Utopie z dawnych czasów - ebook
Utopie z dawnych czasów - ebook
Miały ukłuć (co nieco) ówczesnych włodarzy i ich wielbicieli. Jednak przeleżały na strychu wiele lat. Po wielu latach autor dostrzegł ich drugie dno. Ilustrują równocześnie cechy ludzkiej natury. A że czasy internetomanii stworzyły możliwości wydawnicze, to autor postanowił zabawić pokolenie postkomunistyczne płodami swojej wyobraźni. Niech trochę wczuje się w anomalia tamtej epoki
Geneza „Kudłatego” jest dość osobliwa. Autor zasłyszał od przyjaciółki ciekawą anegdotę. Oto pewien członek ówczesnej partii PZPR, pod wpływem atmosfery solidarnościowej, aby wykupić się z win ideologicznych, postanowił z tej partii się wypisać. Uznał jednak, że to nie bohaterstwo. Poszedł więc o krok dalej. Postanowił „rozbić” w swoim zakładzie pracy cała komórkę partyjną. Odwiedzał przyjaciół i namawiał ich opuszczenia szeregów partii. W wyniku jego aktywności komórka przestała istnieć. Wiadomość taka stała się dla autora bodźcem do wyrażenia tego zdarzenia w formie „pisemnej”. Po głębszych rozmyślaniach wynurzył się z tego zwycięsko „Kudłaty”. Tak to rzeczywistość, w której się wtedy żyło, stała się inspiracją do powstania opowiadania. Pozostałe utwory to dzieło czystego natchnienia
A może alegorie, zawarte w podtekstach tych historii pasują i do dzisiejszych czasów? Wszak nie odbiegają one znacząco od tamtych!
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66149-12-0 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skąd przybył nie wiedział nikt. Wpierw nie śmiano go pytać, potem, gdy już się zadomowił, jako tako, zapomniano o jego pochodzeniu. Nawet wdowa, ta zza wsi, o której wiadomo było, że coś ją łączyło z nim, nagabywana przez karczmarza, odpowiadała półgębkiem. Nie wiedziała, czy nie chciała mówić? Dzieciaki jeno pośród siebie plotły, że niby pojawił się wiosną, coś tak przed siewami. Przyturlał się od strony lasu, nie drogą, co prowadziła w świat, do innych wsi i do miasteczka, lecz dróżką gubiącą się wśród pól, Trawą i ziołem pokrytą, bo rzadko jej używano. Dróżka ta prowadziła gdzieś w głąb lasu, gubiła się w chaszczach, w uroczysku. Było to niedostępne miejsce, bali się tam chodzić wsiowi, las tam był jakiś inny, rzadszy, niższy, skarłowaciały, drzewa nie te, co w normalnym lesie, olchy, wierzbiny, zarośla jakieś poplątane i kolczaste. Grunt tam grząski był, zapadlisko. Można było nagle wtoczyć się w moczar po pas albo i głębiej. Opar jakiś nad tym trzęsawiskiem, nie trzęsawiskiem stale zalegał, i zapachy nie lasu, tylko spalenizny? Stęchlizny? Zgnilizny? Ptaki tam nie świergotały, nocą jeno puszczyk hukał. Od tej to strony, od tego uroczyska, miał niby nadejść dróżką. Widziały go dzieciaki podobno, jak przywlókł się do wsi, ale czyje też nikt nie wiedział. Nadszedł, przyczłapał chwiejny, powłócząc, jakby pijanica jakiś, nogami. Potem, kiedyś, po wsi chodziła gadka, że widziały go baby, które z owego lesiska taszczyły na grzbietach pęki chrustu, związane łykiem. A miało być tak:
Kudłaty wlecze się dróżką leśną i słyszy z dala jakiś jazgot.
Chowa się zatem w głębi za kępą leszczyn. A te przystają. Jedna mówi: cichejta, bo muszę za potrzebą. Wchodzi za krzewiny, spuszcza barchanowe majty, i widzi zza dębiny jakowąś czarną postać, straszną, skudloną. Jezusie – woła – i kuśtyka ku babom, nie podciągając pantalonów i gubiąc pode drogą krople uryny. Te zaś, podjąwszy swoje pęki, drepcą dalej, potykając się i zawodząc strachliwie.
Jak już się uciszyło, Kudłaty wychodzi z ukrycia i wlecze się dalej. Jeden zgubiony pęk podejmuję pod pachę, ale tylko jeden. A było ich więcej. Tę przypadłość, po czasie, zdradziła jedna swojemu staremu, a ten w karczmie rozgłosił pijanicom. Zarechotali i wtedy Kudłatemu przybyło estymy.
Ubrany był ten Kudłacz w czarną, wyświechtaną kapotę, poplamioną i świecącą z wytarcia. Spodnie na nim wisiały. Czy za szerokie w pasie opadły, co czyniło je niby za długie, czy istotnie były za długie, jakby po kim innym, dość, że tworzyły u dołu harmonijkę, opierającą się o chodaki? One też były niedzisiejsze. Szerokie, podgięte, bufiaste nosy, odstające nieco od podeszwy. Zdarte długim chodzeniem na piętki… buciory, nasunięte na gołe stopy, zsuwały się co chwila, gdy grzązł w rozmokłej nazi dróżki. Na kosturze narzuconym na ramieniu dźwigał jakiś pendelek, zapewne cały swój dobytek zawinięty w brudną szmatę.
Nadszedł, więc od strony lasu i od razu zwrócił swój chwiejny, może zmęczony krok w stronę kępy zarośli, które skrywały opuszczoną chałupę w polu. Była to prawie rozwalona zagroda po pomorcach, którzy całą rodziną wymarli przed laty na zarazę, co przewiała przez okolice jak niespodziewana gradowa chmura. Nikt się po ich skromną, chłopską schedę nie zgłosił. Może i reszta rodziny wymarła? Ich pola zrazu wieś podzieliła, obrabiała, potem używano je, jako pastwiska, gdy zaniedbane zarosły trawą i chwastami. Z czasem o zagrodzie i otaczających ją zagonach zapomniano. Bujnie rozrosły krzewy, niewycinane i nieprzycinane, zakryły całe obejście. Oddalone od drogi i wsi stanowiło malowniczą, zieloną kępę w lecie i rachityczną, smutną ruinę w czasie zimy. Nikt tam nie zaglądał od lat, nawet dzieci omijały to miejsce w swoich gonitwach. Podobno tam straszyło.
Do tego to miejsca, wyszedłszy z lasu, dowlókł się nasz znajomy. We wsi nikt go długo nie widział, może z tydzień lub dłużej. A przy opuszczonym siedlisku coś się dziać zaczęło. Spomiędzy zieleniejących już zarośli wytaczał się dym, pracował młot i piła. Po wsi chodziły słuchy i gadki, że to pewnie znalazł się spadkobierca. Jedni mówili, że uciekinier z innych dzielnic, inni, że bezdomny dziad osiedlił się, korzystając bezpańskiej zagrody. A gdy przyszedł czas wschodów, to i pola się zazieleniły, tu gryka, tam owies, tam ziemniaki. Ale nikt nie widział, aby na zagonach ktoś pracował. Może nocą uprawił, posiał i posadził? Fakt, że na polu widziano konia. Widziano wczesnym rankiem. Koń ten całkiem był gniady, jak koń sołtysowy, choć ten się zarzekał, że konia dziadowi nie pożyczył. Może zresztą im się to wszystko przywidziało? Może sam się zaprzęgał do pługa.? długo potem taka myśl komuś do głowy przyszła. Bo, mimo że dziad, silny jak mocarz. Wiele się razy wieś o tym przekonała. Jak było naprawdę?
