USS "Indianapolis" nie wraca do bazy - ebook
USS "Indianapolis" nie wraca do bazy - ebook
USS Indianapolis (CA-35) – amerykański ciężki krążownik w czasie wojny na Pacyfiku służył m.in. jako okręt flagowy admirała Raymonda Spruance’a, dowódcy Piątej Floty. Zatonął 30 lipca 1945 roku, w drodze powrotnej po dostarczeniu elementów bomby atomowej Little Boy do bazy Tinian, storpedowany przez japoński okręt podwodny I-58. Okręt zatonął w ciągu 12 minut, z liczącej prawie 1200 osób załogi ok. 300 zginęło razem z okrętem. Z pozostałych uratowano zaledwie 316 marynarzy. Przyczyną ich śmierci były m.in. odwodnienie i ataki rekinów. Dryfujący na nielicznych tratwach rozbitkowie, praktycznie pozbawieni żywności i słodkiej wody, dopiero po czterech dniach zostali przypadkowo dostrzeżeni przez samolot patrolowy.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17543-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Komandor McVay nie potrafił się domyślić, po co admirał Purnell wzywa go w niedzielę rano do swojej kwatery. Wojna w Europie skończyła się już przed dwoma miesiącami, na Oceanie Spokojnym Japończycy nie mieli już wiele do powiedzenia, a inwazji na japońskie wyspy nikt nie przewidywał wcześniej niż w listopadzie. Ciężki krążownik „Indianapolis”, którym dowodził McVay, był wprawdzie okrętem flagowym admirała Spruance, głównodowodzącego V Floty, branej oczywiście pod uwagę w planach inwazyjnych, ale sam Spruance siedział teraz na wyspie Guam, zajęty opracowaniem planów ostatecznego podboju Japonii.
Komu więc potrzebny był teraz, 15 lipca 1945 roku, USS¹ „Indianapolis”? Komu zawdzięczać miał McVay to zainteresowanie krążownikiem przycumowanym do nabrzeży bazy Mare Island w pobliżu San Francisco? Przed dwoma dniami komandor otrzymał polecenie przygotowania okrętu do drogi. W niedzielę McVay zameldować się miał u admirała Purnella po dalsze rozkazy.
W gabinecie admirała przedstawiono McVayowi komandora Williama Parsonsa – oficera o szczupłej, skupionej twarzy, jak gdyby specjalnie przystosowanej do tajemniczych dyrektyw, które w obecności milczącego admirała Purnella przekazał dowódcy krążownika.
– Doprowadzi pan swój okręt jeszcze dzisiejszej nocy do stoczni Hunters Point, gdzie przejmie pan niewielki, ale niezwykle ważny ładunek. Załadowanie winno nastąpić w sposób możliwie dyskretny. O świcie wyjdzie pan z maksymalną szybkością w kierunku Pearl Harbour, gdzie pozostawi pan na lądzie paru swoich pasażerów. Następnie, nadal z maksymalną szybkością, uda się pan na wyspę Tinian, gdzie oczekiwać będą transportowanego przez pana ładunku… Nie możemy niestety powiedzieć nic więcej. Musi panu wystarczyć, że zadanie, które pan otrzymuje, posiada zasadnicze znaczenie dla losów tej wojny.
McVay nie mógł oczywiście wiedzieć, że tuż przed jego przybyciem zastanawiano się jeszcze w tym gabinecie, czy można dowódcy USS „Indianapolis” powiedzieć coś więcej o zawartości powierzonego jego pieczy ładunku. Miał on być przecież za ten ładunek odpowiedzialny od nocy w stoczni Hunters Point aż do przybycia na wyspę Tinian, miał związać mocnym ogniwem łańcuch przygotowań do operacji, znanej dotąd pod tajemniczym kryptonimem „Manhattan Project”. Wprowadzenie komandora McVaya w bliższe szczegóły tej operacji mogło pomóc sprawie w wypadku jakiegoś nagłego niebezpieczeństwa na pełnym morzu…
Ostatecznym argumentem przeciw poinformowaniu dowódcy „Indianapolis” o charakterze ładunku było przypomnienie, że nie znają go dotąd nawet ci, dla których był przeznaczony: siedemdziesięciu pięciu lotników odkomenderowanych jesienią 1944 do bazy Wendover. Dowódca krążownika musiał więc też pozostać poza wąskim kręgiem wtajemniczonych.
