrzywia łebek i spogląda na mnie swoimi oczkami jak guziki o żółtych obwódkach.

Kos, Turdus merula.

W gruncie rzeczy jest jeszcze coś, w czym jestem dobry poza matmą. To ptaki. Kiedy byłem mały, miałem kompletnego świra na ich punkcie, ale teraz też z tym skończyłem.

To zbyt obciachowe.

Chociaż gdy znalazłem kosa zamkniętego w kontenerze, nie mogłem się powstrzymać i go uratowałem.

Spoglądam znowu na ptaka. Widzę jego błyszczący czarny garnitur z piór i jasnożołty dziób, którym dłubie w podłodze.

Karmię go ziarnami i kawałeczkami słoniny. Nauczyłem go nawet jeść z ręki, jest jak tresowane zwierzę domowe.

Biorę komórkę między kciuk a palec wskazujący. Sprawdzam Snapchata.

Liam wrzucił filmik z wybuchającą puszką piwa. Wygląda to tak, jakby ktoś do niej strzelił, może z wiatrówki Liama. Alexandra przysłała mi swoją fotkę w łóżku. Chociaż ma kołdrę podciągniętą pod sam nos, widzę, że się uśmiecha. Dookoła niej pulsują małe ogniście czerwone serduszka, które wkomponowała w zdjęcie.

Otwieram Whatsappa: na razie nic od Igora.

Prawdę mówiąc, wolałbym, żeby już nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Ale niestety spieprzyłem sprawę i teraz muszę za to płacić.

Dziesięć dni.

Dokładnie tyle czasu minęło, odkąd uwiązłem w lepkiej sieci Igora. Tyle samo, ile zajmuje jazda tam i z powrotem do miasta każdego dnia przez rok.

Ale jeśli mam być całkiem szczery, to zaczęło się dużo wcześniej. Matka mówi, że zupełnie brak mi rozsądku i że nie potrafię skoncentrować się na dłużej, niż zajmuje wypicie szklanki mleka. Nigdy nie powiedziała tego wprost, wyraźnie jednak widać, że według niej mam to po ojcu. A ponieważ nigdy go nie poznałem, trudno mi temu zaprzeczyć.

Ona natomiast oczywiście nie ma takich problemów.

Przynajmniej jeśli chodzi o znęcanie się nade mną. Nigdy nie traci koncentracji, nigdy się nie poddaje.

Jest jak pieprzony pies tropiący.

Psycholog szkolny wysłał mnie do poradni psychiatrycznej dla dzieci i młodzieży, a stamtąd zostałem skierowany do specjalisty. Była nim psycholożka o spoconych dłoniach, z wielkimi ozdobami ze srebra i tak brązowymi zębami, jakby żarła gówno.

Nigdy jej nie lubiłem.

Zwłaszcza kiedy zaczęła ględzić o ograniczonych funkcjach neuropsychologicznych. Powiedziała, że jeśli nawet nie kwalifikuję się do diagnozy, mimo wszystko mam problem z koncentracją i kontrolą bodźców. Dokładnie w tym momencie przestałem jej słuchać. Matka też, ponieważ nie chciała przyjąć do wiadomości, że mam jeszcze jakiś inny feler poza brakiem rozsądku.

Kilka miesięcy później przeczytałem w jakiejś plotkarskiej gazecie o pewnym celebrycie, który powiedział, że cholernie się cieszy, że wreszcie go zdiagnozowano, bo to wiele wyjaśnia. Zupełnie jakby zależało mu na tym, żeby być porąbanym, jakby orzeczenie psychiatryczne to była skórzana kurtka albo jakiś ładny tatuaż, którym można się pochwalić.

Jak to się właściwie stało, że wylądowałem w takim szajsie?