Razu jednego pojawił się w karczmie. W tej samej kapocie, w spodniach sfałdowanych u dołu w harmonijkę. A wygląd jego był wprost straszny. Postać krępawa, mocna w sobie, choć nie był za wysoki. W za dużej jednak kapcie i w spodniach z cajgu, wiszących na biodrach, wyglądał na chuderlaka, jakiegoś rachityka. Skulony w sobie, jak się rozprostował, rósł w postać i w tężyznę. I to właśnie, niepojęte jakieś rozstanie nagłe, przerażało, co bojaźliwszych, a zwłaszcza kobiety. Przerażało, lecz i pociągało. Niejedna ukradkiem wzrok ku niemu zwracała, chcąc dociec jego fizycznej tajemnicy. Najosobliwszy jednak był jego łeb. Jakaś czarna kula ze zmierzwionych włosów, spod których łypały białka oczu. Czuprynę miał tęgą, włos może i nie długi, ale skręcony w jakąś jednolitą masę, która kołem otaczała głowę. A twarz zarosła była taką samą szczeciną splecioną z sobą, spływającą z policzków i podbródka, zlewającą się z wąsami, tam gdzie kąciki ust się wrzynają w twarz. Nochal miał też nie byle jaki. Duży, mięsisty, ale kształtny. Resztki twarzy widoczne spomiędzy włochów były śniade, jakieś niby brudne, przyprószone jakby spalenizną, a skóra nie była gładka, choć na gładką z daleka wyglądała, bo pokłuta jakoś, niby skóra pomarańczy, choć raczej do twardej skóry chleba by można ją przyrównać, niż do pomarańczy.
Razu jednego pojawił się więc w karczmie. Nieśmiało wszedł, pozdrowił niewyraźnie. Niby to „pochwalony”, a może „dzień dobry”. Poszedł prosto do lady, a stojący tam odsunęli się jak od jakiejś zarazy. A ten łypnął oczyma na boki, ale głowy nie odwracał, nie spojrzał ni na baby, ni na chłopów. Kazał sobie utoczyć nafty, zażądał machorki, zapałek, innych jeszcze potrzebnych w obejściu domowym dóbr. Kufel piwa zamówił i kwaterkę wódki, siadł w ciemnym kącie karczmy przy niezajętej ławie i ciągnął majestatycznie swój napitek. Twarzą siadł jednak do ludzi, choć trwał jakby w zadumie i nie wiązał wzroku z nikim obcym. Gwar zawsze potężny w karczmie, ucichł, potem szepty ruszyły, a oczy wszystkich szły ku przybyszowi. Podczas tej jego pierwszej bytności nikt nie śmiał go zagadnąć, chodź budził ciekawość potężną. Lęk jakiś wzniecał. Wielu takich jak on chodziło po świecie. U nich nie brak było dziwaków, kudłatych, zaniedbanych. Co rusz dziad z daleka zaciągał w te strony z żebraczym worem, wcale nie mniej tajemniczy i budzący lęki. Mimo to nawet karczmarz nie przemógł się, chodź to jemu, jako człowiekowi światowemu, wypadało przybysza wziąć na spytki. Lęk osobliwy budził dziwny ten gość. Czort jakiś, czy co? wypił więc swoją kwaterkę gorzałki i piwo, zabrał swoje dobra i poszedł sobie do chałupy za wsią. Dzieciaki czmychnęły z opłotków gdzieś poza zagrody, gdy człapał przez wieś, babska zza zasłon śledziły jego wędrówkę. On zapewne wiedział o tym, czy widział je zza framug okiennych, bo prostował się niespodzianie i krokiem sprzedawał sprężystości. Nie był wtedy tak całkiem dziadem.
Mieszkał sobie w chałupie za wsią, którą powoli wyrychtował, a gdy obórkę dachem pokrył to i bydlę się w niej znalazło. Do karczmy zaglądał coraz częściej, czy to może za potrzebą jaką, czy może z chęci zawiązania wreszcie znajomości.. Kto to wie? To z tym kilka słów zamienił, to tamtego zagadnął, a głos też miał osobliwy. Powoli cedził słowa, skąpo jakoś, jakby go mowa męczyła. Głos jakby z tuby się jakiejś zdobywał czy garnca, ale nie straszny, miękki, mógł nawet w niejednej, co na osobliwości męskie łasa, dreszcz wzbudzić. Z biegiem czasu wdawał się w coraz dłuższe pogwarki, przy gorzałce, to na miedzy, gdy w polu spotkał pracujących. Nikt go nie śmiał pytać skąd przybył, jakim prawem wszedł w posiadanie pola i zagrody. On też nie wdawał się w zażyłości głębsze, o pogodzie, o polityce, o męskich sprawach to mówił raczej półgębkiem. Stronił od dziewuch, czy co?
Powoli przybłęda w czarnej kapocie, w zgrzebnej ni to brudnej, ni to wypłowiałej, ni zszarzałej ze zużycia koszuli, którą nosił na wszystkie okazje, o zmierzwionej, czarnej czuprynie i takiejże brodzie, wrósł w społeczność wsi i nie budził więcej zbytniej ciekawości i lęku. Okazał też się nie całkiem stary, jak to się wpierw wydawało, to też nie jedna młódka, a i mężatka co gorętsza, podstawiała go w zakamarkach swoich rojeń w miejsce zalotnika czy ślubnego. Ale o tym chłopi nie musieli wiedzieć. Nie wchodził z nikim w ściślejszą komitywę, może i dlatego nikt nie poznał jego imienia i nazwiska i nikt nie próbował poznać. Dzieciaki, które pierwsze oswoiły się z przybyszem i coraz częściej ocierały się o jego zagrodę, czy to wracając z lasu z igraszek, czy to specjalnie popędzając krowiny blisko jego domostwa z leśnego popasu, podpatrywały go, jak obnażony do pasa mocował się z robotą. I one to przydały mu ten przydomek: „Kudłaty”. bo nie tylko głowa i twarz pokryte były zmierzwionym włosem, lecz i tors jego żylasty pokrywały kłaczyska, a najwięcej ich było na piersi. Tak też i zostało przy nim to przezwisko: Kudłaty, a jak ktoś chciał się o nim obraźliwie wyrazić, to mówił: kudłacz.
Dość szybko oporządził Kudłaty swoje obejście. Pracowity był. Tego nie można było mu odmówić. Jak pożyczył czy to konia, czy pług, to odrobił pożyczkę z nawiązką. Chętnie też brano go do roboty. Przynależne do zagrody pole obrobił bez wielkiej mitręgi, bo niewiele tego było. O to, co poniektóry sobie uszczknął onegdaj i przeorał do swojego pola, nie zabiegał. Był więc pomocą dużą dla wsi. Najmował się chętnie, jadł z umiarem, mało gadał przy robocie, a robił, że ho, ho. Nie do wiary, że aż taki silny był. Po kośbie, po młódce, po kopaczkach, gdy gospodynie na wieczerzę zapraszały zmęczonych, przychodził ostatni, obmywszy wprzódy nad korytem przy studni, jak inni, tors włochaty, kosmate ręce i kudłatą gębę. Przy stole siadł ostatni, na końcu po dolewkę sięgał, gdy w misie już dno świeciło, po glon chleba też sięgał ostatni, jakbym nieśmiało jakoś. Gospodynie zachęcały go: jedzcie, jedzcie, nie krzywdujcie sobie. O zapłatę nie targować się, co mu dali to wziął. Jak kto nie miał grosza, to czekał, nie upominają się. Co niektóra mu za to, za jego dobroć, to koszulę jego szarą wyprała, to kapotę ofiarowała się oczyścić. Inna zaś mu po swoim chłopie co dała, ale tak, by ten nie wiedział, bo może by go i jakie fałszywe myśli naszły. Kudłaty jeno wciąż w swej szarej koszulinie chodził i w swoim wytartym kaftanie. Darowizny widocznie w kufrze chował. I nic to nie pomogło praniem i czyszczenie. Ubiór jego własny szary i wytarty był jak wprzódy.
