- promocja
- W empik go
Uśpione namiętności - ebook
Uśpione namiętności - ebook
Izabelle Walter, świeżo upieczona wdowa, nigdy nie pracowała zawodowo. Wszystko więc wskazuje na to, że po śmierci męża opiekę nad nią roztoczy czworo ich wspólnych dzieci.
Rodzeństwo wpada na pomysł, który pozornie nie ma wad. Izabelle zamieszka u każdego z nich na dwa i pół miesiąca w roku, natomiast pozostałe dwa miesiące spędzi na zorganizowanych i sfinansowanych przez nich czworo wakacjach. Realizacja planu idzie gładko do momentu, w którym Izabelle po raz pierwszy w życiu znajduje w sobie siłę, by wyrazić własne zdanie.
„Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie” – zdaje się mówić autorka poprzez karty opowieści. Jest zabawnie, odważnie i lirycznie, niczym w najlepszym spektaklu.
Anna H. Niemczynow po raz kolejny wyciąga dłoń do poszukujących swojej drogi kobiet. Szepcze im do ucha: „Odwagi, zrób pierwszy krok w stronę namiętności swego serca, a zabawa życia dopiero się zacznie”.
Każda z nas choć raz w życiu zastanawiała się, co by było, gdyby... Najnowsza książka Anny H. Niemczynow poza przyjemnością czytania daje nadzieję na to, że nigdy nie jest za późno
na zmianę życia i czerpanie z niego pełnymi garściami. Inspirująca, budząca emocje lektura,
która pokazuje siłę i odwagę dojrzałych kobiet.
Ewa Kustroń-Zaniewska
redaktor naczelna „Kobiety i Życia” i „Świata Kobiety”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67406-75-8 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrzenie na otwartą trumnę prawie nigdy nie budzi pozytywnych emocji, chyba że leży w niej ktoś, kogo, mówiąc delikatnie, nie darzymy sympatią, by nie powiedzieć „nienawidzimy”. Dlaczego więc Izabelle Walter, nazywana przez znaczną część swojego życia Bellą, czuła błogość? Błogość to przecież pozytywny stan. Nauczono nas, że nie należy jej czuć w chwili pogrzebu.
Bella kochała męża. Oddała mu nieświadomie kawałek swojego dzieciństwa, bardziej świadomie młodość i zdecydowanie świadomie dojrzałość. Niczego na niej nie wymusił – to były jej decyzje, a przynajmniej tak sądziła. Teraz, patrząc na wystające lekko ponad brzeg trumny błyszczące buty Edwarda, zdała sobie sprawę, że kilka dni temu wypolerowała je po raz ostatni, i na razie nie była zdolna wyobrazić sobie, jak będzie wyglądało jej życie bez tej rutynowej czynności.
Westchnęła głośno, zwracając na siebie uwagę całego pogrążonego w rozpaczy kościoła. Głowy współpracownic nieboszczyka, nakryte w większości kapeluszami z woalką, odwróciły się w jej stronę. Nie podjęła spojrzenia żadnej z nich, będąc szczerze uradowaną faktem, że nie ma na tym świecie już nikogo, komu wypadałoby się z tego tłumaczyć.
Ledwie słyszalne szepty krążyły po świątyni, docierając do uszu wdowy, której purpurowy płaszcz pasował do otoczenia tak, jak domalowana dłonią przedszkolaka czerwona róża do słoneczników van Gogha.
„Z czego ona tak się cieszy? Spójrz tylko na te karminowe usta! A paznokcie? Zwariowała! Jest środek jesieni, a ona w szpilkach z odkrytymi piętami! Poza tym jak można było włożyć taką mini na pogrzeb?”
Muzyka sącząca się z wbudowanych w mury głośników monumentalnego budynku zdaniem Belli nijak się miała do jej nastroju. Głos organistki, chociaż łaskawy dla ucha, wyśpiewywał słowa sprzyjające ronieniu łez. Dłonie odwiedzających kościół „katolików” nieporadnie miętoliły w palcach wyciągnięte na tę okoliczność nowiuteńkie różańce.
Bella uśmiechnęła się szeroko, potrząsnęła lekko głową, ściągnęła łopatki, podnosząc dumnie brodę, po czym wstała i ruszyła w kierunku zmarłego męża, by po raz ostatni poprawić mu kołnierz.Rozdział 1
Sznur długich do pasa pereł zarzuconych na czerwoną, dopasowaną w talii rozkloszowaną sukienkę zwrócił uwagę niemal wszystkich żałobników w momencie, gdy jego właścicielka Izabelle Walter wyłowiła go z rosołu, a następnie starannie oblizała każdy koralik. Mina, jaka wówczas zagościła na twarzy jej synowej Marianny, bezsprzecznie warta była tego towarzyskiego faux pas. Bella uśmiechnęła się i jak gdyby nigdy nic wróciła do konsumpcji ręcznie robionego makaronu, którego podanie przeforsowała kilka dni wcześniej.
– Twoja matka zachowuje się karygodnie – powiedziała cicho Marianna do swojego męża Karola, starając się układać wargi tak, by nikt z ich ruchu nie zdołał wyczytać żadnej treści.
Mężczyzna uśmiechnął się bezmyślnie, przeskakując nerwowym spojrzeniem po twarzach żałobników i licząc, że nikt niczego podejrzanego nie zauważy.
Bella jadła dalej, nie zaszczycając absolutnie nikogo dźwiękiem swojego głosu, co obok jej wyglądu budziło podejrzenia, iż śmierć męża poważnie odbiła się na jej psychice. Wszak nigdy do milczków nie należała.