Ja i Liam często bawiliśmy się w śródmieściu w złodziei. Początkowo było całkiem nieźle. Podprowadzaliśmy drobiazgi, takie jak perfumy czy ciuchy. Ale niedługo później doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy przestawili się na elektronikę – nieduże twarde dyski, słuchawki i przenośne głośniki – moglibyśmy te rzeczy sprzedawać dalej. Liam kupił od Jannego z siłowni plecak wyłożony w środku kilkoma warstwami folii aluminiowej – i potem wystarczyło tylko uważać na kamery monitoringu, zgarnąć jakieś gówno z półki, wrzucić do plecaka, wyjść ze sklepu, wskoczyć do metra i dziewiętnaście minut później ewakuować się na Fruängen.

To było aż za proste.

Okazaliśmy się w tym cholernie dobrzy, ani razu nie wpadliśmy i schowek w piwnicy matki Liama całkiem szybko się zapełnił. Tyle że opchnięcie tych wszystkich rzeczy w internecie na Blocket wymagało strasznie dużo roboty. Poza tym moja matka ciągle się dziwiła, skąd mam tyle komórek i dlaczego zawsze kiedy odbieram telefon, znikam w swoim pokoju.

Zaczęliśmy więc sprzedawać nasze łupy Czeczenowi o imieniu Aslan, dosyć przerażającemu typowi z tatuażami na facjacie, który nigdy się nie uśmiechał.

Aslan nie płacił za dobrze, dostawaliśmy zaledwie jedną czwartą tego, co zarobilibyśmy na Blocket, ale kupował wszystko na pniu i nigdy nie zadawał pytań.

Za pieniądze od niego sprawialiśmy sobie picie, sneakersy, trawkę i czasami parę gramów koki. Raz wybraliśmy się na Stureplan i w restauracji obżarliśmy się owocami morza jak jacyś najwięksi burżuje, ale najczęściej jaraliśmy sobie w spokoju i ciszy, oglądając jakiś fajny film.

W dzień przesiadywaliśmy u mnie, a w nocy u Liama, ponieważ jego matka pracowała na nocnej zmianie w szpitalu w Huddinge.

Naprawdę nikomu nie robiliśmy krzywdy.

Sklepy były przecież ubezpieczone, więc i tak wychodziły na swoje. A my nigdy nie okradaliśmy osób prywatnych, tylko podprowadzaliśmy towary z wielkich, bogatych firm, takich jak Media Markt czy Elgiganten, które i tak bez przerwy oszukują zwykłych ludzi i wyciągają od nich kasę.

Trawkę i koks kupowaliśmy od gościa o imieniu Malte, facet zwykle przesiadywał w hali bilardowej. Był wysoki, chorobliwie chudy, trzęsły mu się ręce i jak na dilera wyglądał wyjątkowo sympatycznie.

To chyba Liam spytał go któregoś razu, czy nie moglibyśmy zapłacić mu elektroniką. Malte tylko zacisnął kościste dłonie, wyszczerzył się tak, że aż błysnęły mu złote zęby, i oznajmił, że on nie zajmuje się takim biznesem. Ale, dodał, jeśli chcemy pojarać sobie gratis, to ewentualnie możemy mu pomóc w paru sprawach.

I tak się stało. Zaczęliśmy trochę dla niego pracować.

Dosyć szybko się zorientowaliśmy, że Malte jest całkiem ważnym ogniwem w maszynerii zaopatrującej sztokholmczyków w trawkę i koks. Poza tym był dość blisko bossa, Igora. Tak blisko, że Liam nazywał go czasami ciotą Igora.

Mieliśmy z tego niezłą bekę.

Nasze robótki dla Maltego to nie były żadne duże zlecenia, nic strasznie niezgodnego z prawem ani nic w tym rodzaju.

Odbieraliśmy i dostarczaliśmy zamówienia w różne miejsca albo pilnowaliśmy telefonu, jeśli klienci dzwonili na Whatsappa. Komunikacja przez aplikację była szyfrowana, ale Malte i jego banda wymyślili porąbane kody na poszczególne towary. Jeśli ktoś zadzwonił i zamówił „pizzę”, wtedy musiałem spytać, jaką wybiera. Na przykład „capricciosa” oznaczała trawkę, a „hawajska” – kokę. Więc jeśli ktoś życzył sobie pięć „hawajskich”, to znaczy, że chciał pięć gramów koksu.

