Uśpione morderstwo - ebook
Uśpione morderstwo - ebook
„Morderstwo nie jest czymś, co można traktować lekkomyślnie” – mówi panna Marple. Gwenda Reed całkowicie się z nią zgadza. Młoda mężatka trafia do domu, w którym w dzieciństwie była świadkiem uduszenia kobiety. Teraz nie wie, czy to nie wytwór jej wyobraźni. Nie wiedział tego również jej ojciec, który zmarł w przekonaniu, że zabił żonę. Gwenda wyjaśnia zagadkę zniknięcia macochy i dopowiada losy ojca. Podróż w mroczną przeszłość wyzwala w bohaterach silne emocje.
Uśpione morderstwo to zakończenie kariery detektywistycznej panny Marple, a także ostatnia powieść Agaty Christie, opublikowana 10 miesięcy po jej śmierci.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5292-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom
Gwenda Reed stała na molo, lekko drżąc.
Doki, baraki urzędu celnego i widoczna z tego miejsca część Anglii łagodnie kołysały się jej przed oczami, unosząc i opadając.
I właśnie w tym momencie podjęła decyzję, której konsekwencją stały się niezwykłe wydarzenia.
Nie pojedzie promem do Londynu, choć to sobie wcześniej zaplanowała.
Właściwie dlaczego miałaby tam jechać? Nikt na nią nie czeka, nikt nie spodziewa się jej przyjazdu. Dopiero przed chwilą zeszła z rozhuśtanego, trzeszczącego statku (ostatnie trzy dni, kiedy płynęli przez zatokę do Plymouth, dały się jej zdrowo we znaki) i ponowne znalezienie się na rozkołysanym pokładzie było ostatnią z rzeczy, na jakie miałaby w tej chwili ochotę. Pójdzie do hotelu, pewnie i solidnie stojącego na twardym gruncie. I położy się do wygodnego, stabilnego łóżka, które nie będzie kołysało i trzeszczało. Wyśpi się, a rano – ależ tak, naturalnie, co za doskonały pomysł! – wynajmie samochód i powoli, bez pośpiechu, pojeździ sobie po południowej Anglii w poszukiwaniu domu – ładnego domku, jaki zgodnie z tym, co zaplanowali z Gilesem, ma dla nich znaleźć. Tak, to wspaniały pomysł.
Dzięki temu zobaczy trochę Anglii, o której Giles tyle jej opowiadał, a której ona sama jeszcze nie widziała na oczy, choć – jak większość Nowozelandczyków – nazywała ją swoją ojczyzną. W tej chwili Anglia nie przedstawiała się zbyt atrakcyjnie. Dzień był szary, zanosiło się na deszcz i wiał ostry, przenikliwy wiatr. Plymouth, pomyślała Gwenda, posłusznie przesuwając się do odprawy paszportowej i celnej, nie jest zapewne najlepszą wizytówką Anglii.
Następnego ranka jej wrażenia diametralnie się zmieniły. Świeciło słońce. Za oknem rozciągał się atrakcyjny widok.
A świat przestał się wreszcie kołysać i chwiać. Stał w miejscu. W końcu dotarła do Anglii – ona, Gwenda Reed, dwudziestojednoletnia młoda mężatka. Termin powrotu do Anglii jej męża nie był jeszcze pewny. Być może Giles przypłynie za parę tygodni. Niewykluczone jednak, że zjawi się dopiero za pół roku. To właśnie on zasugerował, żeby Gwenda przyjechała tu wcześniej i rozejrzała się za jakimś odpowiednim dla nich domem. Oboje uważali, że byłoby dobrze mieć gdzieś stałą przystań. Praca Gilesa wiąże się co prawda z koniecznością podróżowania i czasami Gwenda będzie mu towarzyszyć, może się jednak okazać, że warunki będą dla niej nieodpowiednie. Zresztą obojgu podobał się pomysł posiadania jakiegoś własnego gniazdka. Ponadto Giles odziedziczył ostatnio trochę mebli po ciotce, kupienie domu wydawało się więc posunięciem rozsądnym i praktycznym.
Ich sytuacja materialna była całkiem dobra, perspektywa dużego wydatku nie stanowiła zatem problemu.