Marianna zacisnęła knykcie na srebrnej, bogato zdobionej łyżce, próbując nabrać na nią co chwilę zsuwające się nieregularnych kształtów kluski. Kiedy po którejś z prób makaron spadł, rozbryzgując rosół na wszystkie strony i brudząc jej kupioną na tę okoliczność markową suknię, zrezygnowała z jedzenia i wytarła usta tandetną, również wybraną przez teściową chusteczką. Próbowała zapomnieć o tym, jak bardzo Bella ją upokorzyła, wykreślając z menu stypy zupę krem z zielonego groszku.
– Na eleganckich przyjęciach, na jakie niewątpliwie zasłużył twój świętej pamięci ojczulek – zwróciła się ponownie do Karola – nie podaje się rosołu i schabowego. Te czasy już minęły! – wysyczała nerwowo, nie odklejając od twarzy lisiego uśmieszku.
Karol Walter puścił tę uwagę mimo uszu, gdyż jemu wszystko smakowało, a już najbardziej będące kością niezgody kluski.
– Do nikogo się nie odezwała, Karolu. Do nikogo! Słyszysz? Karolu, mówię do ciebie – denerwowała się Marianna.
– Kochanie, przypominam, że jesteśmy na stypie. Obserwują nas. Zachowaj spokój i klasę, proszę.
– No tak. Spokój i klasę. – Cmoknęła, a następnie wyprostowała plecy, podniosła dumnie podbródek i rozejrzała się dookoła, posyłając żałobnikom spojrzenia, jakie w niedalekiej przyszłości mogłyby jej przynieść korzyść. W prawym rogu sali siedział rzecznik prasowy prezydenta miasta, a obok niego prezydent do spraw społecznych. W lewym rogu usadzono panią sekretarz magistratu wraz z mężem i ich pierworodnym synem, absolwentem renomowanej polskiej uczelni. Gdzieś po bokach miejsca zajęli członkowie rodziny Walterów, przyjaciele i znajomi, których nie wypadało nie zaprosić. Bella Walter, wdowa po wieloletnim urzędniku państwowym, dyplomacie, społeczniku, działaczu związkowym i byłym prezydencie miasta, w którym przez całe życie mieszkali, siedziała u szczytu stołu, w miejscu, które wszyscy goście, niezależnie od tego, jak byli usadzeni, doskonale widzieli.
Spojrzenie Marianny spotkało się ze wzrokiem teściowej, powodując u tej pierwszej skrócony i przyspieszony oddech.
– Zobacz, zobacz – wyszeptała wystraszona Marianna do Karola, zakrywając usta dłonią pozbawioną manikiuru.
Karol, przez całe życie będący pupilem nieboszczyka, widząc matkę wkładającą nitkę makaronu rękami do ust, o mały włos nie spadł z krzesła. Przełknął ślinę, zacisnąwszy mocno oczy w obawie, że za chwilę wyskoczą mu z orbit.
Po pierwsze primo – ustalić, gdzie ulokować Izabellę. Nie ma możliwości, aby została sama w tak dużym domu, wybudowanym przez świętej pamięci Edwarda.
Po drugie primo – zastanowić się nad majątkiem świętej pamięci Edwarda, gdyż – znając brak życiowego doświadczenia Belli – pójdzie on na zmarnowanie.
Po trzecie primo – rozważyć zwolnienie gosposi Franki i ogrodnika Macieja. Nie będą już przecież potrzebni, a generują tylko zbędne koszty.
Po czwarte primo – ustalić, kto zajmie się sprzedażą domu po nieboszczyku, kto zrobi jego zdjęcia i podpisze umowę z najlepszym w mieście biurem obrotu nieruchomościami (które, rzecz jasna, z dobroci swego serca sama znajdę).
Marianna dwukrotnie przeczytała wypisane przez siebie założenia, przekopiowała je do maila, wpisała adresy wszystkich zainteresowanych i gdy kliknęła „wyślij”, poczuła w sercu spokój, iż zadbała o to, aby na zaplanowanym na popołudnie spotkaniu rodziny Walterów panował należyty porządek.
W okolicach godziny siedemnastej do jej domu, który naturalnie zajmowała wraz z mężem Karolem i ich nastoletnim synem Karolkiem Juniorem, zaczęli przybywać zaproszeni na okoliczność rodzinnych obrad goście.
Bella i Edward Walterowie, rozłączeni niedawno siłą woli boskiej, za życia nieboszczyka uchodzili za wzorowe małżeństwo, które skonsumowane nieskończenie wiele razy dało im czworo dzieci, to jest trzech synów i córkę.
Punktualnie, jak zresztą zawsze, pojawił się Marcin w towarzystwie swojej drugiej żony Letycji. Kobieta ucałowała powietrze na wysokości policzków Marianny, wyciągnęła z markowej torebki szmaciane kapcie z frędzelkami, wsunęła je na stopy i to samo nakazała zrobić swojemu mężowi.
– Wyfroterujemy ci podłogę, skarbie – powiedziała dumnie do gospodyni. Ta podziękowała jej skinieniem głowy, przywołując na twarz pozbawiony naturalności uśmiech.
Następna przybyła Edytka, najmłodsza z czwórki dzieci Walterów, singielka, żeby nie powiedzieć „stara panna”.
– Mamusia już jest? – spytała witającej ją Marianny.
Gospodyni zaprzeczyła ruchem głowy, po czym oświadczyła złośliwie, że – sądząc po tym, jak żałoba wpłynęła na zachowanie Belli – ma prawo twierdzić, że „staruszka” – to słowo powiedziała z większym naciskiem – na sto procent pojawi się z wielkim opóźnieniem.
– Napijecie się czegoś? – zwróciła się do przybyłych gości. – Kawy, herbaty, wody? Jak wam wiadomo, w naszym domu alkoholu się nie pija.
– Pewnie dlatego Dominik się spóźnia – powiedziała Edyta, wdzięcząc się przy tym.
Marianna, nie wyczuwając złośliwości, rzuciła okiem na zegarek.