Do karczmy zaglądał nieczęsto, popił z innymi co nieco, ale z umiarem. Pijanego kudłacza to właściwie nie widziano, choć i nieraz to wypił przymuszony przez wsiowych opojów. Taką mocną głowę miał czy inne jakie sobie czary zadawał, że wytrzymywał, gdy inni pod karczmą trzeźwieli, lub baby ich wlekły do chałup. Po wypitce nie mamrotał od rzeczy, może tylko rzadziej cedził słowa. Za to przechodził dziwne przemiany, gdy nadmiar gorzałki mu wnętrzności rozpalił. Twarz ta stawała się skupiona, a zacięta, to znowu błyskała jakimś dziwnym blaskiem, a był to nie blask dobrej duszy, a żar czy pałanie, że zdało się temu, co ten żar zobaczył, jakby moc nieczysta w niego wchodziła. Czort, jaki, czy co? Zaraz się po takim rozświetleniu– rozżarzeniu mitygował, wtedy na twarz mu powracał wyraz powagi, zadumy, czy może zmęczenia. Pijanice tego nie spostrzegli, ale karczmarz? He, he, ten wnet dostrzegł to jego przemienienie.
Nie stronił też nasz Kudłaty od pohulanek. W sobotnie noce, które dla zdarcia z chłopów grosza urządzał chytry karczmarz, siadał w bocznej komorze, w samym kącie, popił sobie co nieco z dziadami, co na takie noce ciągnęli od wsi do wsi, żeby czy to pojeść sobie, jeśli kto nie skąpy, co postawił, czy komuś zza koszuli grosz wyciągnąć, pogadał, rad chłopskich wysłuchał, bo nie był przecież sam chłopem, to się wiedziało od razu. Z niejedną babą poszedł hołupca wykrzesać, ale skory do tego nie był, tak, że niejedna sama po niego poszła, gdy jej pod ławą już leżał. Bo chodź tancerz z niego jak każdy, to miał coś w sobie, że tańcowały z nim chętnie. Mocny w dłoniach był i wiała od niego jakaś krzepa, w ślepiach świeciły ogniki, że można było się przeląc. Ale że baby to lubią, to i każda z nim chętnie szła w pląs. On jednak nie korzystał z tej swojej mocy. Zahulał, ze szklanicy pociągnął, pogadał i tyle go było. Znikał, a nikt nie wiedział kiedy.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.SŁUCHACZE
Pociąg dalekobieżny pustoszał. Przebył większą część trasy. W przedziałach pozostali już tylko pasażerowie zdążający do stolicy. Wracający z pracy wysiadali na małych stacyjkach. Za chwilę przedziały drugiej klasy przepełniać się będą nowymi pasażerami. Tymi wszystkimi, którzy obsługują wielkie miasta po południu i w nocy. W pierwszej klasie do samego końca jazdy będzie już przestronnie. Na ostatniej większej stacji, przed stolicą wsiadła para starszych ludzi. Ona, nieco korpulentna, ze śladami dużej urody, ubrana ze smakiem. On, wysoki i szczupły, o pociągłej twarzy, ozdobionej siwymi wąsikami, schodzącymi na wargi podobny był nieco do szlachciury z kresów. W wędrówce po wagonie w poszukiwaniu odpowiedniego przedziału przewodziła niewiasta.
– O! Może tu, wsiądźmy tu – zawołała na mężczyznę.
W przedziale tym pod oknem siedziało dwóch młodych chłopców. Wydawali się być ułożeni, nie jacyś tam rozchełstani hipisi. Para starszych ludzi zajęła miejsca przy wejściu. On zanurzył twarz w gazecie, ona obserwowała dyskretnie młodzieńców.
Ci pod oknem szeptali do siebie. Jeden z nich wyczytał coś z broszurki, ułożonej na stoliku podokiennym, wyszeptywał jakieś hasła, a drugi namyślał się intensywnie. Marszczył czoło, podpierał dłonią głowę, patrząc gdzieś w dal, potem mamrotał jakąś odpowiedź. Ten pierwszy próbował wpisać podane mu słowa w broszurce. Od czasu do czasu obaj wybuchli stłumionym śmiechem. Starsza pani próbowała podsłuchać ich konwersację. Zapadający zmrok nie pozwalał rozpoznać pisma, do jakiego zaglądali obaj młodzieńcy. Jej towarzysz odłożył gazetę. Jeszcze tylko pod oknem starczyło światła, by posługiwać się drukiem. Chłopcy zrazu onieśmieleni obecnością przybyszów, prowadzili konwersacje za cicho, aby dało się ustalić temat ich rozmowy. Gdy już się trochę oswoili z nowymi towarzyszami podróży, głośniej wymieniali krótkie, urywane zdania. Starsza para zainteresował się ich tajemniczą rozmową. Pod maską obojętności wytężali słuch, a wzrokiem przekazywali sobie dyskretne znaki. A chłopcy? Zaaferowani swoją pracą, jakby zapomnieli o przybyszach.
– Podmiejski ogrodnik, uprawiający warzywa?
– Ile liter?
– Osiem, czwarta igrek.
– Hm, hm, czwarta igrek? ogrodnik… Nie dam rady… a ty? Daj inną.
– Okręg, rejon? Okręg? Chyba to będzie… chyba krążek? Co?
– Głupiś, ma być rejon… rejon, słyszysz? eksploatacji dróg publicznych wypalił drugi.
Zaśmiali się serdecznie. Pomedytowali, pogłowili się i wzięli na warsztat następne pytania.
– Surowiec na świecie?
– To jest stera… stera… jakaś… inna, margaryna, czy co?
– Ale coś ty, ma być na cztery litery.
– Knot wypalił drugi
– Ma być materiał na świece, a nie…
– A co, knot nie jest materiałem?
– Knot jest dodatkiem, a to będzie… będzie… masa?
– To jest wosk – wyszeptała starsza pani.
Chłopcy zwrócili się do niej.
– Jak pani mówi? Jak to było?
– Nie słyszeliście o wosku?
– Naturalnie, ale z tego robi się świece? Pierwsze słyszę.
– Może już nie dziś, ale kiedyś się robiło.
– Niech będzie, nawet pasuje.
Padały dalsze pytania.
– Nie wygrana, nie przegrana – Nad tym głowili się setnie.
– Przerwa? – za dużo liter! Im… im… impas? Czy coś w tym rodzaju… nie pasują litery.
– Bezdzietna… błysnął towarzysz. – Zaśmiali się.
– Dlaczego bezdzietna?
– Wygrana, bo ma męża przegrana, bo nie ma dzieci.
– Nawet inteligentne.
Starszy pan nie wytrzymał.
– Remis panowie, remis!
– Co remis? Aha niby to niewygrana? Rzeczywiście, ale my… popatrz, popatrz. Remis pasuje. Że też nie wpadłem na takie proste.
Starsi państwo włączyli się do gry. Chłopcy bawili się krzyżówką, para przybyszów bawiła się kłopotami rozwiązujących.
Młodzi ludzie spoglądali na zegarki. Niepokoili się. Wyraźnie odstępowali od zabawy. Może będą zaraz wysiadać? Pytania padały coraz rzadziej. Jeden wyszedł na korytarz, wrócił. Stali się roztargnieni jacyś. Starszemu państwu zdało się, że nie są zadowoleni z nawiązanego kontaktu. Porozumiewali się wzrokiem, wyraźnie wyłączali się z zabawy… Może wstydzą się skąpstwa swojej wiedzy? Rozwiązywanie posuwało się naprzód dzięki starszej parze.