Cena za jeden gram pierwszorzędnego towaru wynosiła osiem stów, czyli nie były to szczególnie tanie pizze. Za to klient w ciągu pół godziny miał zamówienie dostarczone do domu, świadczyliśmy więc usługi na wysokim poziomie.

Nasza specjalność to strictly old school: koks, speed, trawka i tak dalej. Żadnych farmaceutyków i temu podobnego gówna. Heroiną, rzecz jasna, nie handlowaliśmy – to był rynek opanowany przez Gambijczyków w okolicy Kungsträdgården.

Malte opowiadał czasem, jak ten biznes wyglądał wcześniej – jak kolesie stali i dilowali po prostu na ulicy, jakby sprzedawali lody. A psy zwijały ich bez żadnych oporów.

Parskałem wtedy głośno śmiechem.

Trudno dziś pojąć, jak dawało się funkcjonować w czasach bez internetu i wszystkich aplikacji.

Ja czułem się w tym jak ryba w wodzie, ale Liam się denerwował i chciał się wycofać. W końcu wymógł na mnie obietnicę, że przestaniemy pracować dla Maltego, na co się zgodziłem głównie po to, żeby go uszczęśliwić.

Po kilku miesiącach mieliśmy w bród nie tylko trawki, ale także pieniędzy. Szybko sobie obliczyłem, że nigdy nie uda mi się zarobić tyle hajsu w normalnej pracy.

Liam kupił używane bmw od gościa z Bredäng i pierwszy raz od długiego czasu wydawał się naprawdę zadowolony. Ja nie odważyłem się sprawić sobie nic wyjątkowo drogiego, bo matka i tak wciąż zasypywała mnie pytaniami, skąd mam nowe ciuchy, nowe buty i tak dalej.

Zupełnie jakby czuła pismo nosem.

Któregoś dnia wezwał mnie do siebie boss Maltego, Igor – zwalisty Rusek z napakowanymi mięśniami i ogoloną czaszką.

Igor był legendą z trzech powodów.

Po pierwsze, rządził dużą częścią rynku narkotykowego w Sztokholmie. Po drugie, Liam twierdził, że trzech kolesi, którzy oszukali go w biznesie, załatwił w ten sposób, że związał im razem ręce i nogi, a potem utopił jak kociaki.

Po trzecie, rzekomo pisał wiersze i wydał już kilka tomików.

Jeśli mam być szczery, trochę mnie połechtało, kiedy Igor mi powiedział, że świetnie się spisałem, i spytał, czy nie chciałbym pomagać przy innych, trochę większych biznesach. Miałbym dostać za to porządne pieniądze, a jeżeli nadal będę się wykazywał, w firmie jest dużo więcej możliwości rozwoju.

Tak, tak, on naprawdę powiedział „w firmie”. Jakby był właścicielem prawdziwej spółki akcyjnej.

Rozwodził się dużo o tym, że klient jest najważniejszy, mówił, jakie to istotne, żeby nigdy go nie oszukiwać i by zawsze świadczyć jak najlepsze usługi.

Brzmiał niemal tak, jakby chodził na jeden z kursów organizowanych przez pośrednictwo pracy na temat prowadzenia biznesu, podatków, wyrównania za nadgodziny i podobnych głupot.

Od razu się zgodziłem. Dopiero kiedy od niego wyszedłem, zacząłem mieć wątpliwości.

Za późno.

Tego samego dnia wieczorem Igor zaprosił mnie na piątkowe firmowe piwo. Nie wiem, czy to był tylko żart, ale on faktycznie powiedział: after work.

Piliśmy piwo i graliśmy w bilard. To znaczy wszyscy oprócz Igora, który najwyraźniej nigdy nie pił choćby kropli alkoholu. Siedział w kącie sali i jakby wszystkich nas obserwował.

Liama ze mną nie było.

Potem się przyznał, że dostał od Igora taką samą ofertę, ale odmówił. Powiedział, że kompletnie zwariowałem i że w końcu narobię sobie kłopotów, jeśli się nie nauczę najpierw myśleć, a dopiero potem działać.

Poza tym przecież mu obiecałem, że nie będę już pracować dla Igora ani dla jego chłoptasia. I jak zwykle go wykiwałem, i tak dalej, i tak dalej. Bla, bla, bla.

To było dokładnie dziesięć dni temu.

Tydzień później musiałem jeździć razem z Maltem po mieście i ściągać długi od klientów, którzy kupowali na kreskę. I właśnie wtedy się przekonałem, że firma nie jest zbyt przyjaźnie nastawiona do klientów korzystających z kredytu, a Malte wcale nie jest tak sympatycznym dilerem, jak mnie i Liamowi się wydawało.

Przebiegało to mniej więcej w ten sposób: pukaliśmy do drzwi klienta, a gdy on czy ona je otworzyli, Malte wyjaśniał, że przyszliśmy po pieniądze, które tamci są dłużni. Niekiedy rzeczywiście je dostawaliśmy i wtedy grzecznie dziękowaliśmy, życząc miłego wieczoru i odchodząc jak najpotulniejsi mormoni.

Często klienci mówili, że nie mają pieniędzy, ale że wkrótce zapłacą. Jeśli była to nasza pierwsza wizyta, odpowiadaliśmy, że wrócimy za tydzień, dodając, że „dla obu stron będzie najlepiej”, aby wtedy dług został uregulowany, po czym Malte swoimi drżącymi palcami robił notkę w komórkowej aplikacji, gdzie zapisywał wszystkie należności.

Jeśli jednak były to nasze drugie albo trzecie odwiedziny, klient dostawał łomot.

Co się działo przy czwartej wizycie, tego nie wiem. Przypuszczam, że za tę działkę odpowiadał już nie Malte, tylko jakiś bandzior. Prawdopodobnie ten sam, który pomógł Igorowi utopić tamtych trzech. O ile ta historia jest w ogóle prawdziwa, bo Liam zawsze lubił fantazjować.

Ja miałem dopilnować, żeby klient zachowywał się cicho i stał prosto, podczas gdy Malte bił go i kopał jak jakiś nawiedzony psychol. Chociaż kobietom najczęściej tylko groził nożem: przyciskał srebrzyste ząbkowane ostrze do cienkiej skóry pod okiem, kaleczył ją trochę, na tyle, żeby pociekła krew, i mówił, że blizny mogą być brzydkie, a jednocześnie macał im cycki.

Tylko raz Malte odstąpił od wyżywania się na dłużniku, i to mimo naszej drugiej wizyty. To była młoda laska o długich rudych włosach, miała na imię Sabina. Kiedy nam otworzyła, od razu się zorientowałem, że zna się z Maltem i że on ma na nią ochotę. Gadali ze sobą tak długo, że miałem w końcu dość i spytałem, czy mogę skorzystać z toalety.

Mogłem.

Kiedy z niej wyszedłem, zobaczyłem, jak Malte wręcza Sabinie cienki plik tysiąckoronowych banknotów, a nie odwrotnie.

Tak po prostu.

Dziewczyna wyglądała na uszczęśliwioną i obiecała, że niedługo spłaci wszystko.

Akurat gdy to powiedziała, Malte mnie zauważył. Chwycił mnie za kołnierz, przycisnął do ściany i syknął mi prosto do ucha:

– Ani słowa, kapujesz? Bo wtedy nie żyję. I ty też.

Tylko skinąłem głową.

Co on sobie myślał? Że zakabluję Igorowi? Że jestem jednym z jego chłoptasiów?

Ale ta ruda laska była, jak wspomniałem, jedynym wyjątkiem. Wszystkim innym się nie upiekło.

Wielu krzyczało. Niektórzy płakali.

Wielcy faceci z bicepsami goryla i wytatuowanymi czaszkami wyli jak dzieci i żebrali o litość. Jakiś gość wyrzygał mi się na nowe sneakersy od Gucciego, po tym jak Malte przyłożył mu prawym sierpowym prosto w żołądek.

To było obrzydliwe.

Jedna rzecz to podprowadzanie elektroniki z Media Marktu czy przyjmowanie zamówień na pizzę, czyli tak naprawdę na koks, a inna to robienie ludziom krzywdy. Nie dawałem rady. Wiem, że mam na swoim koncie sporo niefajnych rzeczy, ale – halo – nie jestem jakimś monstrum.

Już po kilku pierwszych wieczorach zrozumiałem, że firma Igora to nie dla mnie.

Ale jak wykręcić się od takiej roboty?

W końcu zebrałem się na odwagę i powiedziałem Igorowi, jak jest: że nie daję rady obijać ludziom pysków.

Skinął głową z poważną miną i uśmiechnął się krzywo. Odchylił się na krześle, aż zatrzeszczała jego kurtka z grubej skóry. Potem oznajmił, że to nie jest praca dla każdego i że znajdzie się coś, w czym mogę się przydać, skoro jestem takim dupkiem, zbyt delikatnym, żeby pracować w czarnych rękawiczkach.

Mówiąc ostatnie słowa, wyszczerzył się szeroko, a ja poczułem, że mimo woli zaczerwieniłem się ze wstydu.

Po chwili Igor znowu spoważniał i powiedział, że wierzy w różnorodność i że każdy jest w czymś dobry. Oraz że dla zbudowania silnej organizacji trzeba korzystać z różnorakich kompetencji.

Potem sięgnął po jakiś pakiecik wielkości kostki masła zawinięty w brązowy papier i mi go rzucił.

– Bądź w strefie przemysłowej w poniedziałek wieczorem. Spotkamy się o dziewiątej przed dawnym warsztatem samochodowym. Ani minuty później. Przedtem wyłącz komórkę i weź ze sobą tę paczuszkę. To ważne, rozumiesz? Twoja robota będzie polegać na staniu na straży, kiedy ja spotkam się z klientem. Cholernie dużym klientem. Dystrybutorem.

Przerwał i przyjrzał mi się przez chwilę, a potem kontynuował:

– W tej paczuszce są próbki towaru, więc chyba nie muszę ci wyjaśniać, że nie wolno ci jej zgubić?

Skinąłem głową i opuściłem biuro Igora za halą bilardową pełen mieszanych uczuć: wstydu i ulgi. Ale chyba najsilniejsza była jednak ulga: nie będę musiał już nikogo tłuc, a wszystko jest lepsze od tego.

Ale dzisiaj jest niedziela i ulgę, którą odczuwałem w zadymionej kanciapie Igora, stopniowo wyparł narastający dyskomfort.

Trzymam paczkę w dłoni i patrzę przez okno. Chmury nad starym wariatkowem się zagęściły i na parking zaczął padać deszcz. Asfalt zrobił się czarny i błyszczący jak lód na świeżo zamarzniętym i bardzo głębokim jeziorze.

Pakiet nie jest ciężki, przypuszczam, że waży około stu gramów. W ciągu swojej krótkiej, ale intensywnej kariery w firmie osiągnąłem mistrzostwo w szacowaniu wagi małych torebek i paczuszek.

Jestem w tym niemal równie dobry jak w liczeniu w pamięci.

Sto gramów. Prawdopodobnie koki. Osiem stów za gram. Czyli cena za towar sprzedany na ulicy to osiemdziesiąt tysięcy koron.

Ktoś puka. Odruchowo odkładam paczuszkę na stół i obracam się w stronę drzwi.

Do środka wchodzi matka.

Wygląda na zmęczoną.

Długie kasztanowe włosy są przeplecione siwymi pasemkami i opadają niedbale na ramiona. Dżinsowa koszula niemal pęka na biuście, a pod szyją błyszczy złoty krzyżyk. Starannie wyprasowane spodnie piaskowego koloru są tak znoszone, że zaczynają się już na dole strzępić. W jednej ręce matka trzyma worek na śmieci.

– Co robisz? – pyta, błądząc wzrokiem po pokoju i zakładając za ucho kosmyk włosów. – Coś specjalnego? Czy tylko siedzisz i… To znaczy, to nic złego. Jeśli nic nie robisz. W gruncie rzeczy.

Zawsze mówi za dużo. Zupełnie jakby słowa wylatywały jej prosto z ust z pominięciem mózgu. Jak ptaki, które właśnie uciekały z klatki.

– Nic – odpowiadam, mając nadzieję, że zaraz sobie pójdzie, bo nie dam rady użerać się z nią akurat teraz.

– Dzwoniłeś dziś do Ingemara? Wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdybyś to zrobił. To znaczy, zadzwonił do niego.

Ingemar to jeden z najstarszych braci z jej kościelnego zboru. Facet po sześćdziesiątce, z kręconymi siwymi włosami i o grubych, czerwonych wargach. Bez przerwy się uśmiecha, nawet kiedy pastor mówi o piekle i sądzie ostatecznym. Ingemar jest właścicielem niedużej sieci ulicznych fast foodów, gdzie zawsze potrzeba ludzi do pracy. Tak przynajmniej mówi matka.

Tylko po co miałbym grillować kiełbaski za – powiedzmy – dziewięćdziesiąt koron na godzinę, jeśli u Igora zarabiam co najmniej dziesięć razy tyle?

– Nie. Nie zdążyłem.

Mama upuszcza worek na śmieci, który upada na podłogę z głuchym pacnięciem.

– Daj spokój, przecież obiecałeś. Co takiego ważnego miałeś do roboty?

Nie odpowiadam, no bo co mam jej powiedzieć? Że przez cały dzień grałem na komputerze?

Robi kilka kroków w moją stronę i krzyżuje ręce na piersiach. Wokół worka rośnie na podłodze coraz większa wilgotna plama.

– Tak nie może być, Samuelu. Kiedyś wreszcie musisz zacząć odpowiadać za własne życie. Nie możesz jedynie siedzieć w domu i… i…

Nagle głos jej się załamuje i słowa, o dziwo, przestają płynąć. Widzę, że wiedzie spojrzeniem po klatce kosa, a potem niemal niezauważalnie kręci głową.

I zamiera.

– Co to takiego?

Bierze ze stołu paczuszkę Igora.

– Oddaj mi to – mówię i wstaję. W tej samej sekundzie dociera do mnie, że zdradziłem się swoją zbyt szybką i gwałtowną reakcją.

Matka potrząsa zawiniątkiem, jakby chciała usłyszeć, co w nim jest.

– Kurwa. Oddawaj!

Wyciągam rękę po brązowe opakowanie.

– Nie przeklinaj w moim domu – cedzi przez zęby. A po chwili pyta: – Co to jest?

Odsuwa się ode mnie kilka kroków, ale jej spojrzenie mówi wszystko. Nie ma w nim niepokoju czy złości, tylko rozczarowanie.

Jak zawsze.

– Nic – mówię.

– Czyli nic się nie stanie, jeśli to zabiorę. Skoro to nic ważnego. W takim razie mogę sobie spokojnie wziąć, jeśli to nie ma żadnego znaczenia. Tak czy nie?

Matka obmacuje pakiecik, ogląda go ze wszystkich stron, jakby to była jakaś bomba. Drżącymi palcami odkleja taśmę i rozrywa papier. Na podłogę wysuwa się ze dwadzieścia maleńkich przejrzystych foliowych torebek z białą zawartością i ląduje pod jej nogami jak jesienne liście wokół dużego drzewa.

– Co u…?

– To nie jest to, co myślisz. To jest…

Nie wpadam jednak na żaden pomysł, co mogłoby być w małych torebkach strunowych, jeśli nie działki towaru.

Matka kołysze się tam i z powrotem z otwartymi ustami. Oczy błyszczą jej od łez.

– Miarka się przebrała, Samuelu. Nie chcę cię tu widzieć. Mówię serio.

Jest spokojna, chociaż wygląda tak, jakby zobaczyła ducha w biały dzień.

– Ja…

– Won! – wrzeszczy nagle i przykuca. Zbiera z podłogi torebki, potem podchodzi do worka na śmieci i wciska je między puste kartony po mleku, muszle krewetek i ogryzki jabłek. Później podnosi worek i znika z nim w przedpokoju.