– Powinien już być – zauważyła cicho. – Niedaleko pada gruszka od jabłoni.
– A nie jabłko? – zapytała Edyta.
– Och, nie bądźmy drobiazgowi. – Marianna machnęła dłonią, a jej chichot wypełnił wnętrze.
Wtem rozległ się dźwięk dzwonka i tuż po nim Karol przyprowadził kolejnych gości. W progu przestronnego salonu stanął wyczekiwany Dominik, najmłodszy z braci Walterów, w towarzystwie swojej nieślubnej córki Zuzanny. Marianna sapnęła z dezaprobatą, mierząc wzrokiem nastolatkę w glanach, za dużym swetrze i spodniach z dziurami na kolanach, lecz w obawie przed ciętym językiem dziewczyny powstrzymała się od wyrażenia swojej opinii.
– Tylko Belli nie ma – westchnęła. – Ta żałoba naprawdę nią wstrząsnęła, nie sądzicie, kochani? – zapytała, lecz nikt się nie odezwał.
– To ja poproszę kawę. – Edyta zmieniła temat.
– A ja herbatę, jak zawsze – powiedział Dominik.
Zuza, Letycja i Marcin zamówili wodę, a Karol na polecenie żony udał się do kuchni, by przygotować napoje zgodnie z tym, czego zażyczyli sobie goście.
– To może już zaczniemy, aby nie przedłużać, wszak pieniądz to czas – powiedziała gospodyni.
Edyta, nachyliwszy się do Dominika, wyszeptała, że nie ma pojęcia, kto dał Mariannie dyplom, i podejrzewa, że nie obeszło się bez łapówki.
Po godzinie obrad trwających w najlepsze bez obecności Belli, będącej głównym obiektem tego całego zamieszania, mniej lub bardziej jednogłośnie nakreślono, co następuje:
Po pierwsze: Posiadłość rodziny Walterów, licząca blisko pięćset metrów kwadratowych, z dołączonym do niej ogrodem i sadem, zostanie sprzedana, a uzyskane pieniądze zostaną równo rozdzielone między rodzeństwo.
Po drugie: W związku z tym, co ustalono w punkcie pierwszym, w trybie natychmiastowym trzeba zwolnić Frankę (gosposię Belli) i ogrodnika Macieja, ponieważ nie są już potrzebni.
Po trzecie: Jako że Bella nie będzie już raczej nosiła swojej kosztownej biżuterii, w której skład wchodzą sznury pereł od Chanel, wzorowane na tych pochodzących z rodziny Romanowów, oraz broszki, pierścionki z diamentami, kolie, łańcuszki i tym podobne, stanie się ona własnością najbardziej szykownej kobiety w rodzinie, czyli Marianny.
– Chyba wszyscy się ze mną zgodzą, że jak ktoś nie przejmie tej biżuterii, to jeszcze sczeźnie ona w tych płóciennych woreczkach, i wtedy to będzie naprawdę wielka strata! Ja – Marianna dźgnęła się palcem w klatkę piersiową – jestem w stanie zająć się błyskotkami Belli w sposób należyty – oznajmiła, z pogardą spojrzawszy na Zuzę, która w szoku wybałuszyła swoje i tak już wielkie oczy.
Po czwarte, najważniejsze: Biorąc pod uwagę, że Izabelle Walter wraz ze swym mężem nieboszczykiem Edwardem spłodzili razem czwórkę dzieci, należałoby to jakoś opłacalnie dla wszystkich wykorzystać.
– Rok ma dwanaście miesięcy – zaczął nieśmiało Karol, finansista, dyrektor banku, uważający się za rodzinny autorytet w dziedzinie ekonomii.
Dominik zerknął na Zuzannę. Dziewczyna zakryła dłonią usta, nie mogąc uwierzyć w tę całą farsę, w której przyszło jej uczestniczyć.
– Stop, stop, stop, stop – powiedziała, przerywając Karolowi, poderwawszy się z eleganckiej kanapy. – Gdzie Bella będzie mieszkać po tym, jak ją obrabujecie?
Rabunek? Cóż za bzdury plecie to dziewczę?! – zdawał się krzyczeć wzrok wszystkich tam zgromadzonych, oprócz oczywiście Dominika.
– To nie rabunek, Zuziu! – Marianna starała się udobruchać nastolatkę. – Spokojna twoja rozczochrana – rzekła i ruchem dłoni nakazała jej usiąść.
Zuzia skrzywiła się na brzmienie tego tandetnego tekstu. Tylko ciotka Mańka mogła odezwać się w tak obrzydliwy w jej mniemaniu sposób. Na wierzchu „ą, ę” przez bibułkę, a chuja całą ręką – pomyślała w złości, czerwieniejąc na twarzy.
– Belli, matuli naszej, kochanej teściowej, najlepszej babci – wyliczał Karol – żadna krzywda się nie stanie. Z pewnością na to nie pozwolę. Tak, jak już powiedziałem, rok ma dwanaście miesięcy. Wystarczy podzielić go na cztery, co daje dwa i pół.
Dominik ściągnął brwi, usiłując pojąć „wyższą” matematykę brata.
– Co to ma znaczyć? – zapytał, licząc na wyjaśnienia tego trudnego do ogarnięcia rozumem działania.
Plan okazał się bardzo prosty w założeniu. Bella Walter, wdowa po swoim mężu Edwardzie, miała zostać wysiedlona z domu, który dotychczas wraz ze swym mężem zamieszkiwała.
– Przez dziesięć miesięcy w roku mama będzie pomieszkiwać u każdego z nas przez okres dwóch i pół miesiąca – rzekł dumny ze swych obliczeń.
– Tak oto nikt nie przemęczy się zbytnio opieką, a owca będzie syta i wilk też cały – powiedziała wesoło Marianna, poparłszy męża oklaskami.