Początkowo Gwenda wzbraniała się przed samodzielnym wyborem.
– Powinniśmy to zrobić razem – przekonywała męża.
Ale Giles zbył żartem jej obawy.
– Nie na wiele bym ci się przydał – powiedział ze śmiechem. – Jeśli jakiś dom spodoba się tobie, to możesz być pewna, że mnie też. Chciałbym tylko, żeby miał kawałek ogródka. I nie był jednym z tych nowoczesnych paskudztw. No i wcale nie musi być bardzo duży. Najlepiej, gdyby znajdował się gdzieś na południowym wybrzeżu. W każdym razie niezbyt daleko od morza.
– Masz na myśli jakieś konkretne miejsce? – spytała Gwenda.
Ale Giles powiedział, że nie. Rodzice osierocili go we wczesnym dzieciństwie (oboje z Gwendą byli sierotami) i wakacje spędzał u różnych krewnych, wskutek czego nie czuł się przywiązany do żadnego szczególnego miejsca. Zresztą miał to być dom Gwendy. Jeśli zaś chodzi o wspólny wybór, załóżmy, że sprawy służbowe zatrzymają go jeszcze przez sześć miesięcy. Co by robiła przez cały ten czas? Tułała się po hotelach? Nie, musi znaleźć dom i urządzić go po swojemu.
– Chodzi ci o to – wytknęła mu Gwenda – żebym zrobiła wszystko sama!
Ale w gruncie rzeczy pomysł wyszukania domu oraz urządzenia go – miło i przytulnie – na przyjazd Gilesa całkiem się jej podobał.
Byli zaledwie trzy miesiące po ślubie, a Gwenda bardzo kochała swojego męża.
Zjadła zamówione do łóżka śniadanie, po czym wstała i ułożyła plan działania. Dzień spędziła na zwiedzaniu Plymouth, które bardzo się jej spodobało. Następnego dnia zaś wynajęła wygodnego daimlera z kierowcą i wyruszyła w podróż po Anglii.
Pogoda dopisywała i wycieczka sprawiała Gwendzie dużą przyjemność. W Devonshire obejrzała kilka wystawionych na sprzedaż rezydencji, żadna jednak nie przypadła jej do gustu. Zresztą nie musiała się przecież spieszyć; mogła spokojnie szukać dalej. Bez trudu nauczyła się czytać między wierszami w entuzjastycznych opisach domów, dostarczanych przez pośredników, co pozwoliło jej oszczędzić przynajmniej kilku bezowocnych prób.
Mniej więcej po tygodniu, we wtorek wieczorem, samochód, którym podróżowała, zjechał krętą drogą ze zbocza wzgórza i dowiózł ją do Dillmouth, mijając na obrzeżach tego ciągle jeszcze uroczego nadmorskiego kurortu widoczną między drzewami małą, białą wiktoriańską willę, przeznaczoną na sprzedaż.
Gwenda poczuła natychmiast dreszczyk emocji – zupełnie jakby rozpoznała miejsce, którego szukała. To jej dom! Była tego zupełnie pewna. Mogłaby naszkicować ogród, wysokie okna – och, tak, dom był właśnie taki, jakiego pragnęła.
Dzień miał się ku końcowi, spędziła więc noc w pobliskim hotelu Royal Clarence i z samego rana udała się do agencji nieruchomości, której nazwa widniała na tablicy informacyjnej przed willą.
Niedługo potem, dzierżąc w dłoni upoważnienie do oględzin posiadłości, stała w długim staromodnym salonie z dwoma francuskimi oknami wychodzącymi na wyłożony płytami chodnikowymi taras, za którym rozpościerał się porośnięty kwitnącymi krzewami ogródek skalny, stromo opadający ku rozległym trawnikom. A między drzewami, rosnącymi na skraju ogrodu, widać było morze.
To coś dla mnie – pomyślała Gwenda. – To mój dom. Czuję się tak, jakbym znała wszystkie jego zakamarki.
W tym momencie drzwi się otworzyły i do salonu weszła kichając wysoka, melancholijna kobieta. Była najwyraźniej zaziębiona.
– Pani Hengrave? Mam zezwolenie od panów Galbraitha i Penderleya. Ale może przyszłam zbyt wcześnie.
Pani Hengrave, wydmuchawszy nos, stwierdziła ponuro, że nie ma to najmniejszego znaczenia, i zaczęła oprowadzać Gwendę po domu.
Był dokładnie taki, jak potrzeba. Nie za duży. Niezbyt komfortowy, ale mogli sobie przecież z Gilesem zrobić jedną albo nawet dwie dodatkowe łazienki. Także i kuchnię można unowocześnić. Na szczęście jest bieżąca woda. Zmieni się zlew i wstawi nowe sprzęty...
W plany i projekty Gwendy wdzierał się monotonny głos pani Hengrave, relacjonującej szczegóły ostatniej choroby zmarłego majora Hengrave’a. Gwenda nieuważnie słuchała opowieści, pilnując się jedynie, by we właściwym momencie wyrazić współczucie i zrozumienie. Wszyscy krewni pani Hengrave mieszkają w hrabstwie Kent i namawiają ją, żeby przeniosła się gdzieś bliżej nich... to major tak ogromnie lubił Dillmouth, przez wiele lat był tu sekretarzem Klubu Golfowego, ale ona...
– Tak... naturalnie... okropne przeżycie... najzupełniej zrozumiałe... Tak, szpitale są właśnie takie... oczywiście... z pewnością jest pani...
Drugą połową świadomości Gwenda pośpiesznie rejestrowała: tu postawię bieliźniarkę; myślę, że... Zgadza się. Pokój dwuosobowy – ładny widok na morze – spodoba się Gilesowi. O, ten mały pokoik też się przyda – Giles mógłby tu sobie urządzić garderobę... Łazienka – przypuszczam, że wanna ma mahoniową obudowę – och, tak, ma! Cudownie!
I stoi na samym środku! Tego nie będę zmieniać – to arcydzieło tamtych czasów! Jaka ogromna wanna! Na obudowie można by położyć przybory toaletowe. I łódeczki... i malowane kaczuszki. I udawać, że się jest na morzu... Już wiem: zamienimy ten ciemny dodatkowy pokój na dwie naprawdę nowoczesne łazienki, zielone, z chromowaną armaturą – rury nad kuchnią powinny być w porządku – a tę zachowamy taką, jaka jest...
– Zapalenie opłucnej – mówiła pani Hengrave. – Po trzech dniach rozwinęło się w obustronne zapalenie płuc...
– To straszne – współczująco stwierdziła Gwenda. – Czy na końcu tego korytarza nie ma aby jeszcze jednej sypialni?
Była – i to dokładnie taka, jaką sobie Gwenda wymarzyła: niemal okrągła, z dużym oknem w wykuszu. Oczywiście trzeba będzie ją odnowić. Jest co prawda w zupełnie niezłym stanie, ale dlaczego ludzie pokroju pani Hengrave tak ogromnie lubią ten musztardowo-herbatnikowy odcień farby?
Znów przeszły przez korytarz. Gwenda mruczała pod nosem, skrupulatnie zapisując w pamięci:
– Sześć, nie, razem z tą małą jest siedem sypialni i poddasze.
Deski podłogi lekko trzeszczały pod jej stopami. Czuła się już tak, jakby ten dom należał do niej, a nie do pani Hengrave. Ta melancholijna wdowa była tu intruzem – kobietą, która pomalowała pokoje na kolor musztardowo-herbatnikowy i której podoba się fryz z glicynii w salonie. Gwenda zerknęła na zapisaną na maszynie kartkę papieru, którą ściskała w dłoni. Były na niej informacje dotyczące tej posiadłości i ceny.
Przez ostatnie dni zdążyła się zorientować w cenach domów. Kwota, jakiej żądano za ten, nie była wysoka – dom wymagał co prawda modernizacji, ale mimo to... Zauważyła też przy cenie uwagę „do uzgodnienia”. Pani Hengrave widocznie bardzo zależy na przeniesieniu się do hrabstwa Kent, do „swoich”...