Nie zadawał on zresztą zbędnych pytań, na które i tak nie otrzymałby odpowiedzi. Komandor Charles B. McVay III był wzorowym oficerem marynarki, lubianym i poważanym przez podkomendnych, szanowanym przez przełożonych. Pochodził ze znanej marynarskiej rodziny, chociaż własnej kariery nie zawdzięczał wcale sławie ojca, głównodowodzącego floty wschodnioazjatyckiej w czasie I wojny światowej. Od szkoły kadetów aż do odpowiedzialnego stanowiska dowódcy okrętu flagowego własnymi zasługami wywalczył sobie pozycję w marynarce wojennej Stanów Zjednoczonych.
Słuchał teraz dalej wyjaśnień komandora Parsonsa.
– Ładunek, o którym mowa, eskortowany będzie przez dwóch oficerów armii. Służbę wartowniczą przy ładunku zapewni pan normalnymi siłami swojej załogi. Poza eskortą oficerską i wartownikami nikt nie może zbliżać się do ładunku, który powinien być ulokowany jak najdalej od pomieszczeń załogi. Najlepiej będzie przeznaczyć mu miejsce w jednej z kabin oficerskich, w której jednocześnie zakwateruje pan obu oficerów eskortujących.
Zaraz po powrocie na pokład komandor McVay wydał rozkaz wyjścia z bazy Mare Island. Zadania nawigacyjne otrzymali tylko trzej oficerowie. Nikt poza nimi nie orientował się, dokąd płynie „Indianapolis”. Na okręcie znajdowały się już zapieczętowane koperty z dowództwa marynarki, w których podano informacje wywiadu morskiego o ruchach japońskich okrętów podwodnych w rejonie trasy do Pearl Harbour i na wyspę Tinian, materiały służby meteorologicznej oraz inne niezbędne dokumenty podróży. McVay otwierał te koperty w swojej kabinie, spodziewając się jeszcze jakichś dodatkowych wiadomości, które rzuciłyby słaby chociaż promień światła na tajemnicę ładunku ze stoczni Hunters Point. Niczego jednak, poza normalną dokumentacją rejsu, nie znalazł.
McVay zorientował się już teraz, że „pasażerowie”, których Departament Personalny Marynarki skierował na jego okręt z przeznaczeniem do Pearl Harbour, stanowili właściwie element kamuflażu zorganizowanego dla zamaskowania istotnego celu podróży. Wszyscy oni zaskoczeni byli nagłym odkomenderowaniem, traktowali je jako kaprys znudzonych bezczynnością biurokratów. I właściwie tylko dwa tysiące pięćset kamizelek ratunkowych przysłanych niespodzianie dla tysiąca dwustu marynarzy „Indianapolis”, zalegając wszystkie pokłady i korytarze, świadczyło o niebezpieczeństwie oczekującej ich misji.
O trzeciej w nocy krążownik odbił od wyludnionego nabrzeża stoczni Hunters Point. Gdzieś za budynkami magazynów i warsztatów zarysowywały się cienie ukrytych posterunków. Punktualnie o czwartej zajechały na nabrzeże dwie wojskowe ciężarówki. Wyładowano z nich dwie skrzynie, które okrętowe dźwigi podniosły na pokład. Zaraz po tym zjawili się obaj eskortujący oficerowie. Pierwszy z nich przedstawił się dowódcy krążownika jako major artylerii Robert Furman, drugi jako kapitan-lekarz James Nolan.
Ustalono wspólnie, że większa skrzynia umieszczona zostanie na pokładzie. Zawartość mniejszej, ważącej chyba ze sto kilogramów, skrzyni – stalowy cylinder wysokości zaledwie sześćdziesięciu centymetrów – umieszczona została w kabinie, którą oddano zarazem do dyspozycji „gości”. Major Furman zamknął natychmiast tę kabinę, nie zwracając uwagi na domysły załogi zaintrygowanej tajemniczym ładunkiem. Przypuszczenia dotyczyły wszelkich możliwych rozwiązań, mówiono o sztabach złota i o szczepach groźnych bakterii, nikt jednak nie był w stanie odgadnąć prawdy.