– Co z pozostałymi dwoma miesiącami? – spytała Edyta, ignorując „znajomość” przysłów Marianny.
– Jak to co? – oburzyła się tamta. – Zrzucimy się i wyślemy ją dokądś.
– No, ale gdzie na przykład? – zatroskali się Marcin z Letycją, przez cały czas poruszający stopami pod stołem w celu froterowania podłogi kapciami.
Wówczas po raz pierwszy odezwał się milczący dotąd Karol, zdradzając, że najlepiej będzie, jak wszyscy się zrzucą i poślą babcię na wakacje.
Towarzystwo zamilkło. Słychać było jedynie bicie antycznego zegara ściennego.
– A jeśli babcia się nie zgodzi? Zapytał ją ktoś w ogóle o zdanie? – powiedziała Zuza, znów poderwawszy się z kanapy. Patrzyła wymownie na unikającą jej wzroku Mariannę.
– No wiesz... – Gospodyni odchrząknęła. – Jak by to powiedzieć, no...
– No?
– No cóż – podrapała się po głowie – Bella nie ma tu nic do gadania.
– Czyżby? Jesteś tego pewna, ciociu?
– Jak niczego na świecie.
– Wy też? – Zuza rozejrzała się dookoła.
Nikt nie zareagował. Absolutnie nikt. Nawet ojciec Zuzy powstrzymał się od wyrażenia jakiegokolwiek zdania.
– To coś wam powiem, rodzinko troskliwa, wy darmozjady chcący się cudzym nachapać. W tych swoich rozważaniach zapomnieliście o jednym.
– Niby o czym, dzieciaku? – zachichotała szyderczo Marianna.
I nagle, ni z tego, ni z owego do salonu, cała na biało, weszła Bella. Ucałowała Zuzannę w oba policzki, przytuliła do siebie z najwyższą czułością, a następnie sięgnęła do torebki, na której własnoręcznie wyhaftowała tęczę, i... wyjęła z niej list z informacją o tym, gdzie i kiedy zostanie odczytany testament.Rozdział 2
Jak podniebienie stworzone jest do rozpoznawania smaków, a uszy do wsłuchiwania się w bicie własnego serca, tak oczy Belli Walter służyły ostatnio tylko temu, by wpatrywać się w krajobraz rozciągający się za oknem jej ukochanego domu. Rozsunęła długie atłasowe zasłony, otworzyła tarasowe okno i mimo panującego na dworze chłodu wyszła do ogrodu.
Była boso.
Stopy z wymalowanymi na purpurową czerwień paznokciami kontrastowały z puszystym, białym śniegiem, zapadającym się pod jej ciężarem.
Prawa, lewa, kocham cię.
Prawa, lewa, kocham cię.
Prawa, lewa, kocham cię.
Z każdym postawionym krokiem powtarzała wymyślony przez siebie zwrot, starając się nie myśleć o igiełkach usiłujących zawładnąć jej i tak od pewnego czasu bardzo podatnym na wszelakie bodźce umysłem.
A teraz będzie inaczej. Nie lepiej ani nie gorzej, ani nawet tak samo. Po prostu inaczej – pomyślała filozoficznie, dotarłszy wreszcie na miejsce. Chciała krzyczeć na całe gardło, dać ujście uczuciom, jakie w tym właśnie momencie ogarnęły całą jej fizyczną postać. Oczekiwanie, które było jej udziałem przez długie lata, stało się jej drugą naturą.
Jutro będzie lepiej, Bella – powiedziała do siebie w myślach. – O ile śnieg będzie łaskawy i nie stopnieje, zrobisz dwa okrążenia dookoła domu. – Uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu tygodni, czyniąc to naprawdę szczerze. Chociaż często słyszała, że niemożliwe jest przygotowanie się na odejście kogoś bliskiego, dziś nie mogła się z tym stwierdzeniem zgodzić. W myślach pochowała Edwarda setki, jeśli nie tysiące razy. Obmyśliła wiele planów B na wypadek, gdyby te z serii A nie zadziałały, i dwa tygodnie temu, poprawiając po raz ostatni kołnierz mężowi, ku własnemu zdziwieniu odetchnęła, szepcząc do anioła śmierci: „W samą porę przyszedłeś”.
Bo przecież nie ma przypadków. Dokładnie tak musiało być, nie inaczej – rozważała, otulając zmarznięte stopy miękkim, pachnącym ręcznikiem. Jak dobrze, że była z nią Franka. Prała, sprzątała, gotowała, podawała posiłki i zabawiała rozmową, robiąc to naturalnie – jakby nic się nie zmieniło i jakby przejście pana domu do innego świata zwyczajnie jej nie obchodziło.
Bella, rozsiadłszy się w fotelu, chwyciła zeszyt leżący na stoliku kawowym. Od lat zapisywała w nim inspirujące cytaty ludzi, których uważała za mądrych, i fragmenty książek, jakie wywarły na niej wrażenie. Zawsze, kiedy to robiła, myślała, że na coś te praktyki się przydadzą, popchną ją do działania, rozbudzą odwagę. Tymczasem nic nie zmieniała w swoim życiu. Do kogo mogłaby mieć teraz pretensje? Przecież nie do Edwarda, który zwykł mawiać z dumą, że odkąd Bella za niego wyszła, przebywa na wiecznym urlopie. Jakaż to była prawda. Bella na swój sposób kochała ten „urlop” i tę swoją strefę komfortu i nigdy nie czuła się do tego stopnia zdeterminowana, aby to wszystko opuścić. Tylko czasem pytała męża: „A co będzie, jak umrzesz, jak odejdziesz przede mną? Jak wówczas sobie poradzę? Przecież dzieci są takie małe. Jak utrzymam dom, jak je wychowam?”. Właśnie wtedy obmyślała plany B.
Plany A były projektami męża i w zasadzie przez całe życie świetnie działały.