W przedziale było już całkiem szaro. Włączyli światło, zapytawszy uprzednio. Zerknęli na zegarek. Ten od pisania zerwał się, zdjął z półki torbę, a z niej wydobył piękny, zachodniej marki radiomagnetofon. Nacisnął klawisz, z głośnika wnet wydobył się głos spikera. To nie był głos znanego spikera. Mówił doskonałym językiem, lecz jakby z jakimś obcym akcentem. To nie był nawet akcent, to było coś nieuchwytnego, ale obcego. Właściciele radia dobyli z kieszeni notatniki, długopisy.
– Witamy naszych miłych słuchaczy. Jest teraz godzina siedemnasta według czasu środkowoeuropejskiego. Rozpoczynamy nadawanie naszych audycji dla słuchaczy… – Odbiór był doskonały. Głos spikera dźwięczny. – Oto dzisiejszy program. Na wstępie nadamy wiadomości ze świata. O godzinie siedemnastej dziesięć – nasz komentarz na temat wyborów w Salwadorze. Siedemnasta dwadzieścia – agresywna polityka amerykańska w oczach ludzi pracy naszego kraju.
– Ty, słuchaj, to coś da, to trzeba złapać – szepnął ten z prawa.
– Oczywiście, patrz na zegarek, tamtą możemy sobie darować.
– A, co nam szkodzi posłuchać wszystkiego, nie chcę rozwiązywać.
– Dobrze, niech będzie.
Głos z radia płynął dalej… koncert życzeń… z pracowni naszych uczonych… braterska pomoc… na zakończenie… słuchajcie nas panowie o godzinie dwudziestej.
Chłopcy zajęli się sobą i swoim radiem. Na towarzyszy podróży nie zwracali uwagi. Gotowali się do sporządzenia notatek. Byli jacyś zażenowani, mówili znowu ściszonymi głosami. W pewnym momencie włączyli magnetofon. Nadawano właśnie audycję o agresywnej polityce amerykańskiej. Skupieni notowali, ale było widać, że idzie im to niezdarnie. Gubili się, denerwowali, spoglądali sobie nawzajem w notatki, przewracali oczyma.
– Czemu, czarcie, mówisz tak szybko – denerwował m się jeden.
– Nie martw się, mamy to złapane, to sobie doszlifujemy. Mam dwie taśmy, to nam starczy. Opracujemy ten materiał, możemy go użyć już jutro, jak się dziś pośpieszymy
– Nie damy taśmy tamtym? I streszczenia? Mają nam przecież wymienić na te z tamtego tygodnia.
– Damy, ale musimy się pośpieszyć. Czas najwyższy odezwać się. Inaczej premia mimo. A mnie potrzeba dienieg.
– Podczas koncertu życzeń przyciszyli radio. „Odpowiedzi na listy” słuchali uważniej. Nawet bardzo uważnie. W pewnym momencie jeden ożywił się.
– Popatrz. Kutka trafił… słyszysz? co on im dał? a to cwaniak! ale mu poleci, już chyba trzeci raz – szeptał.
Starsza para nasłuchiwała, a szepty tamtych były nader dziwne, niezrozumiałe. Dlaczego słuchają z takim zainteresowaniem tej radiostacji? Notują. Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce… Stał i stał nie wiadomo z jakiej przyczyny. Opóźnienie wzrastało. Audycja zagranicznego radia dawno się już skończyła. Starsi państwo postali na korytarzu, pooglądali okolicę, mieli już wracać do przedziału.
– Słuchaj, oni są jacyś dziwni, zapytam ich, co oni z tym słuchaniem – starszy pan zwrócił się do swojej towarzyszki.
– Coś ty, nie wtrącaj się, to… oni się jakby z tym kryją, nie zaczepiaj ich, nie wypada, proszę cię…
– No wiesz… nie wypada? Czemu? Już ja to zrobię w odpowiedni sposób.
Wrócili do przedziału. Młodzieńcy biedzili się mad swoimi notatkami. Kreślili, poprawiali, naradzali się. Pan o wyglądzie szlachcica obserwował ich prawie nachalnie. Peszyło ich to trochę, ale udawali, ze jego spojrzeń nie dostrzegają. Mężczyzna nie wytrzymał wreszcie i mimo znaków towarzyszki zagadnął.
– A cóż to panowie macie takie trudności, może wam pomóc, jazda potrwa trochę. Jakie macie kłopoty, po co wam te notatki, czy to zadanie szkolne, czy co?
Chłopcy, nie chłopcy, bo już dorośli przecież, ale dosyć młodzi ludzie, nawet, nawet dobrze ułożeni, jakby skurczyli się w sobie, spoglądali spode łba to na siebie, to na pana. Coś tam postękiwali, wiercili się, dawali sobie znaki wzrokiem, jeden kiwnął głową, drugi chrząknął i rzekł niepewnie.
– Bo my jesteśmy słuchacze, na niby… no słuchacze. – I spojrzał niepewnie na drugiego.
Tamten jakby się spłoszył, zmieszał, najpierw spojrzał z wyrzutem na kolegę, potem złagodniał i odpowiedział.
– Tak, słuchacze.
– Słuchacze? Czego? słuchacze.
Pani zainteresowała się rozmową. Początkowo zeźlona na męża, bo małżeństwem byli, wierciła się niespokojnie na swoim siedzeniu, wzdychała, gromiła go wzrokiem teraz, gdy młodzi jakby ulegli i puścili farbę, choć ich odpowiedzi były nader niejasne, postanowiła włączyć się do konwersacji. Choćby po to, by kontrolować, łagodzić wypowiedzi męża. Wiedziała, że jest nieostrożny w mowie, jeszcze sprowadzi, jakie nieszczęście. W czasach, jakich przyszło im żyć, ostrożność była wskazana. Ci młodzi to nie wiadomo, co za ladaco. Miała niejasne poczucie zagrożenia.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.OSTATNIA REWOLUCJA
Działo się to w kraju zwycięskiej rewolucji. Rewolucja ta wybuchła przed laty zgodnie z tym, co napisane było w pismach. Do tamtej pory kraj trwał na mocy obiektywnych praw historycznych, które jednak niosły mieszkańcom liczne niedogodności, czy wręcz cierpienie. Tylko nieliczni cieszyli się życiem. Tak dziwnie działały te prawa. One, także zapisane były w księgach. Miało być więc tak, że wybuchnie ta rewolucja, zniesie działanie praw obiektywnych, a ludzie świadomie wezmą los w swoje ręce. Tak pokierują historią, że będzie się dobrze żyło wszystkim. Już jednak u zarania, zaraz po dokonaniu się rewolucji wyłonił się problem, kto ma kierować historią… Dla twórców rewolucji nie było cienia wątpliwości, że rola ta przypaść musi im, znawcom pism. Oni, skoro potrafili dokonać rewolucji, będą potrafili kierować dziejami. To oczywiste, że Ci o niższym poziomie świadomości powinni także mieć prawo wtrącenia swoich trzech groszy. Dość szybko jednak owych sceptyków usunięto z szeregów. Ich wgląd był niebezpieczny. Jak to, jakim prawem, to nielogiczne, tylko wysoko uświadomieni mogą spełniać historyczna rolę. Tamci wniosą żywiołowość do procesu, prawa zaczną znowu działać i wszystko wróci do dawnego. Nie można im pozwolić na wtrącanie się. Kosztowało to niemało znoju, ale trudno, ponoszono ofiary, aż wszystkich sceptyków usunięto z szeregów. Dla dobra sprawy. Dla dobra ich samych.