Zgodnie z zapowiedzią Parsonsa, do kabiny komandora McVaya zgłosił się zaraz po tym kapitan Nolan i wyjaśnił, że jest on rzeczywiście lekarzem wojskowym i zapewnia, że ładunek umieszczony na „Indianapolis” w żadnej mierze nie zagraża załodze okrętu. Osłuchany z uwagami członków załogi McVay był już po tym wyjaśnieniu niemal pewien, że przyjął na pokład jakieś groźne bakterie.
– Nigdy nie przypuszczałem – zauważył zgryźliwie – że pozwolimy sobie na prowadzenie wojny bakteriologicznej…
Kapitan Nolan zbył jednak tę uwagę milczeniem. Nauczył się już takiego reagowania na pytania i uwagi osób niewtajemniczonych. Przy „Manhattan Project” nie pracował wprawdzie tak długo, jak jego towarzysz major Furman, ale zdążył przywyknąć do surowego reżimu tajemnicy. Obowiązywał on nawet w bazie Los Alamos, w której dotąd stale pracował. A cóż dopiero mówić o utrzymaniu tej tajemnicy poza bramami bazy. Wyjechał z niej wraz z Furmanem samochodami do Santa Fe, a stamtąd samolotem przelecieli do San Francisco. Kiedy na lotnisku w Santa Fe zaopatrzono ich w spadochrony, zamocowując je również na skrzyniach, otrzymali rozkaz: „W razie katastrofy nie interesować się losem załogi samolotu! Za wszelką cenę ratować tylko ładunek!”.I-58 WYCHODZI NA POŁÓW
Komandor podporucznik cesarskiej marynarki japońskiej Mochitura Hasimoto już od roku 1931 – od czasu promocji oficerskiej – służył na okrętach podwodnych. Przez krótki okres czasu odbywał dodatkową praktykę na kutrach torpedowych i ścigaczach okrętów podwodnych, ale te odkomenderowania miały tylko podnieść właściwe kwalifikacje Hasimoto jako przyszłego dowódcy okrętu podwodnego. W tym celu skierowano go na specjalny kurs i następnie powierzono mu, już podczas wojny, kolejno trzy podwodne jednostki wojenne.
Wreszcie, w końcu maja 1944 roku, Hasimoto mianowany został dowódcą najnowszego japońskiego okrętu podwodnego, nowoczesnego krążownika podwodnego typu „I”. Na wiadomość o tej nominacji Hasimoto przerwał nawet urlop, udzielony mu w związku z przyjściem na świat trzeciego syna. Nowy okręt stanowił znacznie większą atrakcję. Zresztą przyznać trzeba, że była to jednostka rzeczywiście nie lada.
I-58 był dużym „krążownikiem podwodnym”, o wyporności (w zanurzeniu) 1470 ton. Pod wodą osiągał szybkość 14 węzłów, czyli prawie 26 km/godz. Uzbrojony był w 1 działo kalibru 140 mm i 6 wyrzutni torpedowych 533 mm. Jego 19 torped uzyskiwało szybkość 48 węzłów przy zasięgu pięciu i pół kilometrów. Przy nieznacznym ograniczeniu szybkości zasięg ten można było powiększyć aż do dziewięciu kilometrów. Torpedy posiadały ładunek wybuchowy wagi 600 kg i mogły mieć zarówno zapalnik magnetyczny, jak i konwencjonalny.
W ciągu lata 1944 roku Hasimoto uzupełnił jeszcze wyposażenie swego okrętu. Otrzymał on najnowsze urządzenie radarowe, elektronową i zwykłą aparaturę podsłuchową oraz Kaiteny – ośmiotonowe torpedy śmierci, sterowane przez ochotników, dla których nie było powrotu z samobójczej akcji. Oficjalnie I-58 przekazany został do służby we wrześniu tegoż roku i teraz komandor Hasimoto rozpoczął ćwiczenia z załogą.