Dzieci wasze nie są waszymi dziećmi.
To synowie i córki tęsknoty Życia za sobą samym.
Jawią się na tej ziemi przez was, lecz nie od was pochodzą; i choć przebywają z wami, nie do was należą.
Miłość im waszą dawajcie, lecz nie waszą myśl, gdyż one własne posiadają myśli. Schronienie możecie dać ciału ich, ale nie duszy; dusze ich bowiem w przybytku jutra trwają, a tam nawet marzeniem swoim nie zdołacie sięgnąć. Możecie starać się być do nich podobni, lecz nie usiłujcie nigdy upodobnić je sobie.
Bo życie nie cofa się ani nie ogląda za wczorajszym dniem.
Jesteście jako łuk, a dzieci wasze jako strzały żywe, wybiegające z was w dal.
Bella przeczytała słowa Kahlila Gibrana i zamknęła zeszyt. Zacisnęła powieki, nie pozwalając łzom płynąć, i zamyśliła się nad błędami, jakie popełniła, wychowując czworo dzieci.
Karol Walter – pierworodny syn. Świetnie rokował i tak wielkie pokładali w nim nadzieje. Ale poznał Mariannę i zakochał się na zabój. Nim się obejrzeli, na świecie pojawił się Karolek Junior. Gdyby Edward nie zaprotegował syna do pracy w jednym z większych banków w mieście, prawdopodobnie do dziś Karol byłby bezrobotny. Marianna również nie rwała się do pracy. Chcę być jak ty, mamo – mawiała fałszywie do teściowej, szczerząc się przy tym głupkowato.
Gdyby miała być jak ja – przyszło Belli do głowy – musiałaby urodzić jeszcze przynajmniej troje dzieci, a nie wymawiać się brakiem czasu, poprzestając na jednym.
Drugi syn Walterów, niewiele młodszy Marcin, całe życie stał w cieniu starszego brata. Bóg nie był dla niego hojny, przydzielając talenty. Urody mu poskąpił i nawet wzrostu. Nic dziwnego, że kompleksy utrudniły mu utrzymanie jego pierwszego małżeństwa – z Anetą, która dała mu dwie śliczne i mądre córeczki. Rozwiedli się, ku rozpaczy Walterów, a miejsce Anety, synowej będącej marzeniem wszystkich matek, zajęła Letycja, pracująca jako asystentka stomatologiczna. Musiała bardzo pokochać Marcina, skoro dla tej miłości poświęciła kontakt z własnym synem. Tak nie postępuje matka! – Bella burzyła się w sobie, jednak nigdy, przenigdy ani jednym słowem się na ten temat nie odezwała.
Trzeci z kolei syn, Dominik, miał wszystko, czego potrzeba do dobrego, szczęśliwego życia. Mądrość, urodę, wdzięk, talenty. Walterowie nie posiadali się z radości, kiedy bez najmniejszych kłopotów dostał się na prawo, zajmując czołowe miejsce na liście studentów. Równie mocno dwa lata później pogrążyli się w smutku, gdy rzucił paragrafy dla ponoć wymarzonych studiów artystycznych. Niestety na Łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych też nie zagrzał miejsca. Dlaczego? Och, jakże trudno było to z niego wyciągnąć. Chłopak zawsze był nieco zamknięty w sobie i żył we własnym świecie. Może dlatego Belli było do niego najbliżej? Przypominał jej kogoś, kogo znała od zawsze – siebie. Pokochała jego córkę Zuzannę, którą samotnie wychowywał. Biedna dziewczynka nie zaznała matczynej miłości. Ewa, studentka psychologii, najwyraźniej nie zdołała wykorzystać zdobytej wiedzy we własnym życiu. Odeszła, będąc uzależnioną od narkotyków. Nie pomogły nawet odwyki w najlepszych światowych klinikach. Umarła jako ofiara ofiar, czyli uzależnionych od alkoholu rodziców. Zuzanna jedynie wyglądem przypominała swoją matkę, natomiast jej wnętrze było czyste, pełne miłości i radości życia pomimo obfitującego w odcienie szarości dzieciństwa.
Bella i Edward Walterowie przez wiele lat marzyli o potomstwie płci pięknej. Gdy przyszła na świat Edytka, niemal skakali z radości, wyobrażając sobie, kim będzie, co osiągnie i jak bardzo będzie poważana w społeczeństwie. Tymczasem Edytka wyrosła po prostu na... Edytkę – zwyczajną dziewczynę z wrodzonym szczęściem do pechowych mężczyzn. Jak muchy do miodu lgnęli do niej żonaci, rozwiedzeni, maminsynkowie – jednym zdaniem mężczyźni nienadający się do tego, by planować z nimi przyszłość.
Odkąd pierwszy raz Bella zaszła w ciążę, obiecała sobie, że zrobi wszystko, by najlepiej, jak tylko potrafi, wychować potomstwo, jakim Bóg jej pobłogosławił. Chociaż uczyła się języków obcych, czytała wiele książek, śledziła na bieżąco nowości ze świata filmu i sztuki, to... nigdy nie wykorzystywała w pełni swoich umiejętności. Nie błyszczała na salonach, jak to się mówi, na własne konto.
Stawiała siebie jedynie w roli matki i towarzyszki męża, którego darzyła największym szacunkiem. Swoje ambicje odłożyła na „kiedyś”. To „kiedyś” nastąpiło w chwili wydania ostatniego tchnienia przez Edwarda.