Miały właśnie zejść na dół, kiedy nagle Gwenda poczuła, że ogarnia ją fala irracjonalnego przerażenia. Było to porażające uczucie, które minęło niemal równie szybko, jak się pojawiło. Pozostawiło jednak ślad.
– W tym domu... nie straszy, prawda? – spytała.
Pani Hengrave stojąca stopień niżej i zbliżająca się w swej opowieści do momentu, w którym pan Hengrave zaczął szybko tracić siły, spojrzała w górę z miną świadczącą, że czuje się urażona.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Dlaczego pani o to pyta?... Czyżby ktoś sugerował coś takiego?
– Nigdy pani nie odczuła ani nie widziała tu niczego, co... Czy nikt tu nie umarł?
Niezbyt fortunne pytanie – pomyślała Gwenda o moment za późno – zapewne bowiem major Hengrave.
– Mąż mój umarł w szpitalu Świętej Moniki – oświadczyła chłodno pani Hengrave.
– Och, naturalnie. Wspomniała już pani o tym.
– W domu zbudowanym jakieś sto lat temu – kontynuowała pani Hengrave tym samym lodowatym tonem – zgony wydają się czymś naturalnym. Jednakże panna Elworthy, od której mój drogi mąż nabył ten dom siedem lat temu, cieszyła się doskonałym zdrowiem, planowała nawet wyjazd za granicę i zajęcie się pracą misjonarską. I nic nie wspominała o żadnych zejściach w jej rodzinie w ostatnim okresie.
Gwenda pośpiesznie usiłowała załagodzić rozdrażnienie pani Hengrave. Znajdowały się znów w salonie. Był to pełen spokoju, czarujący pokój, który budził nastrój dokładnie odpowiadający oczekiwaniom Gwendy. Chwilowa panika, jaka nią przed momentem owładnęła, teraz wydawała się niezrozumiała. Co też jej przyszło do głowy? Ten dom jest absolutnie w porządku.
Zapytawszy panią Hengrave, czy mogłaby jeszcze obejrzeć ogród, wyszła na taras.
Tu powinny być stopnie prowadzące na trawnik – pomyślała.
Rósł tam jednak zamiast tego gąszcz wyjątkowo dorodnych forsycji, skutecznie przesłaniających widok na morze.
Gwenda przytaknęła swoim myślom. Tak, pozmienia tu wszystko.
Ruszyła za panią Hengrave wzdłuż tarasu i zeszła na trawnik schodkami, znajdującymi się na odległym krańcu. Ogródek skalny był zaniedbany i zarośnięty, a większość kwitnących krzewów wymagała przycięcia.
Pani Hengrave mruczała przepraszająco, że ogród jest dość zapuszczony. Mogli sobie pozwolić na ogrodnika jedynie dwa razy w tygodniu. A i tak zdarzało się często, że nie przychodził, chociaż był umówiony.
Obejrzały niewielki, ale zupełnie wystarczający warzywnik, po czym wróciły do domu. Gwenda powiedziała, że ma jeszcze do obejrzenia inne domy i chociaż Hillside (co za pospolita nazwa!) bardzo się jej podoba, nie może w tej chwili podjąć decyzji.
Pani Hengrave pożegnała ją rzewnym spojrzeniem i potężnym kichnięciem.
Prosto z Hillside Gwenda wróciła do agentów, złożyła im poważną ofertę kupna posiadłości, a resztę poranka spędziła spacerując po Dillmouth. Było to urocze, staroświeckie nadmorskie miasteczko. W odległej „nowoczesnej” dzielnicy znajdowało się co prawda kilka wyglądających na nowo wybudowane hoteli i trochę surowych bungalowów, ale położenie geograficzne, linia wybrzeża i otaczające wzgórza uchroniły Dillmouth przed nadmierną ekspansją.
Po lunchu zadzwonili do Gwendy agenci z informacją, że pani Hengrave przyjęła jej ofertę. Figlarnie uśmiechając się do siebie Gwenda poszła na pocztę, skąd nadała telegram do Gilesa.
KUPIŁAM DOM. UCAŁOWANIA. GWENDA.
Powinno go to zaskoczyć – pomyślała z dumą. – Przekona się, że nie zasypiam gruszek w popiele!