Pierwsze akcje bojowe nie były jednak zbyt pomyślne. Dopiero 11 stycznia 1945 roku upolował Hasimoto w rejonie wyspy Guam zbiornikowiec amerykański, przeciw któremu wysłał aż cztery Kaiteny²_._ Mimo to Hasimoto nie mógł nawet z całą pewnością stwierdzić, czy zbiornikowiec został zatopiony, i w meldunku do admiralicji cesarskiej odnotował go jako „prawdopodobnie trafiony”.
Od 20 stycznia aż do początku marca I-58 „odpoczywał” w dokach Kure na skutek ograniczeń paliwa i dopiero 16 lipca 1945 roku otrzymał Hasimoto dawno oczekiwany rozkaz. Miał atakować na Pacyfiku trasy komunikacyjne nieprzyjaciela i zatapiać wszystkie napotkane okręty sojuszników na zachód od wybrzeży Filipin.
Tego samego dnia, w którym komandor McVay wyprowadził swój ciężki krążownik „Indianapolis” z basenu stoczni Hunters Point, Hasimoto manewrował wśród zagród minowych postawionych przez amerykańskie lotnictwo u wybrzeży Japonii. Minął następnie okryte już rdzą wraki okrętów swego cesarza i zgodnie z otrzymanymi rozkazami skierował się na Okinawę.
Mijały godziny, mijały dni, a I-58 nie napotkał żadnego okrętu nieprzyjacielskiego. Było to tym bardziej dziwne, że meldunki japońskiego wywiadu donosiły przez dłuższy czas o ożywionym ruchu jednostek amerykańskich w rejonie Okinawy, stanowiącej przyczółek mostowy przygotowywanej przez Stany Zjednoczone decydującej inwazji na japońskie wyspy. Hasimoto skłonny już był zrzucić wszystko na karb prześladującego go pecha. Ileż by ofiarował, gdyby trafiła do niego wiadomość o misji USS „Indianapolis”, przewożącego na Tinian tajemniczy ładunek, który skrócić miał przewlekłą wojnę na Pacyfiku. Tym bardziej że przecież los nie oszczędził mu ostatecznie zetknięcia z krążownikiem dowodzonym przez komandora McVaya.„PORÓD UDAŁ SIĘ”
Była połowa lipca 1945. Już trzy miesiące wcześniej pękła „oś” Berlin–Tokio. Jeszcze jesienią poprzedniego roku zadano Japończykom dotkliwe ciosy na frontach Pacyfiku. 13 października 1944 zdobyta zostaje wyspa Peleliu w archipelagu Palau, silna baza na szlaku Guadalcanal–Filipiny. 20 października Szósta Armia USA rozpoczyna inwazję Filipin desantem na wyspę Leyte. Już w pięć dni później admirał Nimitz ogłasza, że w drugiej bitwie na Morzu Filipińskim flota japońska została „w sposób decydujący pokonana”. Zatopiono dwa pancerniki, cztery lotniskowce, osiem krążowników oraz nie stwierdzoną wówczas liczbę niszczycieli. Poważnie uszkodzono jeszcze jeden pancernik, pięć krążowników i siedem niszczycieli. Wreszcie po zadaniu „ciężkich strat” zmuszono do ucieczki 21 jednostek cesarskich.
W przeciągu następnych dziewięciu miesięcy pozbawiono Japończyków niemal wszystkich baz i punktów oporu na Pacyfiku. Poza kilkoma okrętami podwodnymi jednostki japońskie nie wypływały już z macierzystych portów na południowe morza. Amerykanie niepodzielnie panowali na Pacyfiku.