Właśnie wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Bella poczuła, że nadszedł jej czas. Ktoś powiedziałby, że w życiu kobiety po sześćdziesiątce niewiele można zmienić. A jednak ona – gość honorowy na imprezie Edwarda, zwanej wzniośle ostatnim pożegnaniem – postanowiła raz na zawsze zerwać z prezentowanym dotychczas wizerunkiem siebie. Patrząc na leżącego w trumnie mężczyznę, doznała czegoś w rodzaju młodzieńczego buntu. Była dumna ze swoich karminowych ust, sukienki mini i butów z odkrytymi piętami. Była dumna ze swojej odwagi – odwagi, którą zawsze w sobie tłumiła mimo pragnienia, by stać się kimś zupełnie innym.
– Napije się pani herbaty? – Łagodny głos wyrwał Bellę z rozmyślań.
Podniosła głowę i ujrzała Frankę stojącą nad nią z parującym dzbankiem. Na twarzy gosposi dostrzegła lęk – ten natychmiast się jej udzielił.
– Czy coś się stało, Franko? – spytała, ściągając brwi i jednocześnie wsuwając na stopy frotowe skarpety.
Franka zaprzeczyła, stawiając dzbanek na stoliku.
– Widzę przecież. Jesteś niespokojna. Mogę jakoś pomóc?
Gosposia, niczym mała dziewczynka, miętoliła rąbek fartucha w palcach.
– Widzi pani... – podjęła, prostując się jak struna. – Gdyby tak ktoś patrzył na mnie z boku, mógłby się zdziwić, że w dwudziestym pierwszym wieku mają miejsce podobne rzeczy.
– Usiądź, proszę, skarbie, i... – Bella wskazała France miejsce na kanapie, a sama oparła plecy o oparcie fotela, podwinąwszy pod siebie długie, zgrabne nogi. Uprawianie latami gimnastyki przyniosło efekty w postaci elastycznego ciała, jakim niewiele kobiet w jej wieku mogło się poszczycić. – Chciałabym cię prosić, abyś nie nazywała mnie panią – powiedziała do gosposi, rozciągając usta w uśmiechu.
– Ale... Pani wybaczy, ale...
– Mów mi po prostu Bella, dobrze? – Pracodawczyni wyciągnęła dłoń.
– To... to... pani mnie nie zwalnia? – Gosposia poderwała się z kanapy.
Bella cofnęła podbródek, krzywiąc się z niedowierzaniem.
– Bardzo przepraszam, ale nie rozumiem. – Pokręciła głową. – Niby dlaczego miałabym to zrobić? Jesteś mi potrzebna bardziej niż kiedykolwiek.
– Naprawdę? – Franka odetchnęła, zaczerpnąwszy powietrza. Jej obfity biust powędrował w kierunku brody, a po chwili opadł. – Nawet pani nie wie, to znaczy... – Odchrząknęła, onieśmielona – Nie wiesz, Bello, jak bardzo, bardzo mnie to cieszy. Ja myślałam, że bez pracy zostanę. A toć ja od zawsze z wami i dobrze mi tu. Pani zawsze dobra dla mnie była.
– Bella jestem.
– Tak, tak, Bello. Ciężko się przestawić na pstryk po tylu latach. – Strzeliła w powietrzu palcami.
– A jak twoi synowie, Franko? – Bella zmieniła temat, ten związany z pracą uznawszy za zakończony.
– No właśnie! Synowie mają się dobrze. Za to wnuczęta, och... Najmłodszy, Kazio, idzie na studia. Pomóc mu chciałam. Tyle, ile mogę, ale... pani Karolowa, to znaczy... pani Marianna, żona jego, to znaczy Karola, na pogrzebie, nim jeszcze świętej pamięci pan Edward dobrze ostygł, powiedziała... – Franka zatrzymała się, zakrywając dłonią usta.
– Co powiedziała?
– No... skoro to nieaktualne...
– Nieaktualne, ale dla mnie ważne, Franko.
Gosposia sapnęła.
– Powiedziała, że moje dni tutaj są policzone, bo pani groszem nie śmierdzi i że cały majątek to się im należy. A z panią to trzeba coś zrobić, bo pani ma nierówno pod sufitem. Ja przepraszam, że tak paplam za plecami synowej.
Bella z ledwością stłumiła śmiech.
– Coś jeszcze? – dopytała.
Franka westchnęła, splatając przed sobą pulchne palce.
– Mi tak nie wypada w swoje gniazdo srać przecież. Oj, przepraszam, nie to chciałam powiedzieć. Pani wie, co mam na myśli, prawda? Chodzi mi o to, że przecież pani Marianna to też rodzina i jakby nie było w jakimś sensie i moja pracodawczyni. Bo przecież wasz majątek, wspólny majątek...
Powiedziawszy to, Franka klepnęła się w usta.
– Wspólny majątek? Marianna tak mówiła?
Franka się zaczerwieniła. Była zła na siebie za swoje gadulstwo. Zdążyła bowiem się nauczyć, że między drzwi a futrynę nie należy stawiać buta.
Najdroższa Bello,
nie wiem, jak wyrazić wdzięczność za podarowanie mi całego Twojego życia.
Zdaję sobie sprawę, że mogłaś wybrać inaczej i że miałaś powody ku temu, by być nieszczęśliwą ze mną, a jednak...
Jednak zostałaś i wydałaś na świat czworo dzieci, z których nie zawsze mieliśmy pociechę.
Gdyby nie ty, nie osiągnąłbym nawet marnej cząstki tego, co uzyskałem. Dziś już wiem, że sukces mężczyzny sterowany jest kobiecą ręką. Miałem to szczęście, że Twoja była mądra.
Jakże wielkim głupcem byłem, nie potrafiąc Cię w porę docenić.
Moje oddechy w tym życiu są już policzone i wszyscy o tym dobrze wiemy.
Umawialiśmy się inaczej, wiem. To, co przez lata zgromadzili moi zamożni przodkowie i co przekazali nam, a my to wielokrotnie pomnożyliśmy, rzecz jasna mieliśmy podzielić między nasze dzieci.
Mówiłaś często: „By być szczęśliwą, potrzebuję Ciebie i filiżanki kawy co rano”.
A ja? Cóż... tylko tę kawę Ci ofiarowałem.
Wybacz, Najdroższa, te plamy od łez rozmazujące atrament.
Z wyrazami wdzięczności i dozgonnej miłości.
Oddany Tobie na zawsze,
Edward
Bella złożyła list na czworo i wcisnęła go między kartki Przeminęło z wiatrem. Och, ile by dała, by czasami być jak Scarlett i przekładać wszelkie zmartwienia na „jutro”. Tymczasem nie potrafiła myśleć w ten sposób. Jej, zdawałoby się, wrodzona nadwrażliwość zdecydowanie na to nie pozwalała. Podeszła do szafy, w której wisiała jeszcze pachnąca praniem, świeżo wyprasowana „na dziś” garsonka w klasycznym, czarnym kolorze. Sznur pereł pasowałby do niej, lecz...
Czy ja naprawdę chcę to na siebie włożyć? – spytała w myślach, mimochodem krzywiąc się przy tym. Kiedyś, w czasach, gdy była posłuszną Bellą robiącą to, czego od niej oczekiwano, włożyłaby ten elegancki, aczkolwiek przewidywalny i nudny uniform. Ale to przecież, jak sama zauważyła, było kiedyś.
Zatrzasnęła z hukiem szafę i otworzyła szufladę.
– Gdzie jesteś? – zapytała głośno, grzebiąc w niej.
Po kilku chwilach znalazła to, na czym jej zależało. Poczuła dreszczyk emocji podobny do tego, jaki przebiegł przez jej ciało wówczas, gdy jako uczennicy najprzystojniejszy młodzieniec w klasie zaproponował jej taniec.
Franka przełknęła ślinę, ujrzawszy Bellę schodzącą po schodach na śniadanie.
– Dobrze się czujesz, Franko? – Bella okręciła się niczym nastolatka, prezentując suknię.
– Ja... ja tak. A pani?
– Miałaś mi mówić po imieniu – przypomniała pracodawczyni, puściwszy do niej oko. – A czuję się tak, jak widać, czyli wyśmienicie. Jak kobieta mająca gdzieś to, jak będzie brzmiał testament.
Franka podsunęła pod nos Belli dwa jajka sadzone, pokrojonego w cienkie plastry pomidora z solą i pieprzem, kromkę żytniego chleba i filiżankę czarnej parującej kawy.
Bella zaczęła jeść, przymykając przy tym oczy z wdzięcznością. Podziękowała w myślach za obfitość i spokój, jakie ostatnio stały się jej codziennym doznaniem.
– Bello? – wystękała Franka, marszcząc się przy tym ze strachem. – Czy mogę cię o coś spytać? To dla mnie ważne. Ale jeśli uznasz, że nie chcesz odpowiadać, to...
– Pytaj śmiało. – Bella przełknęła łyk kawy. – Jest przepyszna, jak zawsze, Franko – powiedziała, wznosząc filiżankę. – Mając przy sobie kogoś takiego jak ty, mogę żyć sto lat. W zasadzie nie spieszy mi się do nieba.
– Skąd pewność, że tam pani miejsce?
Bella się roześmiała.
– Masz rację! – Podniosła palec. – O co chciałaś mnie zapytać? Mów szybko, bo nie mam za wiele czasu. Dziś „ważą” się moje losy – rzekła z przekąsem, nie kryjąc rozbawienia.
– Ja o te losy chciałam zapytać.
– Czyli?
– Myślisz, że dostaniesz co nieco po mężu? Bo... bo jak nie, to...
– Wciąż martwisz się o swoją pracę?
Franka pokiwała głową.
Bella odstawiła filiżankę, wstała od stołu i podeszła do gosposi. Ni stąd, ni zowąd zamknęła ją w uścisku na kilka chwil, a następnie pocałowała w czoło.
– Nawet jak nie dostanę nic, to zostajesz, słyszysz? – rzekła ze spokojem w głosie.
Franka zesztywniała.
– Ale...
– Stać mnie na to, aby płacić ci pensję. Tobie i Maciejowi. Pomyślałam o tym już dawno temu. Nie obawiaj się więc i proszę, pracuj ze spokojem.
Łagodność przebijała z oczu Belli, gdy wróciła na miejsce i zajęła się ponownie konsumpcją jajek.
Franka stała w bezruchu, nie mogąc pojąć tej łagodności. Czyżby Bella postradała zmysły i naprawdę miała gdzieś to, co stanie się ze spadkiem? W jej rozumie taki obrót sprawy zdawał się totalnie niemożliwy.
– Byłabyś tak uprzejma – zwróciła się do niej Bella – i nalała mi trochę tej pysznej kawy do termosu. Nie znoszę tekturowych kubków, w jakich serwuje się ją na mieście. Kobieta powinna traktować picie kawy jak luksusowy rytuał, nie sądzisz?
– Naprawdę? – Franka złapała oddech, kompletnie nie słysząc tego, co mówi Bella. – Naprawdę, nawet jeśli nic nie dostaniesz ze spadku, to... to będzie ci to obojętne? Gdzie wówczas będziesz mieszkać? I na co, na Boga, będzie ci wtedy potrzebny ogrodnik?
Bella skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej, zamyśliwszy się nad słowami Franki.
– Nie martw się na zapas, kochana – powiedziała z pewnością siebie w głosie. – To pierwsza zasada kobiety ufającej życiu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Od autorki
Językiem serca jest tęsknota, a językiem umysłu – racjonalizacja. To racjonalne myślenie często spycha na margines kobiece uczucia. Kiedy kobieta wciśnie je w kąt, staje się jak gdyby maszyną do wykonywania obowiązków. Nim zdąży się głębiej zastanowić nad własnym życiem, ono niespodziewanie upływa. Znika pod stertą prania, prasowania, obierek lub w korkach, gdzieś pomiędzy zajęciami z baletu czy piłki nożnej jej dzieci.