Tak więc tylko nieliczni, uświadomieni, kierowali losami kraju. Im się też lepiej żyło z racji ponoszonych trudów. To przecież logiczne. Tak, trzeba stworzyć dobre warunki egzystencji, należy im się to, choćby dla ich wysokiej świadomości. Przekazywali ją tą świadomość, z ojca na syna, z syna na wnuka i niosła się ona przez pokolenia, a wraz z tym, w miarę jak bogacił się kraj, bogacili się jej nosiciele. Byli tacy, którzy im to wytykali. Twierdzili, że nie da się ominąć działania spraw obiektywnych i że wszystko wraca do tego samego. Czynili to jednak tylko między sobą. Po cichu. Skoro jednak w pismach zostało zapisane, że po zwycięskiej rewolucji ludzie świadomie pokierują swoim losem, to znaczy, że pokierują. Będzie to więc rewolucja ostatnia.
W końcu okazało się, że i w pismach prawda zapisana była i oponenci mieli rację. Bo ludzie świadomie kierowali swoim losem, tyle, że zgodnie z obiektywnymi prawami historycznymi. Wyszło więc na to, że wszystko wróciło prawie do tego samego, wypadki toczyły się po ukrytej, dziejowej spirali. Rewolucja jednak rzeczywiście była ostatnia. Skoro następna nie wybuchła.
Proces
Proces miał się ku końcowi. Przed sądem stawał młody, może dwudziesto-, może dwudziestokilkuletni człowiek. Był ostatnim z grupy oskarżonych. Pozostali sądzeni byli w pojedynkę wcześniej. Przyjęła się taka procedura w kraju zwycięskiej rewolucji, że w przypadku przestępstw zbiorowych, każdego przestępcę sądzono osobno i to poczynając od przestępcy najmniej winnego. Kara jaką otrzymywał, zależała od tego na ile przyczynił się w śledztwie do zdemaskowania współwinnych. Jeśli wyznał o nich całą prawdę, nic nie zagmatwał czy nie zataił, otrzymywał łagodniejszy wyrok. Było to logiczne. Jeśli wyjawił ogrom przestępstw swoich kompanów, sam musiał być mniej winny. Według kary, jaką ten otrzymywał, pozostali oceniali przypuszczalny własny wyrok. Jeśli ten pierwszy dostawał dożywocie, pozostali mogli już tylko liczyć na karę śmierci. W kraju zwycięskiej rewolucji sądy były bowiem niezawisłe, nie ulegały pozasądowym naciskom i szafowały wyrokami łagodniejszymi, niż tego żądał prokurator. Jeśli ten żądał kary śmierci, oskarżony otrzymywał dożywocie. Pojedyncza kara śmierci, orzeczona przez sąd, oznaczała, że wyrok na jakiś czas zostanie odroczony. Skazańcowi nie oznajmiano terminu wykonania kary. Przez jakiś czas jeszcze cieszył się życiem. Dwukrotna kara śmierci oznaczała karę z podaniem terminu wykonania, dość odległego zresztą. Któraś z kolei wielokrotność kary śmierci oznaczała natychmiastowe wykonanie kary.
Jeśli w pierwszym procesie padał stosunkowo łagodny wyrok, pozostali liczyć mogli choćby na dożywocie. O te dożywocie toczyła się miedzy pozostałymi oskarżonymi walka i to było dla organów ścigania bardzo ważne. Pozwalało, bowiem łatwo ustalić po pierwszym procesie gradację przestępstw pozostałych za pomocą samych oskarżonych. Jeszcze łatwiej przychodziło ustalić zakres zbrodni przeciwko rewolucji po procesie, w którym padało dożywocie. Wiadomo było, że w następnych procesach padną już tylko kary śmierci. Oskarżenie mieli teraz możność wybrania sobie rodzaju śmierci. Walka toczyła się o wielokrotna karę śmierci, taką z natychmiastowym wykonaniem. Słabsi psychicznie, załamani, lub co przebieglejsi obnażali się do szczętu, ujawniali wszelakie możliwe szczegóły swojej zbrodni, oszczędzając innych. Dochodziło często do sprzeczności w zeznaniach. Poszczególni oskarżeni przypisywali właśnie sobie gros win, rozszerzali samowolnie zakres zbrodni, licząc na karę śmierci z natychmiastowym wykonaniem. Nie trzeba nadmieniać jak bardzo ułatwiało to pracę organom.
Kraj zwycięskiej rewolucji był świadkiem licznych procesów, w których oskarżone były grupy zbrodniarzy o ciężkie przestępstwa przeciw rewolucji. Wzrastająca liczba tych zbrodni, ich rozszerzający się zakres powodował zaostrzenie prawa. Rozbudowano kodeks karny, zlikwidowano amnestię, zaniechano prawa łaski, aby uruchomić czystości linii rewolucyjnej, ściśle ustalono i skodyfikowano zakres swobód. Nikt nie miał mieć wątpliwości, kiedy wchodzi na ścieżkę zbrodni. Było to warunkiem sine qua non uchronienia rewolucji i dopełnienia litery pisma, które mówi, że będzie to rewolucja ostatnia.
Proces miał się więc ku końcowi. Prokurator szczupły, postawny mężczyzna w średnim wieku, zażądał czterokrotne i kary śmierci. Nie mógł żądać mniej. Przestępca oskarżony był z licznych paragrafów o zbrodnie przeciwko rewolucji, zgodnie z kwalifikację prawną, zgodnie z przebiegiem procesu mógł żądać tylko takiej kary. Żądanie mniejszej kary mogłoby rzucić cień na prokuratora. Posądzono by go w Prokuraturze Generalnej o sprzyjanie wrogom, o miękkość serca, o zatratę instynktu rewolucyjnego. Położyłoby się to cieniem na jego dalszej karierze. A miał prokurator ambicje.
Po końcowej mowie prokuratorskiej sąd zarządził przerwę. Na sali było duszno, zmęczeni byli wszyscy. Należało się odprężyć. Spotkali się w chłodnej salce za salą sądową. Sąd, prokurator, obrońca, ławnicy, pracownicy techniczni.
– No, no, wysokiej pan żąda kary, panie kolego – zagadnął obrońca.
Był to starszy człowiek przed emeryturą, znany z dość odważnych mów obrończych. Mógł sobie na to pozwolić, miał, bowiem podobno w stolicy wysokie koneksje. Może miał, może nie, tak jednak o nim sądzono i to go chroniło przed atakami miejscowych notabli. Do jego odwagi już się wszyscy przyzwyczaili, nie brali jej zresztą na serio. Mieściła się ona całkowicie w granicach przyjętych norm zwyczajowych.
Obrońca uśmiechał się tajemniczo. Co też ten zgryzota przygotowuje pomyślał prokurator? On coś knuje.
– A pan kolega pewnie wniesie o uniewinnienie – wypalił z sarkazmem.
No nie, tego nie wolno było się domagać. W końcu przecież oskarżony jest zbrodniarzem.
Po przerwie zabrał głos obrońca. Mówił dłużej niż zwykle i dłużej niż było to przyjęte w tego rodzaju procesie. I dłużej niż wypadało mówić w tego rodzaju procesie. Mówił, kluczył, ale nie ujawniał istoty swojej obrony. Na co on liczy i co chowa w zanadrzu – myślał prokurator. Myślał i wysoki sąd. Sędzia niecierpliwił się, chrząknął znacząco. Wreszcie obrońca przystąpił do decydującego ataku. Mówił, że rewolucyjne prawo jest twarde, ale sprawiedliwe, nie krzywdzi istot niewinnych. Uzasadnił to. Podał przykłady. Potem wypalił dramatycznym głosem.