Wojna w tym rejonie przeciągała się jednak. Wojna dziwna – ograniczająca się do wyszukiwania japońskich maruderów i partyzantów na zdobytych wyspach, do nalotów na Japonię, do nakreślania planów jakiejś bardzo mglistej inwazji na japońską metropolię. Admirałowie przeprowadzali skomplikowane kalkulacje koncentracji jednostek wojennych, generałowie wyznaczali zgrupowania poszczególnych rzutów, oficerowie wywiadu przekazywali informacje o nadbrzeżnych fortyfikacjach, a lekarze… określali przypuszczalne rodzaje ran i zamawiali w składnicach sanitarnych odpowiedni sprzęt i medykamenty. Trwały papierowe spory o dostawy uzbrojenia i amunicji, szrapnele przeliczano na godziny ognia, ludzi – na nieboszczyków, okręty, czołgi i działa – na tony złomu.
Ruch między poszczególnymi bazami amerykańskimi panował niczym w czasie pokoju. Transporty przekwaterowywanych dywizji armii i piechoty morskiej, transporty uzupełnień, urlopowiczów i demobilizowanych, chorych i zdrowych, oficerów i żołnierzy. Wojska, zasłużone w ciężkich walkach desantowych i inwazyjnych w tropikalnych warunkach południowego Pacyfiku, zaczynały się po prostu nudzić. Zajmowano je ćwiczeniami strzeleckimi i manewrami większych zgrupowań. Szeroko, może nawet zbyt głośno, kolportowano wiadomości o oczekiwanej inwazji; z wysiłkiem podtrzymywano ducha żołnierzy.
Zresztą także i oficerowie nie bardzo wiedzieli, na co tracony jest ten cenny czas. Dlaczego nie dobija się wroga w jego legowisku? Dlaczego tak długo trzyma się ich wszystkich z dala od rodzin, od domów, od ojczyzny? Dlaczego pozwala się nieprzyjaciołom ochłonąć po zadanych ciosach?
Niewielu ludzi w samych Stanach Zjednoczonych orientowało się, czemu służy ta zwłoka. Wszyscy pozostali – olbrzymia większość nie tylko cywilów, ale także i wojskowych – szukali najbardziej fantastycznych wyjaśnień. Nie sprzyjała taka atmosfera rozładowaniu napięcia, nie sprzyjała nawet pełnej radości z zakończenia wojny w Europie. Ci, którzy przywykli do logicznego myślenia, skłonni już byli przypuszczać, że Pentagon ma tajne wiadomości o jakichś szczególnych środkach Japończyków, przygotowywanych na przyjęcie wojsk inwazyjnych… Nie mogli się nawet spodziewać, że i w Pentagonie tylko kilku wielogwiazdkowych generałów i kilkunastu specjalistów niższych stopni zna istotną przyczynę tego – niemalże – zawieszenia broni.
Reszta sztabowców amerykańskich wiedziała tylko, że opór Japonii podtrzymuje garstka szaleńców oddanych bez reszty cesarzowi. Ale piloci-samobójcy czy żywe torpedy nie mogły wygrać wojny. Nawet kadry wiernych przysiędze oficerów nie były w stanie zapobiec klęsce.
Kiedy po koncentracji sił uzupełnionych ludźmi i sprzętem po zakończeniu wojny w Europie, do działań wojennych przeciw Japonii na kontynencie azjatyckim przystąpił jeszcze Związek Radziecki, wykonując swoje zobowiązania wobec aliantów, los imperium był już przypieczętowany ostatecznie. Także siły lądowe na okupowanych terytoriach chińskich zmuszone zostały do decydującego odwrotu.
„Niepokonane” cesarstwo japońskie, sprzymierzone z niemiecką III Rzeszą, waliło się w gruzy. W Tokio co trzeźwiejsi politycy rozważali już sprawę kapitulacji. Omijając najbardziej szowinistycznych przedstawicieli sfer wojskowych, szukali dojścia do cesarza. Tylko on, „namiestnik boga na ziemi”, mógł zaproponować zawieszenie broni, nie narażając się na posądzenie o zdradę.
Już zresztą półtora miesiąca wcześniej, 20 czerwca 1945, zaniepokojony rozwojem wydarzeń cesarz wezwał do siebie sześciu członków swojej Najwyższej Rady Wojennej, polecając przygotowanie planu natychmiastowego zakończenia wojny, niezależnie od planu obrony kraju. Butni generałowie i admirałowie przekonali go wówczas, że nie należy jeszcze myśleć o kapitulacji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki