- W empik go
Uśpione archiwum. Yggdrasill 1 - ebook
Uśpione archiwum. Yggdrasill 1 - ebook
Czy Ziemia, jaką znamy, ma szansę w konkurencji z nieprzewidywalną, wciąż rozrastającą się tajemniczą strukturą?
Drzewo to gigantyczna nanostruktura od wieków zamieszkała przez ludzi. Współistniejąca z tym organizmem ludzkość przeszła szereg przemian i podzieliła się na odrębne kultury. W tym niezwykłym świecie sąsiadują ze sobą prymitywne plemię Ux, zaawansowana technologicznie społeczność Apeksu, Anhelosi przemieszczający się w antygrawitacyjnych galeonach, fanatyczni wyznawcy Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia czy bezwzględni łowcy nagród. Drzewo wchodzi właśnie w fazę intensywnych przemian i tylko nieliczni jego mieszkańcy zdają sobie sprawę, że są świadkami zmierzchu dotychczasowego świata. W podróż po tej niezwykłej rzeczywistości wyrusza Thomas Farquahart - młody strażnik prawa żyjący dotąd w spokojnej osadzie.
Pierwsza część trylogii "Yggdrasill" to pozycja obowiązkowa dla fanów niesamowitych światów Jacka Dukaja.
Yggdrasill
W fascynującym uniwersum Wawrzyńca Podrzuckiego Ziemia co prawda nadal istnieje, dawno przestała być głównym punktem odniesienia dla organizmów żywych. Stara planeta istnieje w cieniu Drzewa - tajemniczej struktury stworzonej przez nanomaszyny. Jej mieszkańcy podzielili się na setki różnorodnych, skonfliktowanych ze sobą kultur. Są wśród nich prymitywne plemiona, wyznawcy osobliwej religii, koczownicy w antygrawitacyjnych galeonach oraz... zaawansowani technicznie Apeksi - strażnicy kluczy dających kontrolę nad Drzewem. Struktura wchodzi właśnie w fazę wielkich przeobrażeń. Jedni na nie czekają, drudzy zrobią wszystko, by je zablokować. Która frakcja zwycięży?
Wawrzyniec Podrzucki (1962-2021) - polski pisarz science fiction, z wykształcenia biolog. Przez lata prowadził prace badawcze z zakresu mikrobiologii w Centrum Onkologii w Gliwicach, Instytucie Transplantologii AM w Warszawie oraz Instytucie Nauk o Środowisku UJ. Krótkie formy literackie publikował . w „Nowej Fantastyce” i „Science Fiction”. Autor powieści z cyklu "Yggdrasill", którego ostatnia część, "Mosty wszechzieleni", była nominowana do Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-5190-8 |
Rozmiar pliku: | 840 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poliprocesory w głowie Thomasa Farquaharta włączyły się automatycznie chwilę po tym, gdy pijany w sztok stoczył się ze schodów w Przewoltowanym Węgorzu i stracił przy-tomność. Tylko ich czujności zawdzięczał, że ranek następnego dnia nie przywitał go obezwładniającym bólem głowy ani smakiem wymiocin w ustach. Służbowe bioimplan-ty, dzięki którym mógł bezkarnie opychać się proszkiem na karaluchy, o alkoholu nie wspominając, nieraz już okazały się prawdziwym błogosławieństwem. Jednak po wczo-rajszej kłótni z arcykonstablem Gerhardem von Klosky'm Thomas chciał jedynie upić się jak za dawnych czasów, toteż z pełną świadomością wyłączył je jeszcze przed progiem baru. Usłużne wszczepy zdołały przez noc oczyścić jego organizm z toksyn, ale niewiele mogły poradzić na moralnego kaca.
Nigdy więcej! — poprzysiągł swemu odbiciu w lustrze, a potem zaczął się zastanawiać, kto pomógł mu w dotarciu do domu. Sam tego nie dokonał, to pewne. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, kiedy i jakim sposobem opuścił Węgorza ani co wyprawiał po tym, jak piwo odebrało mu rozum. I lepiej nie myśleć, jakie powitanie czeka go dzisiaj w strażnicy, jeśli paplanina zawistnych języków dotarła już do uszu arcykonstabla.
Thomas otworzył niewielką ścienną garderobę, na której dnie spoczywał cały jego służbowy sort: jeden galowy mundur, dwa polowe uniformy na zmianę, kilka kompletów przepisowej bielizny, no i skórka, zamknięta w niepozornym futerale. Podobnie jak poliprocesory, była prezentem od von Klosky'ego. Z ciężkim sercem Farquahart wyjął ów mały krążek, oczyma duszy widząc już, jak składa go na biurku arcykonstabla razem z całą resztą. Gerhard, co prawda, wybaczał Thomasowi wiele, ale nawet wyrozumiałość tego niezwykłego człowieka musiała mieć swoje granice i trudno było oczekiwać, że von Klosky przymknie oko na wczorajsze wybryki swojego zastępcy. Cóż, Farquahart zdawał sobie sprawę, że sam jest sobie winien, i nie będzie miał prawa narzekać na niesprawiedliwość losu, jeśli Gerhard postanowi odebrać mu insygnia konstabla. Nie wiedział tylko, jak upora się z własnym wstydem i upokorzeniem, których bez wątpienia nie oszczędzą mu najbliższe dni, i z żalem po utracie takich cudeniek jak poliprocesory czy skórka.
Ten jeden, ostatni raz, pomyślał Farquahart ze smutkiem, i przytwierdził krążek na szyi. Gdyby go teraz dotknął opuszką palca, skórka rozwinęłaby się momentalnie w przezroczysty i cienki jak mydlana bańka, a zarazem niewiarygodnie wytrzymały kombinezon, który potrafił wiele ciekawych rzeczy, ale jego głównym zadaniem był kamuflaż, bliski zresztą ideału.
Czy kiedykolwiek jeszcze dane mu będzie z niej skorzystać? Nie wiedział. Wiedział tylko, że ten dzień może okazać się jednym z najgorszych w jego życiu. Założył nowy uniform, starannie dopinając każdy guzik, wyrównał kanty spodni, poprawił niesforną stójkę, sprawdził kaburę (nikt, na szczęście, nie skorzystał z jego wczorajszej niedyspozycji i nie ukradł mu neutralizatora), i przełknąwszy szybko trudne do zidentyfikowania resztki z niesprzątanego od dwóch dni stołu wyszedł z domu.
Była dopiero siódma i do przepisowej pory rozpoczęcia służby została godzina, ale Thomas liczył na to, że spacer pustymi jeszcze uliczkami pomoże mu przewietrzyć umysł i wyrzucić z niego większość przykrych wspomnień z wczorajszej nocy, a przede wszystkim przygotować się psychicznie na spotkanie z przełożonym.