– A w naszym procesie to kto zostanie właściwie ukarany? Czy ten przestępca, który za chwilę poniesie zasłużoną, a haniebną karę? Nie, wysoki sądzie. Ukarana zostanie jego matka, samotna kobieta, matka jedynego syna, przestępcy – co prawda – ale dla niej zawsze syna. Ona zostanie do końca swoich dni ze swoją żałością po synu, ze swoim cierpieniem. I proszę, niech kto jej wytłumaczy, że wyrok był sprawiedliwy, konieczny. Odpowie wam:
– Czemuście skazali mnie na taką katorgę.
Za drzwiami sali sądowej dał się słyszeć jakiś nieokreślony głos. Ni to szuranie, ni to szloch, ni to jakaś skarga. Na samej sali sądowej zwykle w takich procesach nie uczestniczyli członkowie rodzin oskarżonych. Prawo rewolucyjne nie dopuszczało tego rodzaju procederu. A tu od strony holu dochodzi stłumione, dramatyczne zawodzenie:
– Synu mój, synu mój gdzie ty jesteś, gdzie? Może i on był winny, tylko czemu żeście i mnie ukarali? Co ja jestem winna, że wszedł na złą drogę? Jest przecież dorosły.
– Tak więc wysoki sądzie, niech sąd wyda wyrok sprawiedliwy, wyrok na oskarżonego, ale nie na jego matkę. – Zareplikował obrońca.
W tamtych czasach niewiele bywało osób na procesach, szczególnie na procesach politycznych Kilku dziennikarzy z kronikarskiego raczej obowiązku, adepci palestry, jako element edukacji prawniczej, czasem dopuszczono członków rodziny, jeżeli ta miała znajomości w sferach sadowniczych, często sąsiadów, czy znajomych oskarżonego, by proces działał odstraszająco. Matki oskarżonego na sali nie było. Za drzwiami narastał stłumione rumor, po chwili przy samym wejściu dał się słyszeć ponownie szloch i zawodzenie.
– Synku mój, synku! Nie skazujcie go, darujcie mu chociaż życie.
To przebiegły obrońca sprowadził matkę do sądu i w odpowiednim momencie podprowadzono ją pod wrota sali. Efekt jej żałości był doskonały. Na twarzach zebranych dał się widzieć cień litości, zmieszania, czy nawet lęku. Prokurator lekko pobladł. Sędziemu zszarzała twarz, a ławnicy wiercili się na swoich fotelach zażenowani. Oni mieli wydać wyrok, oni mieli go raczej zatwierdzić, bo ten już zapadł w mowie prokuratorskiej. Ale co z tą matką? – A to chytry lis z tego mecenasa – przebiegło przez myśl prokuratorowi. Aż tego się po nim nie spodziewał. To ci zadał bobu. Niech się sąd głowi. Wczuwał się jednak w położenie sądu, a i sam czuł się dotknięty pomysłem obrońcy. Ma on zresztą rację. Matka też będzie ukarana.
A sam oskarżony? Jeśli sąd postąpi rutynowo, a postąpi, to chłopak niebawem pozbędzie się wszelkich cierpień. Kara przestanie działać. Całe jego szczęście, że prokurator zażądał dla niego takiego wysokiego wymiaru kary. Wiedział, co robi. Ujmie mu chociaż najgorszego, oczekiwania na śmierć. Prokurator czuł się, mimo wszystko, dotknięty inteligentnym pomysłem obrońcy. Sąd jednak nie może złamać ustalonego porządku. W tym procesie musi zapaść najsurowszy wyrok. Tego wymaga przyjęta procedura. Najbardziej winny miałby ponieść łagodniejszą karę dożywocia? Bo o to przecież chodzi obrońcy. Jak wtedy uzasadnić kary dla pozostałych? Dla tych, którzy jeszcze żyją, należałoby założyć rewizję procesu i złagodzić im wyrok poniżej dożywocia. Nieżyjącym już należałoby zmienić wyroki, chociażby w ten sposób, że trzykrotną karę śmierci zamienić im na pojedynczą. W ten sposób i tak ich śmierć nie omijała, darowano im tylko trochę życia, jeśli jeszcze nie zostali uśmierceni. Lecz za to skazywano na udrękę czekania. Po cóż ten mecenas burzy ustalony porządek, po co wyskakuje z takimi absurdalnymi obronami?
Po wysłuchaniu mowy obrończej, sąd udał się na naradę. Długo ta narada trwała, chłopakowi nadzieja wstąpiła w serce. Może ten fortel mecenasa poskutkował? A prokurator współczuł sądowi. – Ależ mają orzech do zgryzienia. Nie, nie, przecież nie odstąpią mimo wszystko, od rutyny. Chociażby ze zwykłego strachu. – Prokurator uprzytomnił sobie nagle, jakim potężnym czynnikiem w kraju zwycięskiej rewolucji był… strach. Jakim doskonałym regulatorem. Mimo to było jednak wielu takich młodych, którzy wkraczali na drogę przestępstwa. I nie bali się. Inna rzecz, że wielu w trakcie procesu sądowego tłumaczyła się, iż nie zdawali sobie w ogóle sprawy z przestępczego charakteru ich działalności. Ale przecież nieznajomość prawa nie zwalnia…
Po długim czasie do sali rozpraw wkroczył komplet sędziowski i wysoka ława. Przewodniczący oznajmił w atmosferze powagi, że wyrok będzie postanowiony w swoim czasie… że ze względów proceduralnych… jednomyślności… i tak dalej. Zdumiał się obrońca takim obrotem sprawy, zdumiał się prokurator i obecni na sali. Nikt nie sądził, że fortel obrońcy poskutkuje. A jednak. W wymiarze sprawiedliwości kraju zwycięskiej rewolucji istnieją szczeliny. Dało to prokuratorowi dużo do myślenia.
Wkrótce po tym w sferach prawniczych rozeszła się pogłoska, że nasz pan mecenas żegna się z pracą. Mimo stosunkowo jeszcze młodego wieku, do emerytury było jeszcze kilka lat. Uznano go za niezdolnego do pracy i posłano na zasłużony odpoczynek. Obrońca tylko uśmiechał się pod nosem, podśpiewywał, pracownikom sądu, prokuratorom stawiał wódkę. Zrozumiał teraz nasz prokurator przebiegłą grę obrońcy. Tylko w ten sposób można było wykiwać władzę. Przecież nie wykraczał poza przyjętą pragmatykę obrończą, pragmatykę niepisaną, ale od lat samoistnie utrwalającą się w kręgach sadowniczych. Nie wyszedł poza tę pragmatykę, nie podważył charakteru przestępstwa, a jednak złamał utrwalony schemat. Takie postępowanie było jednak niebezpieczne. Tą drogą mogli pójść inni. Praktyki takie należy ukrócić w zarodku. Odejście mecenasa z czynnej działalności zawodowej było dobrym rozwiązaniem. Mecenas musiał odejść. Chciał odejść. Osiągnął był już najwyższą grupę uposażenia. Te kilka lat, których brakowało mu do emerytury, nie ważyło na wysokości emeryckich poborów. A to ci szczwany lis. On, prokurator, ma jeszcze przed sobą wiele lat pracy w tej tu placówce.
Pracował w dużym mieście prowincjonalnym. W środowiskach prawniczych praca na szczeblach pośrednich uchodziła za szczególnie niewdzięczną. Tak było istotnie. W małych mieścinach prokuratorzy nie podlegali takim naciskom. Tam to wszyscy się znają. Są w jakiś sposób od siebie zależni. Łatwiej się docierają, łatwiej znajdują ze sobą kontakt i wspólny język. W takim środowisku rodzina oskarżonego zawsze dotrze, do kogo trzeba, przekona, uprosi i wtedy prokurator otrzymuje dyskretny sygnał. Można wtedy śmiało zmienić kwalifikacje prawną, wmontować w proces czynniki łagodzące. Niechybna kara śmierci zamienia się wtedy na dożywocie, a często nawet na tylko kilka lat. W samej centrali też jest pod tym względem lepiej. Tam każdy ma już na tyle utrwaloną pozycję, a poza tym jest tam taki natłok spraw, że odstępstwo od utartych kwalifikacji uchodzi niezauważone. Dlatego też na głębokiej prowincji i w samej centrali zapada mniej wyroków śmierci. Najgorzej jest pod tym względem w miastach średniego szczebla. Środowisko to jest mniej zintegrowane, wzajemne związki między ludźmi bardziej formalne, trudniej zdobyć się na większą samodzielność prokuratorską. W środowiskach tych siedzi poza tym element bardzo dynamiczny, czekający w kolejce na swój skok w górę. Nikt nie odważy się na ryzyko pomówienia go o sprzeniewierzenie się rewolucji. Cień takiego oskarżenia równa się bądź degradacji na całkiem niski szczebel prowincjonalny, bądź postawieniu nawet przed sądem z oskarżenia o działalność kontrrewolucyjną. O wyroku w takich przypadkach strach myśleć. Dotyczyło to wszystkich środowisk władzy. Na tym szczeblu zapadło najwięcej wyroków śmierci. Tu też ludzie byli najwierniejsi rewolucji. Już to z powodu eliminacji sprzeniewierców, już te z powodu wysokiej świadomości, jakiej źródłem była działalność sądów. Z tych środowisk średniego szczebla rekrutowało się wielu kadrowców centrali. Dlatego też toczyła się tu ukryta, a zażarta walka o wierność rewolucji. Wystąpienia obrońcy we wspomnianym procesie było dla prokuratora podnietą do czujności. Czy nie zaważy ten wypadek na jego karierze? Nie powinien. Nie mógł przecież przewidzieć zachowania się obrońcy. A poza tym on wypełnił swoją powinność z honorem. Reszta do niego nie należy.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.PRZYGODA W TUNELU
Syn studiował w stolicy. Rodzice nie byli majętni. Zajmowali niewielkie mieszkanie, pokój z kuchnią, bez wody (w podwórku była pompa) bez ubikacji (wychodek był za obórką). Na studia ledwo się dostał po wielu perypetiach, odbyciu służby wojskowej i uprzednim skończeniu średniej szkoły medycznej. Był jedynakiem. Rodziców odwiedzał kilka razy do roku, no i podczas wakacji, Koledzy z miast wakacje spędzali na obozach, on nie mógł, bo mu żal było rodziców. A więc wakacje spędzał u rodziców. W małym miasteczku, Nowym Mieście, bardzo się nudził. Podrywał miejscowe dziewczęta, ale bez powodzenia. Te bez wykształcenia nie widziały u niego szans, a dla studentek był mało atrakcyjny. Chudy, niewysoki, o mało męskiej urodzie. W dzieciństwie mieszkał z mamą w Kurzętniku, wsi bliskiej Nowemu Miastu, w tej wsi, przed którą zatrzymał się Jagiełło ze swoim wojskiem w drodze pod Grunwald.
Z dzieciństwa zapamiętał opowieść o tunelu, który rzekomo łączył zamek w Kurzętniku (pozostały po nim tylko ruiny, i to bardzo skąpe) z podobną budowlę w Bratianie, miejscowości położonej po przeciwnej stronie Nowego Miasta. Ruiny zamku to kilka kwadratowych, obmurowanych pomieszczeń wgłębionych w powierzchnię dziedzińca, na jego obrzeżach, zapewne były to piwnice, jeden wysoki mur z otworami okiennymi i za nim gruzowisko. Zamku w Bratianie już nie ma, nie ma nawet śladu. Podobno oba zamki łączył podziemny tunel. Taka krążyła od lat legenda. A na tych zamkach siedzieli dwaj bracia bliźniacy. Jedne nazywał się Jan, a drugi, podobno Kapistran. Stąd wieś bez zamku zowie się Bratian. Brat Jan!
Syn z nudów zwiedzał okolicę. Wakacje to czas na lektury. Ile jednak można czytać podczas pięknego lata? Pozostało opalanie, pływanie w Drwęcy, spotkania z kolegami, grzybobranie, zwiedza okolicy. I tak pewnego dnia dotarł do pobliskiego Kurzętnika. Wdrapał się na górę zamkową, by przypomnieć sobie przeżycia z dzieciństwa. Mieszkał wszak z mamą w tym kiedyś miasteczku. Na tym zamku pasał kozę i gęsi. Było to w czasie II Wojny Światowej. Ojca wtedy nie było, przebywał w niemieckim obozie pracy. Podczas zwiedzania zamku kurzętnickiego otarł się o rumowiska za murem, chyba czołowym murem zamku. Tam też tkwiło wśród zwaliska kamieni kwadratowe zagłębienie, obmurowane jeszcze, niezbyt głębokie. Pewnie była to kiedyś piwnica. Co zwróciło synowi uwagę? W jednym z rogów owej piwnicy, której podłoże usiana była gruzem, widać było niedużą, czarną czeluść. Jak gdyby wejście do dalszych pomieszczeń. Może za tą czeluścią kryje się jakaś tajemnica? Chłopak postanowił to sprawdzić. Chwytał się wystających ze ściany kamiennych występów i cegieł, aż dotarł do dna piwnicy. Odsłonił ową czeluść, usuwając nadmiar rumowiska i zajrzał do środka. Była tam ciemnica. Miał ze sobą lusterko, które służyło mu do zaczesywania włosów. Ustawił je tak do słońca, że oświetliło bliskie wnętrz czeluści. Wyglądała na dość głęboką, co więcej, była jakby obmurowana. To pewnie jakieś dalsze pomieszczenie, może to był schowek, może jama dla więźniów? To ciekawe. Wszedł kawałek, dokąd sięgało światło. Bał się wejść trochę głębiej. I tak niczego więcej nie zobaczy. Mógłby tylko coś wymacać, sprawdzić, jak daleko sięga jama. Postanowił nazajutrz przygotować się do głębszej penetracji.
Następnego dnia przygotował się dość solidnie do tej wyprawy. Pożyczył od mamy linką do bielizny. Przygotował latarkę elektryczną i na wszelki wypadek dwie baterie. Odszukał stary plecak jeszcze harcerski i łopatkę. Do plecaka załadował na wszelki wypadek ciepły sweter (może być zimno w jamie, jeśli okaże się ona długa), posiłek oraz butelki z oranżadą. Liczył na dłuższy pobyt w ewentualnym tunelu, bo tę lukę uważał za wejście do jakiegoś chodnika, lub kazamat. Mógł to być na przykład tunel do ucieczki w razie oblężenia zamku. Wtedy poniżej zamku powinien być jakiś wyłaz. I należało go odkryć. Już się wydział odkrywcą, o którym będzie pisać prasa. Zatem warto jest przeżyć taka przygodę. Poinformował rodziców, że wybiera się na dłuższą wycieczkę z kolegami szkolnymi i może go nie być w domu kilka godzin. Na tak długo przewidywał wyprawę.
Następnego dnia rankiem na plecy nałożył plecak wypełniony akcesoriami pomocnymi w wyprawie i wyruszył do Kurzętnika. Pogoda sprzyjała. Dotarł do owej wnęki między gruzowiskiem, poszukał występu w okalającym wnękę murze i otoczył go linką, tak by mógł się po niej spuścić na dno byłej piwnicy. Teraz nastąpił ważny moment. Oto stoi u wejścia do owego „tunelu”. A może i przed wielkim odkryciem, który przyniesie mu rozgłos?
Oświetlił wnętrze wnęki. Z lękiem wszedł na brzeg tunelu. „Podłoga” okazała się twarda, jakby ubita. Powoli posuwał się w głąb. Oświecił ściany, powałę i głąb jaskini. Nie budziła obaw, by co mogło grozić. Obmurowanie wydawało się stabilne. Tchnęło wilgocią i jakimś specyficznym zapachem. Był to zapach zimnej piwnicy z domieszką lekkiej stęchlizny. Może powietrze jamy zawiera jakieś miazmaty? Może przetrwałe składniki przedwiecznego powietrza, takie jakie znajdowały się w grobowcu Tutenchamona? Odkrytego przez Cartera i Carnarvona? Przestraszył się. Może się cofnąć? Teraz, gdy jest w przededniu wielkiego odkrycia? Zaświecił w głąb tunelu. Podłoga się obniżała, równolegle do krzywizny wzgórza zamkowego. Obmacał ściany, powałę. Wydawały się być stabilne. No to co? Idziemy do przodu? Idziemy!
Posuwał się powoli z obawą, by nie potknąć się o jakiś występ muru, lub skręcić stopy. To byłaby tragedia. A gdyby zesłabł, uległ jakiemuś zatruciu, kto by go tu znalazł. Jaki niemądry? Należało powiadomić kogoś o tej wyprawie, ale wtedy musiałby się dzielić ewentualnym sukcesem. Co to, to nie. Należy ryzykować. Posuwał się po pochyłej „podłodze”, oświetlając sobie drogę latarką. Tunel opadał dość stromo, miejscami prawie pionowo, ale na niewielkich odcinkach. Schodził wtedy prawie na „czworakach”. To ostrożne schodzenie trwało dość długo, musiał zachować należytą ostrożność. Co jakiś czas przysiadał, wszak stromizna góry była dość znaczna, ostrożność była niezbędna.
Nagle w tunelu coś załopotało. Przestraszył się nie na żarty. Może mieszka tu jakiś niebezpieczny zwierzak? To łopotanie powtarzało się. Oświetlił powałę, a tam, u stropu, wiszą nietoperze. No tak. Tego należało się spodziewać? Powoli dotarł do poziomu. Był więc na wysokości szosy i szkoły, która tkwiła u podnóża wzgórza zamkowego, a do której uczęszczał jako chłopiec. Świecił wzdłuż jamy, była dość szeroka i sprawiała wrażenie solidnej. Ci budowniczowie znali kunszt budowy, nigdzie nie spostrzegł ani zapadliska, ani wyrw w obudowie. Podłoga, jeśli można było podstawę budowli tak nazwać, była stabilna, choć nie sprawiała wrażenia murowanej. Było to chyba ubite klepisko, ale stabilne, nie groziło zapadnięciem.
Pozwolił sobie na odpoczynek. Jak długo już wędruje. O Boże! Zapomniał o zegarku. Na następną wyprawę musi koniecznie zabrać go ze sobą. Już ten krótki odcinek korytarza, jaki przebył, nastroił go tak optymistycznie, że pomarzył podczas odpoczynku o rozgłosie, może nawet o sławie? Ach ty głupcze. Marzy ci się sława? Obyś się nie zawiódł, obyś wyszedł z tej przygody cało.
Ruszył dalej. Teraz pochylony korytarz przeszedł w poziom, czasem schodził lekko w dół, czasem się wznosił, ale stąpało się po niej nieźle. Nabrał pewności i animuszu. Skoro ciąg jest tak stabilny, nie grozi urazem, można przyspieszyć kroku. Tak też uczynił. Uznał, że popełnił wiele błędów. Trzymanie latarki sprawiało kłopot. Nie pomyślał o tym. Próbował ją podwiesić na guziku wdzianka. Osioł ze mnie! Zawieszona latarka dyndała i nie oświetlała drogi równomiernie. Należało postarać się o latarkę czołową, górniczą. Ale czy taką da się zdobyć w Nowym Mieście? Może sporządzić taką sobie samemu? Pomyślał o tym. Musi to zrobić.
Przyspieszył kroku. A co to? Na podłodze tkwiły… kości. Ludzkie? Nieco dalej spostrzegł czaszkę. Spojrzał ku powale. A tam jakaś luka. Oświetlił ją przestraszony. Skąd tu kości ludzkie. W tunelu kogoś zabito? Pochowano? Podświetlił wnękę w powale, pomacał brzegi. Wnęka była wyłożona jakąś starą, spróchniałą materią, a z niej, po penetracji łopatką, posypały się jakieś wióry i strzępy. Wydobyła się też… kość! No tak. Jestem na wysokości kurzętnickiego cmentarza. Grabarz, kopiąc grób, naruszył powałę tunelu, przez lukę wpadły resztki przegniłej trumny i kości. Znalezisko przejęło odkrywcę strachem, pewnie dalej będą podobne. A co będzie, gdy drogą zagrodzi zapadnięta trumna? Poza tym latarka świeciła coraz słabiej. Co teraz będzie? Należy wymienić baterię. Tylko jak? Należy wyjąc zużytą, ale czy uda się założyć po ciemku nową? A jak się nie uda? Bracie, ty uciekaj czym prędzej, póki lampka jeszcze świeci. Nie odważył się wymieniać baterii „po ciemku”. Cym prędzej zawrócił i jak mógł najszybciej powędrował z powrotem. Teraz obmyślał poprawki wyprawy. Należy mieć dwie pewne latarki, może jakiś kask na głowę. Co jeszcze? Zegarek, opatrunki, jodynę, może leki przeciwbólowe, termos z gorącą kawą? To należ przygotować. Szybko wracał, dotarł do wyjścia tunelu. Wracając rozmyślał. On może sobie oświetlić drogę latarką, a tamci, co wtedy kroczyli pod ziemią, to jak ją oświetlali? Nie mogli inaczej, jak jakimś łuczywem. A dym? Uprzytomnił sobie, że na powale, w odstępach niewielkich, spostrzegał jakieś luki, ciemne plamy? A z tych plam ciekły czasem krople płynu, przecież wody! I na dalszym odcinku korytarza z tych plam wytykały, lub nawet zwisały zwitki czegoś nieokreślonego. Wtedy nie uprzytomniał sobie, a teraz błysnęła mu myśl, że to były przecież korzonki krzewów i traw! W tych miejscach budowniczowie zainstalowali wywietrzniki? Na pewno!
Linka, po której się spuścił na dno piwnicy, była na miejscu. To dobrze. Podczas drogi powrotnej spożył swoje zapasy. Ale nie zaspokoił głodu. To była za mała porcja. U brzegu włazu latarka prawie już nie świeciła. Na szczęście było już tyle światła dziennego, że wymienił baterię. Powrócił na łono rodziny. Była już późna godzina. W domu niespodzianka. Mama mówi:
– Słuchaj, byli tu jacyś panowie. Dawaj. Podobni, tyle że jeden brodaty. Pytali o ciebie, zachowywali się podejrzanie, czy to może jacyś twoi koledzy chcieli cię odwiedzić?
– Co mówili? Nikogo się nie spodziewałem.
Drugi dzień poświęcił na lepsze przygotowania. Spotkał się z kolegą szkolnym, miał go powiadomić o wyprawie, lecz nie miał odwagi ujawnić swoich zamiarów. Przygotuje się lepiej i nic mu nie zagrozi. Jestem ryzykantem. Nic na to nie poradzę.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.