Dobrze wiem, że próba wprowadzenia w życie wewnętrznego rozwoju bywa przerażająca. Jako matka i kobieta stojąca u boku mężczyzny każdego dnia zmagam się sama ze sobą, aby nie polec na tej ścieżce. Chociaż na zewnątrz wydaje się, że troszczę się o siebie z najwyższą czułością, pragnę uczciwie wyznać, że nie zawsze jest to zgodne z prawdą...
Przypomnij sobie, kochana Czytelniczko, kiedy ostatnio wybrałaś się w samotną podróż. Czy w ogóle coś takiego miało w Twoim życiu miejsce? Czy nie masz tak, jak ja, że myśląc o samotnym podróżowaniu, czujesz lęk? Samotna podróż? Ale jak to? Czy mi wypada? Czy mogę zostawić męża, dzieci i ot tak dokądś sobie pojechać?
Pozwolenie sobie na taki czyn zajęło mi jedenaście lat... Proszę, nie bierz ze mnie przykładu. Nie odkładaj siebie na potem. Nie mam na myśli jednodniowego wyjazdu za miasto i tłumaczenia sobie potem, że w zasadzie to wystarczy. Zaplanuj minimum tydzień, dając się życiu porwać w ramiona. Gwarantuję, że odkryjesz siebie na nowo i będziesz zdumiona tym, jak wiele w sobie zdusiłaś pragnień.
Spójrz na siebie i zastanów się nad tym, czy jesteś dla siebie dobra. Kiedy ostatnio znalazłaś czas na relaks? Chciałabym zaznaczyć, że słuchanie audiobooka w trakcie prasowania nie jest relaksem ;-)
Kiedy wyprowadziłaś siebie na spacer? Kiedy wybrałaś się na samotny seans do kina? Kiedy ostatnio marzyłaś, medytowałaś i ile czasu poświęciłaś na gimnastykę ciała? Kiedy uczyłaś się nowych słów obcego języka, w którym tak bardzo chciałabyś umieć się porozumieć?
Dbanie o siebie jest ściśle powiązane z szacunkiem do siebie. My, kobiety, zdajemy się o tym zapominać zupełnie. Koleiny wyżłobione przez przyzwyczajenia stają się naszą codzienną drogą, po której wygodnie kroczymy, wciąż narzekając na swój los. Czytając te słowa, na pewno kiwasz potakująco głową. Czuję w kościach, że w tym akurat wypadku mam rację.
Zmiany rzadko bywają przyjemne. Niby wiemy, że są konieczne do tego, abyśmy mogli żyć tak, jak chcemy, a jednak nie mamy ochoty na wprowadzanie ich w swoją codzienność. Niestety nikt nie zrobi tego za nas. Nikt nas nie wyręczy. Bądźmy jak Izabelle! Z odwagą w sercu zacznijmy wyrażać siebie.
Pierwszą prawdziwą górą, którą zdobyłam, było napisanie i wydanie mojej pierwszej powieści. Dasz wiarę, że dopiero po napisaniu dziesięciu znalazłam w sobie siłę, aby nazwać się pisarką? Spójrz tylko, jak małą miałam wiarę w siebie. Deklarowałam ją, a jakże! Bywało, że nawet poklepałam się za to po ramieniu, lecz... tak naprawdę nie potrafiłam siebie docenić. W tym także nie bierz ze mnie przykładu.
Weź przykład z Belli! Wiesz, że redagując tę powieść, myślałam sobie: „Przecież to wszystko jest o mnie!”.
Uczucia głównej bohaterki niejednokrotnie stały na równi z moimi. Ja też pogrzebałam w sobie wiele namiętności. Ja też rezygnowałam z siebie, wielokrotnie przedkładając dobro i szczęście rodziny nad własne. Aż wreszcie kompletnie straciłam poczucie proporcji. Może to i dobrze? Gdyby tak się nie stało, pewnie nie powstałaby ta powieść.
W Uśpionych namiętnościach jest zabawnie, odważnie i niekiedy lirycznie – niczym w najlepszym spektaklu, zatem:
Dziękuję, dziękuję, dziękuję – na początek zawsze trzy razy. Później po stokroć więcej. To już nie jest moja powieść. To nie jest mój spektakl. Oddaję Wam wszystko, co we mnie najpiękniejsze, kochani Czytelnicy. Głęboko wierząc, że to piękno pozostanie w Waszych sercach na dłużej.
Dziękuję mojej rodzinie: Tobie, Przemku i Wam, Lili i Remiku.
Dziękuję mojej mamie, Ewie, za to, że jesteś, zawsze gdy Ciebie potrzebuję.
Dziękuję przyjaciołom oraz cudownemu zespołowi Wydawnictwa Luna. Zwłaszcza Tobie, Natalko Gowin. Złoty medal to za mało za to, jak ogromnym okazałaś się wsparciem w tak trudnych dla mnie chwilach.
Dziękuję redaktorce Kasi Wojtas i paniom korektorkom Jolancie Kucharskiej i Annie Skórze – bez Was nie dałabym rady.
Dobre Anioły czuwały nade mną, za co jestem ogromnie wdzięczna. Pochylam głowę z pokorą, szepcząc raz jeszcze: dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Do zobaczenia już wkrótce, na kartach kolejnej książki – oby zdrowie było i szczęście dopisało, a na pewno wszystko się uda!
Tymczasem prosto z mojego serca wysyłam Wam ogrom miłości i uśmiecham się do Was najpiękniej, jak potrafię, przypominając – TO DLA WAS DZIEJE SIĘ TO WSZYSTKO.
Ania
PS Wszystkie błędy, których dopatrzą się Państwo w niniejszej książce, są wyłącznie moją winą.