Skromne dormitorium Thomasa znajdowało się po zachodniej stronie Rzeki, podobnie jak strażnica, i gdyby zaraz po przekroczeniu progu skierował się na północ, dotarłby do niej w niecałe dziesięć minut. Wybrał jednak okrężną drogę biegnącą stromymi zaułkami w kierunku placu u stóp Wesendu, gdzie nawet o tak wczesnej godzinie powinny być już otwarte pierwsze stragany i budki z jego ulubioną erba mate. Szedł bez pośpiechu, mijając domy średnio zamożnych mieszczan, nad którymi górowały wille Wysokich Rodów, jak jaskółcze gniazda uczepione skarpy Ryftu. Zabudowa w Keshe była gęsta, niemniej tu i ówdzie pozostały jeszcze nagie skrawki dziewiczego żywogruntu, który o tej porze był w szczytowej fazie cyklu. W ciszy poranka można było usłyszeć, jak regularnie oddycha, wchłaniając stare i oddając świeże, przesycone chłodną wilgocią powietrze.
Thomas starał się nie myśleć na razie o niczym szczególnym, delektował się po prostu rześkością poranka i rozluźniał umysł. Skręcił i, omijając San-Soho, zszedł po drewnianych schodach na główny plac miejski. Tak jak przypuszczał, nad jedną z budek unosiła się para z kociołków, roztaczając w porannym powietrzu kuszące zapachy. Podszedł do niej i z ciekawością zajrzał do środka.
— Dzień dobry — odezwał się do niewysokiego człowieczka, który krzątał się wśród swoich garnków.
— O, pan konstabl! Witam, witam. — Zagadnięty uśmiechnął się szeroko do pierwszego w tym dniu klienta. — A cóż to tak wcześnie?
— Jakoś nie mogłem dzisiaj spać. — Thomas rzucił pierwszy z brzegu powód, jaki przyszedł mu do głowy.
— No tak, czasem najdzie człowieka taka duchota w nocy — przytaknął straganiarz ze zrozumieniem, szybko jednak przeszedł do sedna. — To jak, bierzemy coś?
— Jeśli jest erba mate…
— Oczywiście, i to świeżutko zaparzona. Jak podać: słodką czy soloną?
— Soloną, jeśli można. I z odrobiną mleka.
— Doskonale. — Straganiarz nalał parujący napój do kubka. — A może coś do tego na ząbek?
— Hmm… A co jest?
— No cóż, gdyby było trochę później, miałby pan konstabl w czym wybierać, a teraz jest tylko pokkala na półkwaśno albo ryżopros z ostrym sosem. Ale obydwie rzeczy wyśmienite, gwarantuję.
— Dobrze, niech będzie ryżopros. — Spacer i aromaty z kociołków zdążyły pobudzić apetyt Thomasa.
— Służę z przyjemnością — rzekł tamten i po chwili zręcznym ruchem położył całe zamówienie na wąskim kontuarze.
Kubek parzył w rękę. Erba mate była gorąca, ale taką właśnie Thomas lubił najbardziej. Sączył ją niespiesznie, na wszelki wypadek opierając się o kontuar tyłem do straganiarza. To powinno wystarczająco wyraźnie dać do zrozumienia właścicielowi budy, że pan konstabl nie ma tego ranka ochoty na żadne pogawędki. Niestety.
— Ludziom to już w ogóle nie można dzisiaj wierzyć. — Usłyszał niby to obojętnie wypowiedziane słowa. — Bo przecież niemożliwe, żeby pan konstabl wczoraj…
Farquahart odwrócił się raptownie do straganiarza, rozchlapując na rękę gorący płyn.
— Co wczoraj? — rzucił ostro i spojrzał tamtemu prosto w oczy.
— Ależ nic zgoła! — Straganiarz aż się cofnął na widok niewróżącej niczego dobrego miny strażnika. — Ja tylko… Ja tylko chciałem zapytać, czy sos nie jest przypadkiem za ostry.
— Może być — mruknął Thomas z pełnymi ustami.
Tak naprawdę sos był mdły. Kolejne oszustwo na coraz dłuższej liście, pomyślał. Ale jeszcze na progu domu przyrzekł sobie solennie, że dzisiaj nikomu nie pozwoli się sprowokować i nie wda się w żadną awanturę, bąknął więc tylko:
— Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłem — po czym w milczeniu wziął się do kończenia posiłku.
Straganiarz odetchnął z ulgą, a chcąc odwzajemnić uprzejmość, nachylił się nad kontuarem ku konstablowi… I został poczęstowany swoją własną potrawą, którą Farquahart parsknął mu nagle prosto w twarz.
Miska i kubek, wypuszczone z rąk, stuknęły o wypolerowane tysiącami stóp ogniodębowe klepki placu. Thomas złapał się za głowę i zatoczył na ścianę budki, tak rozdzierający był alarm, który niespodziewanie zawył w jego sensorium. Zawył, lecz urwał się gwałtownie po kilku sekundach, pozostawiając Farquaharta w chwilowym szoku.
— Święta macierzy, panie konstablu! — krzyknął szczerze zaniepokojony straganiarz, ścierając z twarzy resztki jedzenia. — Co z wami? Przecież to nie mogło być aż takie ostre, sam kosztowałem! — I z niedowierzaniem rzucił się do swoich garnków, by sprawdzić, czy rzeczywiście nie przesadził z przyprawami.
Oprzytomniawszy po pierwszym zaskoczeniu, Thomas wysypał na kontuar kilka monet, bez liczenia.
— Zaraz, to za dużo! — Straganiarz zdumiał się na widok całych dwudziestu gloss, lecz Farquahart machnął tylko ręką i pognał na skróty w kierunku południowych rogatek.
W całym Keshe czuwało ponad pięćdziesiąt alarmowych mikroboi, o których istnieniu wiedzieli tylko on, Gerhard i Regulamin. Wszystkie przechwyciły to samo co Farquahart — alarmowy sygnał najwyższego priorytetu, do tego momentu znany mu jedynie z teoretycznego instruktażu — i jednocześnie zlokalizowały most Grynish jako jego źródło. Nie powiedziały wprawdzie, kto go wysłał, ale Thomas wiedział, że nadawca mógł być tylko jeden.
Z coraz głośniej bijącym sercem, w kilku susach pokonał strome schodki zaułka Nofolk, w biegu przeskoczył nad barierką, wylądował na biegnącej poniżej Promenadzie Porcelanowej i zakręciwszy ostro tuż za magazynami, wypadł na ostatni przed mostem prosty odcinek Bulwaru Nadrzecznego. Leciał tak szaleńczo, że wyszarpnięty z olstra neutralizator niemal wyfrunął mu z ręki wprost do Rzeki, lecz kiedy Thomas pokonał ostatni zakręt i wypadł zza skrzydła wiatrochronu, okazało się, że nie ma do kogo wymierzyć służbowej broni. Most był kompletnie pusty. Skonfundowany, przebiegł po nim tam i z powrotem, ale nie dostrzegł żadnych śladów walki ani jakichkolwiek innych dramatycznych wydarzeń. Tymczasem indagowane mikroboje powtarzały z uporem, że sygnał został nadany właśnie stąd, niespełna trzy minuty temu, i że o pomyłce nie może być mowy.
Thomas stanął pośrodku drewnianego chodnika, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony. Co to ma znaczyć? To on gnał jak wariat, o mało nóg sobie nie połamał, a tu nic? Deus, jeśli to jakiś głupawy żart⁈ Thomas z miejsca zaprzeczył sam sobie. Von Klosky'emu trudno było odmówić poczucia humoru, jednak tak sztubacki numer zupełnie do niego nie pasował. No więc co, do ciężkiej zarazy⁈ I czemu Gerhard nie odpowiada, czemu nawet jego automatyczny transponder nie daje impulsów⁈
Przeszukał pasmo po paśmie, za każdym razem z takim samym skutkiem: zero odbioru. Jakby komunikator von Klosky'ego zniknął z tego świata razem ze swoim właścicielem.
Na naocznych świadków też nie było co liczyć i choć jeszcze niedawno Thomas rozkoszował się poranną ciszą wyludnionych uliczek, teraz przeklinał uśpione miasto. W zasięgu wzroku nie było żywej duszy, nikogo, kim mógłby potrząsnąć i komu rzuciłby w twarz: „Hej, ty! Nie widziałeś przypadkiem arcykonstabla?”. Przechylił się przez barierkę i spojrzał w dół, na znajdującą się kilkanaście metrów poniżej przystań. Opustoszałe tratwy i promy kołysały się łagodnie na wodzie, przycumowane do pływających pomostów. Minie jeszcze co najmniej pół godziny, nim załogi zaczną się krzątać na którejkolwiek z łodzi.
— Niech to jasna krew zaleje! — zaklął w bezsilnej złości. — Co tu się stało?
Zaraz, a może tu się zupełnie nic nie stało? Może Gerhard po prostu wszystko to zaaranżował, żeby sprawdzić szybkość jego reakcji, znajomość procedur, predyspozycje śledcze? Innymi słowy, by zobaczyć, czy jego niezrównoważony emocjonalnie zastępca wciąż jeszcze zasługuje na to miano. Egzamin ostatniej szansy? Ale przecież jest ktoś, kto mógłby to potwierdzić, choćby z czystej przekory! Thomas od razu się rozluźnił, po czym otworzył kanał bezpośredniej łączności ze strażnicą.
— Regulamin!
Po irytująco długiej chwili stary safanduła zaświergolił po drugiej stronie łącza.
— Funkcjonariusz Farquahart?
— No, a kto? Staruszku, bądź tak miły i podaj mi aktualne koordynaty Gerharda.
Po drugiej stronie łącza odezwało się coś jakby ciche chrząknięcie, a potem ironiczne:
— Proszę, proszę… Jak to szybko udało się wam dzisiaj zgubić przełożonego. Jestem pod wrażeniem.
— Posłuchaj, krocionogu, wyjątkowo nie mam nastroju do żartów, więc podaj mi ten namiar, ale już!
— Czy mam to rozumieć jako polecenie służbowe?
— No chyba!
— Znoszące polecenie wcześniejsze, sprzed dwudziestu trzech minut?
— Co? O czym ty mówisz?
— O tym, że jeśli ktoś tu sobie żartuje, to raczej wy ze mnie, a nie na odwrót — Regulamin westchnął jak cierpiętnik. — Dwadzieścia trzy minuty temu otrzymałem od waszego bezpośredniego przełożonego, arcykonstabla Gerharda von Klosky'ego kategoryczny zakaz nawiązywania z nim jakiegokolwiek kontaktu, w formie czynnej bądź biernej w ciągu najbliższych dwóch godzin. Dodam, funkcjonariuszu Farquahart, że owo polecenie zostało przez was, fizycznie obecnego na posterunku, potwierdzone. Co więcej arcykonstabl, być może antycypując moją ewentualną niesubordynację, wyłączył swój transponder w chwilę po opuszczeniu, notabene wraz z wami, perymetru strażnicy. Stwierdziłem to pośrednio, z pomocą posterunkowych monitorów. Nawiasem wspomnę…
— Przestań bredzić! — Farquahart wdarł się w ten słowny strumień. — Dwadzieścia trzy minuty temu nie było mnie w strażnicy, mnie tam dzisiaj w ogóle jeszcze nie było!
I znowu się zaczyna! Regulamin, przejęty przez von Klosky'ego w spadku po poprzednich rezydentach strażnicy i stanowiący dla całych pokoleń kesheńskich konstabli coś w rodzaju sekretu Wielkiej Loży, ukrywanego przed ogółem mieszkańców, był nadzwyczajnym dziwadłem. Ni to maszyna, ni to wielka gadająca gąsienica, zdziwaczały i manieryczny, był na swój sposób inteligentny i, w zasadzie, całkiem do rzeczy. Przeważnie na zadane mu pytania odpowiadał w miarę konkretnie, nawet jeśli zbyt kwieciście i rozwlekle. Czasami jednak rozmowa z nim stawała się po prostu surrealistyczna, co potrafiło doprowadzić Thomasa na skraj furii.
— Powiedzcie mi zatem, funkcjonariuszu Farquahart, kto był? — Ton Regulamina balansował pomiędzy rozbawieniem a irytacją. — Wasz jota w jotę idealny sobowtór? Mnie, staremu i zniedołężniałemu, mogło się jeszcze przewidzieć, i arcykonstabl też jest tylko człowiekiem, ale już w przypadku naszej posterunkowej stacji identyfikacyjnej o pomyłce mowy być już raczej nie może, hm?
Thomas zdębiał, bo z panelem biometrycznym, któremu każdego dnia musiał się „spowiadać”, żeby do strażnicy wejść, dyskusja w rzeczy samej nie istniała.
— Milczycie, funkcjonariuszu Farquahart. Ergo…
— No bo co ja mam ci powiedzieć poza tym, że mnie tam na górze naprawdę, ale to naprawdę dzisiaj nie było!
— Co nie zmienia faktu, że arcykonstabl von Klosky opuścił tego dnia posterunek nie to, że z kimś bliźniaczo do was podobnym, ale z waszą perfekcyjną kopią. Hmmm… jedna mała mieścina i dwóch identycznych Thomasów Farquahartów, oby to nie był początek jakiegoś trendu… A czy wyście się może kiedyś w przeszłości sekretnie retroreplikowali?
— Och, jasna krew, skończ te wygłupy i pomóż mi znaleźć von Klosky'ego!
— Moim skromnym zdaniem, funkcjonariuszu Farquahart, sprawą dla was priorytetową powinno być jednak odszukanie owego klona…
— Ale nie jest! — krzyknął Thomas w krańcowej desperacji. — Mam w nosie swoich sobowtórów, będę ich szukał, jak znajdę czas! Teraz chcę wiedzieć, gdzie jest Gerhard, dociera to do twojej owadziej mózgownicy⁈
— Owszem. — Flegmatyczność Regulamina bywała czasami rozwścieczająca. — Niestety, jak już wspomniałem, nawiązanie przeze mnie kontaktu z arcykonstablem jest w tej chwili niewykonalne.
— Cofam. Ten. Rozkaz!
— Przypominam wam, że tu nie o formalność chodzi, lecz o fizyczną niemożność.
— Transponder!
— No przecież o tym mówię, funkcjonariuszu Farquahart. Czy wyście mnie w ogóle nie słuchali?
— Dobra, pieprzyć ten transponder. Ale jego sygnał alarmowy już na sto procent musiałeś odebrać!
— Tu potwierdzam.
— No!
— Trwał on jednak nie dłużej, niż dziesięć sekund, zgodnie więc z przepisami zignorowałem go jako „włączenie przypadkowe”.
— De-us‼ — Farquahart zacisnął dłonie na poręczy. — To co ja mam teraz zrobić?
— Przykro mi, funkcjonariuszu Farquahart, ale na to pytanie nie odpowiem wam w żaden konkretny ani zadowalający sposób. — Regulamin brzmiał, jakby mu autentycznie było przykro. — Obiecuję jednak, że dołożę wszelkich starań w celu jak najszybszego ustalenia aktualnej pozycji arcykonstabla von Klosky'ego. Oraz, gdyby moje usiłowania odniosły skutek, że bezzwłocznie was o tym poinformuję.
— Ach, czort z tobą. — Zły i sfrustrowany, Thomas przerwał połączenie.
Odepchnął się od zimnych desek i potoczył wzrokiem po moście. Znów mu przemknęło przez głowę, że to tylko sprawdzian. Ale zaraz tę myśl odrzucił. Nie. Musi przyjąć, że to wszystko się dzieje na serio, że von Klosky znalazł się w prawdziwym, a nie wyimaginowanym niebezpieczeństwie. No i ten Regulamin. Safanduła i maruda, owszem, ale przecież nie kłamczuch ani sadystyczna świnia! Nie zmyślił tej historyki z sobowtórem, nawet by nie potrafił. A taki sobowtór, uświadomił sobie Thomas, byłby idealnym sposobem na wyprowadzenia Gerharda w pole. Deus, w co jego szef się wpakował? I jak on, Farquahart, ma mu pomóc, nie mając w tej chwili już nic poza swoimi szarymi komórkami? Od czego powinien zacząć, czego szukać? Żeby chociaż odłamana drzazga, jeden włos, jakikolwiek punkt zaczepienia! Sytuacja była niczym z koszmaru sennego, w którym doznaje się uczucia całkowitej niemocy, kiedy patrząc, nic się nie widzi, słuchając, nie słyszy, a biegnąc, nie można ruszyć z miejsca na krok. Ktoś przeprowadził tu akcję, o jakiej nie było nawet wzmianki w instrukcjach dla stróżów Prawa. Zaplanowaną i wykonaną po mistrzowsku, i to przez kogoś, kto musiał dysponować poufnymi informacjami oraz niebagatelnymi środkami na jej realizację. Tylko kto to był?
Nie mając lepszego pomysłu, Thomas uaktywnił skórkę i zsynchronizował jej receptory z resztą swojego sensorium. Może teraz zauważy albo wyczuje coś, co umyka jego naturalnym zmysłom? Raz jeszcze ruszył wzdłuż mostu, przyglądając się bacznie każdej dziurze w desce, każdemu zarysowaniu i każdemu przebarwieniu drewna, w nadziei że znajdzie coś, co pomoże mu wyjaśnić tajemnicze wydarzenia sprzed kilku minut. I rzeczywiście. Zaledwie kilka kroków dalej, mniej więcej pośrodku przeprawy, odkrył na chodniku oraz fragmencie balustrady resztkowy ładunek po niedawno oddanym strzale z neutralizatora, a na poręczy odcisk dłoni, który ze zdumieniem zidentyfikował jako identyczny z własnym. Odcisk był zupełnie zimny i teoretycznie mógł równie dobrze należeć do niego, jak do jego domniemanego sobowtóra. Sęk w tym, że ostatni raz przechodził mostem Grynish przeszło dwa miesiące temu i od tamtej pory odcisk dawno już powinien ulec zatarciu przez ręce tysięcy innych ludzi.
Ze śladu po neutralizatorze można było wnioskować, że broni użyto kilka minut temu, kto jednak to zrobił ani do kogo z niej strzelał — nie wiadomo. Niemniej, podniecony tymi dwoma drobnymi znaleziskami, Thomas ze zdwojoną uwagą zaczął przeczesywać most w poszukiwaniu kolejnych wskazówek i w chwilę później miał pierwszy dowód, że Gerhard istotnie znajdował się tutaj w tym samym czasie, kiedy użyto neutralizatora: ciepły jeszcze ślad po jego palcach, pozostawiony na przeciwległej barierce. Nie było to wiele, toteż Thomas zbadał odcisk najrzetelniej, jak potrafił.
Wyglądało na to, że Gerhard trzymał się jej kurczowo, i to oburącz. Nie, raczej wisiał na niej, odciski bowiem były bardzo wyraźne i zarazem rozmazane, jakby ręce, które je zostawiły, ześlizgnęły się po wypolerowanym drewnie, nie mogąc utrzymać ciężaru. Ktoś wepchnął von Klosky'ego do Rzeki? Obawiając się najgorszego, Thomas przechylił się przez balustradę i usiłował dojrzeć cokolwiek pod powierzchnią wartko płynącej wody. Jak zwykle w pobliżu przystani, uwijało się w niej trochę ryb, płynęły również jakieś gałęzie i inne śmieci, nie było tam jednak nic, co choćby w przybliżeniu przypominało ludzkie zwłoki.
Przynajmniej tyle, pomyślał, i odetchnął z ulgą. Środkowe przęsło mostu Grynish osadzono na solidnej podstawie konarowego wręgu, który wypychał tu dno i tworzył ponadmetrowej wysokości próg w poprzek Rzeki. Gdyby Gerharda zabito i zrzucono z mostu w dół, prawdopodobnie byłby tam nadal, ściągnięty natychmiast pod wodę przez zawirowania, a później zatrzymany przez garb wręgu. Zatem, nawet jeśli wylądował w odmętach, musiał być na tyle przytomny, żeby samemu utrzymać się na powierzchni. Z drugiej jednak strony, jak Thomas szybko obliczył, przebycie odcinka pomiędzy mostem a powierzchnią Rzeki zabrałoby siedemdziesięciu kilogramom Gerharda prawie dokładnie tyle samo czasu, ile trwał wysłany przez niego sygnał. Wyglądało więc, że zderzywszy się z powierzchnią wody, von Klosky stracił przytomność, co mogło przerwać transmisję. Sprzeczność.
Ktoś go musiał stąd zabrać, rozmyślał Thomas, nerwowo przemierzając most tam i z powrotem. Tylko kto? I dokąd? Od razu wyciągnęli go z wody i zawlekli na brzeg? A może odholowali gdzieś dalej? Jeśli tak, to w którym kierunku: na północ, z biegiem Rzeki, czy na południe, pod prąd? Lecz droga na południe równała się przepłynięciu przez całe miasto, a to instynktownie nie pasowało Thomasowi do obrazu tajemniczych zamachowców, który już zaczął formować się w jego umyśle. Za dużo było w ich dotychczasowym postępowaniu starań i jakoś nie widział ich ryzykujących natknięcie się po drodze na jakiegoś rannego ptaszka. Zatem, jeśli już gdzieś uciekli z obezwładnionym von Klosky'm, to raczej na północ, i Thomas zaczął nawet podejrzewać, dokąd.
Naturalnie w jego logicznym rozumowaniu mógł być błąd; w końcu oparł je tylko na kilku mglistych przesłankach. Poza tym porywacze wyglądali mu na ludzi przebiegłych i przenikliwych. Czyż więc nie można było założyć, że przewidzieli taki tok myślenia i zrobili dokładnie na odwrót, płynąc właśnie na południe? Nie, dość już tych łamigłówek, na coś w końcu musi się zdecydować. Czas uciekał szybko, działał na korzyść przestępców. Drzewo jedno wiedziało, jakie były ich motywy i zamiary wobec arcykonstabla, ilu ich było i jakimi środkami przymusu dysponowali, ale jeśli będzie stał tu i deliberował nad wszystkimi możliwymi scenariuszami, na pewno tego nie dojdzie ani nie pomoże Gerhardowi.
Łudząc się jeszcze, że Rzeka podpowie mu coś więcej, wpatrzył się w dal, podążając za jej nurtem. Nawet jeśli odpłynęli stąd łodzią wyposażoną w ostatnią technologiczną nowinkę, jaką były koła zaopatrzone w elektryczne pędniki, to powinien ich jeszcze zobaczyć. Ale Rzeka była pusta aż po odległy, zamglony horyzont segmentu, zresztą w obydwu kierunkach. Farquahart westchnął, przeczesał palcami włosy, zmierzwione od ciągłego nerwowego drapania się po głowie, i wrócił na brzeg.
*
Most Grynish wyznaczał północną granicę Keshe, poza którą były już tylko chaszcze, kilka rozsypujących się ruin, Katarakta, no i oczywiście Las. Z wielu różnych powodów ludzie zdecydowanie preferowali grunty na południe od miasta i tam też ulokowały się wszystkie farmy oraz przyczółki drzewiarzy, pozostawiając północ zdziczałą i wyludnioną. Kiedyś było tu gwarniej, szczególnie w czasach gorączki inkluzji. Wybuchła ona po tym, gdy pękł jeden z wręgów, odsłaniając złoże drogocennych wydzielin Drzewa. Nad Kataraktą zbudowano wtedy niewielką kopalnię, którą połączono z miastem drogą, i to nie jakąś tam prowizoryczną ścieżyną, ale porządnym, formowanym w macierzy traktem.
Zadano sobie nawet trud skonstruowania kolejki linowej do transportowania urobku, napędzanej jednym z dwóch silników, jakie znajdowały się wówczas w Keshe. Jak na tamte czasy była to ogromna inwestycja, która jednak przez ludzką chciwość i nieostrożność nigdy się nie zwróciła. Złoże okazało się mniejsze, niż początkowo sądzono, ale gorączka zdążyła rozgorzeć na dobre, zaćmiewając rozsądek tych, którzy na nią zapadli. Rozochoceni amatorzy łatwego zarobku rzucili się na poszukiwanie nowych żył. Zapuszczali się coraz głębiej w labirynt wewnątrz pękniętego wręgu i bez opamiętania stosowali wszystkie możliwe środki do osiągnięcia celu, z detektorami indukcyjnymi i chałupniczo poprzerabianymi różdżkami formierzy włącznie. To, naturalnie, musiało skończyć się tragedią. Po tym, jak podrażniony ulewą elektromagnetycznych impulsów wręg zasklepił się nad trzydziestoma górnikami, działalność kopalni ustała z dnia na dzień, a przerażonych ludzi wymiotło z okolicy, która od tamtego czasu zaczęła być omijana jak przeklęta.
Thomas biegł teraz starym górniczym szlakiem, miejscami zupełnie ginącym wśród gęstych chaszczy. Na dodatek co kilkadziesiąt metrów drogę przegradzały mu wielkie, zbutwiałe i porośnięte mchem kłody. Kopalnia upadła na długo przed jego narodzinami, toteż nawet nie zdawał sobie sprawy, że przeskakuje i omija nędzne pozostałości napowietrznej kolejki, niegdyś chluby jego rodzinnego miasta. Dla niego były one zaledwie irytującymi przeszkodami, na których pokonywaniu tracił cenne sekundy. Nie rozpamiętywał w tej chwili dawnych historii, znanych mu jedynie ze słyszenia, zamiast tego wciąż usiłował dociec, kto mógł stać za dzisiejszym zamieszaniem.
Przemytników, popularnie zwanych szklarzami, oraz Kościół Ostatecznego Rozgrzeszenia odrzucił od razu. Pierwszych dlatego, że musieliby być skończonymi głupcami, by podnieść rękę na człowieka, który literalnie otworzył przed nimi bramy raju. Ci drudzy natomiast nie mieli żadnych pieniędzy — na łapówki, lejbwerk, w ogóle na cokolwiek — i podobnego przedsięwzięcia nie mogliby sfinansować. Sprytu, przebiegłości czy finezji także nie mieli w nadmiarze, i gdyby to była ich sprawka, Thomas ślizgałby się po moście w krwawej kałuży, która z pewnością nie byłaby krwią von Klosky'ego. Kto więc pozostawał? Jakiś szubrawiec, mszczący się na Gerhardzie za to, że ten wpakował go kiedyś do magistrackiej celi? Tajemniczy psychopata, działający niezależnie i bez żadnych racjonalnych motywów? Zdradzony mąż? A może te tłuste urzędasy z Rady Miejskiej? Deus, gadać to oni potrafili, ale żeby przedsięwzięli coś takiego? No to kto, do licha? Wysokie Rody?
Ze wszystkich możliwych sprawców zamachu ci wydawali się Thomasowi najbardziej prawdopodobni. Do czasu pojawienia się Gerharda, polityka Wysokich Rodów była prosta: wygrać z Radą walkę o kontrolę nad kolejnym z reprezentantów władzy wykonawczej, żeby potem już spokojnie kontynuować wszystkie swoje machinacje, korzystając z protekcji „prywatnego” arcykonstabla. Sześć lat temu ich przewidywalny świat zaczął jednak rozpadać się w gruzy. Thomas dokładnie zapamiętał datę spektakularnego początku „nowej ery”, był to bowiem akurat dzień letniego Święta Trzech Wymiarów. Wraz z większością mieszkańców Keshe, którzy wylegli wtedy na ulice, żeby się zabawić, najeść do syta na koszt magistratu i pooglądać z bliska ważne figury, stał się mimowolnym świadkiem dramatycznego spektaklu, jaki rozegrał się na oczach oszołomionego tłumu. Spektakl składał się tylko z jednego krótkiego aktu — zuchwałego porwania Davrosa al Dhat Buholtza przez troje zamaskowanych osobników wprost z trybuny, skąd Davros, absolutny wyjątek wśród wysoko urodzonych i jeden z najbardziej lubianych i szanowanych ludzi w Keshe, ogłaszał właśnie powołanie do życia kolejnej ze swoich fundacji dobroczynnych. Porywacze wykonali robotę po mistrzowsku, w mgnieniu oka obezwładniając Davrosa i rozpływając się z nim we wzburzonej ciżbie szybciej niż poranna mgła.
To była bezprecedensowa sytuacja, na którą nawet ówczesny arcykonstabl — ociężały i patologicznie uczulony na arystokratów pijaczyna Hoskin Ray, po czubek głowy tkwiący w kieszeni rajców — musiał zareagować, jeśli nie chciał skończyć jako pierwsza od kilkudziesięciu lat ofiara linczu w Keshe. Zebrał więc pośpiesznie kilku ochotników i bez żadnego szczególnego planu, jedynie z niejasnym przeczuciem, że porywacze zapewne skierowali się gdzieś na północ, ruszył za nimi w pościg. Ray powrócił kilka dni później, lecz już jako potwornie zmasakrowane zwłoki, rozpoznawalne jedynie dzięki insygniom wciąż pobłyskującym na poszarpanych rękawach. Wraz z nim wrócił również Davros, w opłakanym stanie, niemniej nadal żywy. Do miasta nie wmaszerował jednak do końca o własnych siłach, lecz podtrzymywany za ramię przez zupełnie obcego, chudego jak drzewce chorągwi mężczyznę.
Mężczyzną tym był Gerhard von Klosky, i w ciągu zaledwie kilku godzin jego imię obiegło całe miasto. Dalszy ciąg tej historii był w gruncie rzeczy nieunikniony. Z dnia na dzień Gerhard stał się ludowym bohaterem, a że na stanowisku arcykonstabla właśnie pojawił się wakat… Wybór funkcjonariusza tej rangi w drodze aklamacji nie był sam w sobie czymś niesłychanym, nigdy jednak arcykonstablem nie został żaden przybysz spoza granic. Lecz tym razem obywatele z radością wypięli się na tradycję, i pod ich naciskiem, a także w obliczu poparcia, jakiego udzielił Gerhardowi Davros i cały jego wpływowy klan, ławie reprezentantów nie pozostało nic innego, jak tylko zatwierdzić von Klosky'ego jako nowego arcykonstabla Keshe.
Zaskoczeni tak niespodziewanym obrotem spraw notable mogli tylko pozgrzytać zębami. Natychmiast podjęli odpowiednie kroki, ale von Klosky, obcy, tajemniczy i nadspodziewanie zręczny, okazał się nie do oswojenia. I jakby tego było mało, od samego początku zaczął zwalczać przemytników oraz sam przemyt w sposób, który niejednego z wysoko urodzonych przyprawił wkrótce o chroniczną bezsenność. Zaledwie w pół roku po objęciu przez Gerharda stanowiska arcykonstabla monopol Wysokich Rodów na handel ze szklarzami został praktycznie złamany. A że trudno jest zrezygnować z dobrobytu i statusu, który od wieków uważało się za zagwarantowany i nienaruszalny, większość Rodów poddała się przyspieszonemu procesowi adaptacji do nowych warunków. Ich taktyka uległa zmianie i teraz po prostu każdy z nich starał się w sekrecie przed innymi wejść w komitywę z Gerhardem. Dawna międzyklanowa solidarność poszła w kąt, kiedy szeroka dotąd rzeka dóbr skurczyła się nagle do małego strumyczka. I choć arystokracja zawsze między sobą walczyła, to jednak to, co kiedyś było zawiłe i sformalizowane jak gra w go, teraz przekształciło się w bezpardonową wojnę, gdzie wszelkie chwyty były dozwolone.
Rozmyślania przerwała Thomasowi zielona palisada, która jak zatrzaśnięte drzwi wyrosła mu nagle przed nosem. Zauważył ją zbyt późno, by zatrzymać się z gracją, i przejechawszy tyłkiem po wilgotnej darni, z głuchym ponk! uderzającego w pustą rurę ramienia wyhamował na najbliższej z łodyg.
— Jasna zaraza, co za kretyn to tutaj posadził? — Roztarł obtłuczony łokieć.
Nikt, naturalnie. Bambusowy zagajnik sam rozrósł się niepostrzeżenie, przekroczył trakt i doszedł aż do Rzeki. Przez chwilę Thomas siedział na mokrej od porannej rosy trawie, wykorzystując ten nieoczekiwany postój na złapanie tchu. Odchylił głowę do tyłu i głębokimi haustami wciągał chłodne, przefiltrowane przez żywogrunt powietrze, wpatrując się w opalizujący, wypełniony blaskiem przestwór nad sobą. Gdzieś tam w górze, kilometry nad nim, niewidoczne, bo przesłonięte wiecznym oparem, niezliczone heksagonalne źrenice otwarły się już na oścież, ogłaszając kolejny dzień za oficjalnie rozpoczęty. Żywoskłon… Dlaczego zawsze tak go fascynował?
Thomas rozejrzał się. Bambusowa gęstwina całkowicie przegradzała mu drogę, ciągnąc się od samej wody aż po odległą o całe kilometry krawędź prawdziwego Lasu na zachodzie. No nic, trzeba znaleźć jakieś przejście przez ten przeklęty trawnik, pomyślał z determinacją. Otrzepawszy resztki mchu z uniformu, ruszył pod górę wzdłuż brzegu zagajnika, rozglądając się za prześwitem w zwartej ścianie bambusowych łodyg. Znalazł je jakieś dwieście metrów dalej i bez wahania wkroczył w wilgotny półmrok. Nie uszedł nawet dziesięciu kroków, kiedy usłyszał coś jakby ciche sapnięcie albo stłumione, mokre pokasływanie. Może to tylko jakieś zwierzę, bezdomny, zdziczały kot albo wydra? Niepewny, Thomas nie ruszał się z miejsca w nadziei, że dźwięk się powtórzy. I rzeczywiście; dziwny, chlupoczący odgłos ponownie dobiegł jego uszu. Nie, to nie był żaden wałęsający się czworonóg, już raczej człowiek, który taszczył coś ciężkiego brzegiem Rzeki. Thomas raz jeszcze stanął przed wyborem: natychmiast skierować się w stronę źródła dźwięku albo zgodnie z wcześniejszym planem podążyć prosto do ruin kopalni. To drugie wydało mu się sprytniejszym posunięciem, pod warunkiem że ów dźwięk był rzeczywiście tym, czym się zdawał, i… Dosyć, działać! Zawsze przecież może wrócić.
Kilka minut później dotarł do niewielkiej polany i wtedy usłyszał głosy. Jeden z nich był „tylko” podekscytowany, drugi zaś pełen prawdziwej furii. Thomas nie musiał nawet prosić skórki o analizę profilu akustycznego, bo i bez wspomagania natychmiast oba rozpoznał: Hossan Kraushaar i jego spasiony braciszek Rowland. A jednak patrycjat! — pomyślał. Lecz zamiast satysfakcji z tak szybkiego potwierdzenia własnych domysłów, poczuł dreszcz grozy. W całym Keshe trudno było bowiem o bardziej zdegenerowane i wredne kreatury.
Biegł już, lekceważąc przeszkody pod nogami i smagające go gałęzie. Gęstwina poczęła rzednąć, a dialog obu braci zamienił się najpierw w monolog rozwścieczonego Hossana, a wkrótce potem w odgłos gwałtownej szamotaniny. Gdzieś przed nim rozgrywał się dramat. Thomas przyśpieszył do sprintu, kiedy jego kręgosłup zamrowił, co było nieomylnym znakiem, że nie dalej niż sto metrów od niego ktoś użył broni zdecydowanie potężniejszej od neutralizatora. Zagajnik otwarł się nagle na rozświetlone, niemal zupełnie nagie zbocze. Rozpaczliwie usiłując wyhamować szaleńczy pęd i jednocześnie powstrzymać ciało przed upadkiem, Farquahart zarył stopami w mszystą darń, której kępy pofrunęły na wszystkie strony.
— Aaaaooo, Deuus‼! — Nagły atak bólu był tak potworny, że aż pociemniało mu w oczach.
Oślepły, zatoczył się i uderzył w coś miękkiego jednocześnie twarzą, barkiem i kolanem. Odruchowo wyciągnął ręce przed siebie, ale zdezorientowany potknął się i kompletnie straciwszy równowagę, runął twarzą w dół. Otępiały z bólu, próbował się czegoś uchwycić, ale prócz ledwie przyssanych do żywogruntu widłaków i wężotrawów niczego nie było. A najdzikszy odcinek Katarakty, jeśli Thomas poprawnie oszacował odległość przebytą od mostu Grynish, znajdował się dokładnie pod nim.
— B-blok, bloook‼ — krzyczał już na głos, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc poliprocesorom.
Cios był potężny i najwyraźniej precyzyjnie wycelowany w jego wzmacniacze neuromotoryczne oraz w sensorium. Jeszcze chwila, a zupełnie straci kontrolę nad swoim ciałem i bezwładną kupą mięsa osunie się w kipiel.
— Blooo…! — zdołał jeszcze wycharczeć, nim jego szczęki zwarły się w potężnym skurczu. Słyszał chrzęst pękającego szkliwa, czuł, że z kącików ust płynie mu ślina przyprawiona krwią, a kręgosłup wygina się w pałąk przy wtórze nieopisanego bólu.
Ciało Thomasa przestało być jego własnością. Tężejące mięśnie oderwały mu dłonie od fałdów żywogruntu, i poleciał w dół. Nieoczekiwanie na jego paroksyzm nałożył się przejmujący, nieludzki skowyt, zupełnie obcy i przepełniony cierpieniem większym nawet niż jego własne. Słyszał ostatnie wołanie śmiertelnie rannej istoty, coraz wyższe, coraz szybciej modulowane i coraz mniej człowiecze, jak skrzek kotarata rozrywanego i płonącego od środka. W chwilę później Thomasem szarpnęło jak kopniętą padliną i zaczął tracić przytomność.ROZDZIAŁ 3
Wracali do Keshe okrężną drogą. Przełączywszy skórki w tryb maskowania podstawowego, które wystarczyło, by przejść niepostrzeżenie obok każdego normalnego człowieka, a sobie nawzajem nie zniknąć z oczu, wydostali się z bambusowego zagajnika i ruszyli prostopadle do Rzeki. Im wyżej wchodzili, tym nachylenie stoku stawało się łagodniejsze i tym bardziej pomarszczony stawał się teren, skryty tutaj pod gęstym kożuchem karłowatych krzewów tamaryszku. Gdzieś około trzeciego kilometra pofałdowanie terenu było już tak znaczne, że zaczęło przywodzić na myśl mózg o iście kolosalnych proporcjach. Wciąż podążali w tym samym kierunku, prosto jak strzelił na zachód, dokładnie w poprzek konaru. Thomas zaczął podejrzewać, że Gerhard chce dojść do Rynny, biegnącej u samej podstawy żywoskłonu. Oznaczałoby to przebycie jeszcze ponad trzydziestu kilometrów, nie mówiąc o konieczności pokonania przeszkody, która właśnie stanęła im na drodze — Lasu.
Drzewo wcale nie było łatwym miejscem egzystencji dla roślin, które długo i z uporem walczyły z nim o prawo do pozostania. Głównym oponentem był żywogrunt: filcowata, wszędobylska powłoka otulająca macierz, żywa i aktywna. Wobec obcych ciał, które chciały się w nią wedrzeć i pozostać na dłużej — czy był to wbity kij, czy też wrastający korzeń — zachowywała się jak zbuntowana podstawka do ikebany, wypychając intruza na zewnątrz. Regulamin nazywał to „stymulowaną biofobowością”. Adaptacja do takich warunków nie była łatwa i wielu gatunkom nigdy się to nie udało. Lecz obok przegranych byli również zwycięzcy i to z nich właśnie powstał Las: na wpół symbiotyczna mieszanina różnych gatunków, która od jakiegoś czasu powoli, ale nieubłaganie zarastała segment. Korzenie wszystkich wchodzących w skład tego superorganizmu drzew — zmodyfikowanych cyprysów, figopalm, pseudonamorzynów, akacji, olch, miniaturowych dębów, i jeszcze wielu innych gatunków, których nazwy dawno powylatywały Thomasowi z głowy — były liczne, cienkie, długie i posplatane z korzeniami sąsiadów. Razem tworzyły gęstą i grubą na ponad metr sieć, bardziej przypominającą coś w rodzaju jednolitej platformy, wytrzymałej i elastycznej. Jej spód zaopatrzony był w miliony mikroskopijnych przylg, które, zamiast wrastać w żywogrunt, trzymały się go niczym jaszczurka sufitu, skutecznie chroniąc gęsty masyw przed ześlizgnięciem się z pochyłości.
Wnętrze Lasu było niewiele mniej zwarte. Teoretycznie dało się przez nie przebić, ale nie za pomocą tego, czym dysponowali w tej chwili, to znaczy jednej, ultradźwiękowej maczety Gerharda. Na szczęście von Klosky skręcił tuż przed ścianą pni i podążał teraz na południe wzdłuż granicy drzewostanu. Żywogrunt był tu mniej gąbczasty i nasiąkliwy niż w okolicy Rzeki, toteż w wielu zagłębieniach stała zielonkawa woda, a parowami płynęły liczne strumyczki. Wkrótce obydwaj byli przemoczeni wyżej kolan i uwalani szlamem z przekraczanych bajorek. No i po co nam jeszcze jakiś dodatkowy kamuflaż? — pomyślał Thomas, spoglądając na idącego przed nim Gerharda, wcześniej tylko obszarpanego, a teraz na dodatek po pas uświnionego błotem. Kto w takich obdartusach rozpozna strażników Prawa?
Von Klosky zatrzymał się na chwilę i przeciągnąwszy się kilka razy dla rozluźnienia mięśni, spojrzał ku Rzece.
— Czemu stajemy? Odpoczynek?
— Poniekąd. Muszę się zastanowić, którędy najlepiej zejść do miasta. Ha, popatrz na to…
Thomas odwrócił się i podziwiał roztaczającą się przed jego oczami panoramę. Choć nigdy jakoś specjalnie nie kochał Keshe, musiał uczciwie przyznać, że wyglądało ono stąd wręcz nierealistycznie pięknie. Jak jakaś dziwaczna, jeszcze niedokończona albo już na wpół zmurszała łódź. Widać było częściowo odsłonięte, nierównej długości wręgi głównych ulic i jej dno wyznaczone przez obydwa centralne Bulwary. Wszystko pokryte grubą, chropowatą naroślą zabudowań, ze srebrnym kilem Rzeki przecinającym ją prawie idealnie na pół.
Po następnych piętnastu minutach marszu minęli najdalej na północny zachód wysunięte schronisko drzewiarzy, bojowników z pierwszej linii frontu w nieustającej wojnie z Lasem, z roku na rok coraz agresywniej napierającego na domenę ludzi. Prócz nich zamieszkiwali tu od czasu do czasu także nieliczni z żyjących jeszcze w Keshe formierze żywogruntu. Kiedyś byli jednym z najaktywniejszych cechów, lecz teraz została ich zaledwie garstka, rozchwytywana i fizycznie niezdolna wykonać nawet trzeciej części wszystkich zleceń, z jakimi dzień w dzień przychodzili do nich interesanci. Najczęściej byli nimi farmerzy, proszący o zreperowanie niecek hodowlanych, nieustannie wymagających rekonstrukcji.
Tuż za schroniskiem von Klosky odbił w lewo i wkrótce dotarli do pierwszych pól hydroponicznych. Dla Thomasa, urodzonego mieszczucha, kolorowa szachownica płytkich basenów z setkami ludzi, uwijających się na przerzuconych ponad uprawami wąskich kładkach, była dość egzotycznym widokiem. Toteż parę razy Gerhard musiał ponaglić go lekkim szturchnięciem w bok, żeby oderwał wzrok od błyszczących od potu, obnażonych piersi wieśniaczek. Thomas miał nawet szczęście dostrzec jednego z formierzy, cierpliwie stymulującego macierz za pomocą czegoś, co do złudzenia przypominało zwykły grzebień, tyle że nadnaturalnych rozmiarów. Tej sztuki nie znał już poza formierzami nikt, i to, w połączeniu z ich charakterystycznym wyglądem oraz zazwyczaj podeszłym wiekiem, czyniło z nich swego rodzaju szamanów albo mistrzów tajemnego stowarzyszenia, a z ich działań — dziwne i niepojęte misterium.
Szeroka grobla, którą podążali teraz w kierunku miasta, była zatłoczona. Skórki pracowały jednak bez zarzutu i chociaż mijali po drodze jednego człowieka po drugim, tu zajętego pracą, tam znów odpoczywającego na ławce, ani jedna twarz nie zwróciła się w ich stronę. Dla tych niestrudzonych, skupionych na swojej robocie plantatorów byli mniej materialni niż podmuchy wiatru osuszającego ich spocone czoła.
Niebawem grobla przemieniła się w niezbyt szeroką uliczkę, „wybrukowaną” matą z elastycznie połączonych ze sobą drewnianych kostek, a ta, podążając za rosnącą stromizną Ryftu, przeszła w drewniane schody, płytkie i szerokie aż do rogatek Górnego Esendu, później jednak coraz ostrzej zbiegające w głąb miasta. Niebawem zagłębiali się w kręte, poplątane zaułki kasbah Fair-Nor, dzielnicy, do której porządniejsi obywatele Keshe nie zaglądali bez naprawdę ważnego powodu.
Schodzili wciąż w dół, po stopniach wytartych do połysku przez dziesiątki tysięcy przechodniów. Nawet w sennym Keshe mody zmieniały się od czasu do czasu, ale obuwie z przeciwpoślizgowymi podeszwami wykonanymi ze skóry leśnych gekonów nigdy nie traciło tu na popularności. Pomimo kamuflażu i niezbyt licznych o tej porze ludzi, postępowali z wyczuciem, lawirując pomiędzy przechodniami jak jakieś barowe tancerki. Jeszcze któryś wyrżnie w nieustępliwe nagle powietrze, pomyśli, że to jakiś zły duch stanął mu na drodze i narobi rwetesu na całą okolicę.
Im dalej szli, tym dotkliwiej Thomas uświadamiał sobie, że od rana nie miał nic w ustach. Co krok mijali walające się pod ścianami domów sterty śmieci, przeważnie odpadków z kuchni i resztek jedzenia, w których grzebały do spółki szczury i karłowate szopy pracze. Z otwartych okienek nad ich głowami dobiegały nie tylko odgłosy ludzkiej oraz zwierzęcej krzątaniny, lecz także setki zapachów, wszystkie bez wyjątku nie do zniesienia przyjemne. Niemal na każdym rogu drzwi małych, tanich jadłodajni stały otworem, zapraszając gości.
— Gerhard?
— Tak?
— Jest jakiś konkretny powód, dla którego zwiedzamy tę podejrzaną dzielnicę?
— Musimy odwiedzić jednego z naszych przyjaciół.
Przyjaciel? Thomasowi nie przychodził do głowy żaden, który z własnej, nieprzymuszonej woli chciałby żyć w Fair-Nor. Mieszkało tu natomiast wielu emerytowanych szklarzy, takich, na przykład, jak stary Paluch czy Harrison Psi Ząb. Tylko po co byłby im teraz jakiś szklarz?
— Aha — mruknął i dorzucił niby to mimochodem, zaglądając do kolejnego z barów: — Słyszałem, że w tej części miasta można znaleźć jedne z najlepszych zrazików z gołębi leśnych. O, tu mają nawet wystawiony jadłospis…
— W tej części miasta można co najwyżej dostać niestrawności. Myślisz, że ja nie jestem głodny? Jestem, ale chcę jak najszybciej załatwić, co mam do załatwienia. O żołądek mogę się martwić później.
Thomas westchnął, z żalem przerywając studiowanie menu, i pogonił za von Klosky'm, który zdążył skręcić za kolejny róg. Wolał nie stracić go z oczu. Kasbah Fair-Nor stanowiła jeden wielki labirynt wąskich, mrocznych pasaży i zabłądzić było w niej łatwiej niż w Lesie. Owszem, bywał już tutaj, a teraz miał dodatkowo skórkę i asystę mikroboi, nie był jednak pewien, czy nawet one pomogłyby mu dokądkolwiek trafić w tej gmatwaninie schodków, alejek oraz miniaturowych podwórek. I kiedy zatrzymali się w końcu przed cedrowymi drzwiami z wyblakłą od starości mozaiką margerette, Thomas rozpoznał je od razu jako wejście do domu niejakiego Vlada Karawaniarza. Gdyby jednak kazano mu wrócić następnego dnia w to samo miejsce, już nie wiedziałby jak.
— Karawaniarz? A do czego ci teraz potrzebny ten zgryźliwy dziad?
— Jest mi winien przysługę.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.