Patrzę na wilgotną plamę na podłodze i słyszę, jak otwierają się drzwi na klatkę schodową. Po chwili do moich uszu dociera znajomy głuchy odgłos zatrzaskiwanego zsypu na śmieci.

Kroki zbliżają się znowu i drzwi wejściowe się zamykają.

– Won! – krzyczy jeszcze raz z przedpokoju.

Zbieram swoje rzeczy, wciskam je do plecaka, wkładam bluzę z kapturem i wychodzę z pokoju.

– Wynoś się z mojego domu – warczy mama. – I weź to sobie.

Zdejmuje z ręki bransoletkę z kolorowych szklanych paciorków, którą zrobiłem specjalnie dla niej w pierwszej klasie, i ciska ją na podłogę. A potem, pociągając nosem, wychodzi.

Podnoszę bransoletkę – matka nosiła ją, odkąd pamiętam. Obracam koraliki między palcami.

Są jeszcze ciepłe.

Klucz od wejścia pasuje także do komory zsypowej w piwnicy. Po chwili zmagania z zamkiem ciężkie drzwi ustępują ze skrzypnięciem. Uderza mnie dławiący smród na wpół zgniłych resztek jedzenia, starych pieluch i kwaśnego wina.

Z zewnątrz dochodzi odgłos odjeżdżającej ciężarówki.

Po omacku szukam na betonowej ścianie włącznika, znajduję go, przekręcam i w ułamku sekundy pomieszczenie oblewa zimne światło.

Śmieci zniknęły.

Nowe, puste worki wiszą porządnie na swoich miejscach. Kołyszą się i szeleszczą w przeciągu.

Serce podchodzi mi do gardła. Rzucam się do drzwi i wybiegam na deszcz, aby jeszcze zdążyć zobaczyć, jak wielka śmieciarka oddala się z towarem za osiemdziesiąt kafli.

To nie była moja wina.

Zawsze miałem problem z kontrolą bodźców. Nawet ta psycholog z brązowymi zębami tak mówiła, a ona się na tym raczej zna.

Nigdy nie chciałem nikomu zaszkodzić, nawet jeśli moja matka zdaje się wierzyć, że świadomie próbuję spieprzyć jej życie.

Kiedy kradliśmy różne rzeczy, to tylko z bogatych firm ubezpieczonych po zęby, a trawkę i koks sprzedawaliśmy jedynie dorosłym, ludziom, którzy sami decydowali się płacić za to, żeby się ujarać.

Tam, gdzie jest popyt, jest też i zbyt.

Nie robiliśmy nic innego, tylko po prostu zaspokajaliśmy popyt w sposób szybki, efektywny i piekielnie service minded.

A ściąganie należności z Maltem?

Przyznaję, akurat z tego nie jestem dumny i gdybym mógł cofnąć zegar, odmówiłbym, kiedy Igor mi to zaproponował. Ale czasu się już nie cofnie. On zmierza w jednym kierunku. Ten cholerny zegar wciąż tyka i tyka.

Dziewiętnaście i trzydzieści sześć.

Dokładnie za dobę, godzinę i dwadzieścia cztery minuty muszę stawić się w strefie przemysłowej.

Pamiętam słowa Igora: „W tej paczuszce są próbki towaru, więc chyba nie muszę ci wyjaśniać, że nie wolno ci jej zgubić?”.

Jeśli pojawię się tam bez niej, Igor oszaleje. Ale jeżeli nie pojadę, wolę nawet sobie nie wyobrażać, co się wtedy wydarzy. Domyślam się, że naślą na mnie bandziora, tego samego, który odpowiada za czwartą wizytę.

Przykucam. I siedzę tak na błyszczącym asfalcie, odwrócony plecami do frontu domu.

Bransoletka ze szklanych paciorków lśni w świetle ulicznych latarni. Na czterech koralikach są wygrawerowane litery.

Mrugam nerwowo i odczytuję doskonale znane mi słowo.

MAMA.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: