- W empik go
Utracona miłość - ebook
Utracona miłość - ebook
Majka i Michał, mimo młodego wieku, planują wspólną przyszłość. Ale nawet ich niezwykle silne uczucie nie jest w stanie zwyciężyć, gdy na horyzoncie pojawia się toksyczna matka chłopaka.
On rozpoczyna prestiżowe studia medyczne w Londynie, ona zostaje w Warszawie...
Mijają lata. Majka tkwi w nieszczęśliwym związku, tymczasem rozwiedziony Michał wraca do Polski.
Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny, a los tylko pozornie kieruje się przypadkiem.
Czyżby szczęście i miłość czekały tuż za rogiem?
Romantyczna opowieść o trudnych wyborach i samotności w związku, ale też o nadziei, że zawsze jest szansa na prawdziwe uczucie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-934-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatnio coraz częściej łapałam się na tym, że niechętnie wracam po pracy do domu. Czułam, że zaczyna się walić codzienny rytuał wypracowany przez nienaganną żonę, która do tej pory w biegu wykonywała wszystko mechanicznie, żyła po omacku, bez jakiejkolwiek refleksji, bez rozmowy sama ze sobą. Zepchnęłam swoje potrzeby i tęsknoty na bardzo daleki plan, a gdy czasem głośno się dobijały, przepędzałam je jak natrętną muchę. Od jakiegoś jednak czasu ta natrętna mucha zyskiwała przewagę, a ja w pewnym momencie stwierdziłam nawet, że chyba nie mam już sił jej odganiać. Uznałam w końcu, że wcale nie chcę jej od siebie odganiać. Ostatecznie zaczęłam zadawać sobie pytania i odpowiadać na nie. Takie wewnętrzne rozmowy dużo mi dawały, ponieważ czułam, że zbliżam się do momentu, w którym będę musiała podjąć ważną życiową decyzję. Musiałam tylko do niej jeszcze troszeczkę dojrzeć. Na razie jednak powrót do domu był nieunikniony.
Coraz bardziej denerwował mnie widok męża, którego codziennie zastawałam leżącego na kanapie przed telewizorem. Był potwornym nudziarzem, a ja strasznie żałowałam, że za niego wyszłam. Wiktor był ode mnie starszy o dziewiętnaście lat. Ale poza wiekiem dzieliło nas jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Wiktor nie miał za grosz poczucia humoru, a ja lubiłam się śmiać… kiedyś. Z biegiem lat przygasłam albo to on zabił we mnie tę radość. Nie był typem romantyka, a ja lubiłam marzyć. Wyobrażałam sobie, że żyję z zupełnie innym człowiekiem, inaczej już dawno bym zwariowała. No i ten jego temperament nieboszczyka – więc o namiętności również marzyłam. W zasadzie akurat za brak temperamentu u mojego męża dziękowałam niebiosom, Wiktor nigdy nie był w moim typie i nie pociągał mnie fizycznie. Obowiązki małżeńskie należały faktycznie do obowiązków – najgorszych i wypełnianych sporadycznie. Każdy mój dzień był taki sam jak poprzedni. Monotonia przez duże M. Nuda przez duże N. Rozczarowanie przez duże R. Miałam trzydzieści sześć lat, a najczęściej czułam się tak, jakbym kilka razy na dzień zaglądała do dołu, w którym lada chwila spoczną moje szczątki. Nie było we mnie radości, takiej prawdziwej, serdecznej radości, którą mogłabym zarazić wszystkich wokół. Czułam, że życie przecieka mi przez palce, a ja tkwię w tym gównie i marzę, żeby być jak najdłużej z dala od Wiktora, żeby odpocząć, żeby nie patrzeć na tę twarz, która wzbudza we mnie wyłącznie negatywne emocje. Nie pamiętam już, co konkretnie zadecydowało, że od kilku miesięcy nie gnałam już po pracy prosto do domu.
Przystanęłam, by pomyśleć, jak wygląda moje życie i czy ja nadal chcę w ten sposób egzystować. Coraz częściej chodziłam na samotne spacery, obserwowałam ludzi, podsłuchiwałam, o czym rozmawiają, zastanawiając się, co ich śmieszy, a co smuci. Z zazdrością obserwowałam zakochane pary i przypominałam sobie, że kiedyś ja także byłam jedną z takich dziewczyn, w których tętniło życie, a serce wyrywało się do drugiego serca.
– Cześć – powiedziałam mechanicznie.
– Cześć – padło z kanapy. – Coś mnie łamie w kościach, zrobisz mi herbaty z miodem? – Pan i władca, rozpieszczany przez całe życie najpierw przez swoją mamusię, a potem przeze mnie, tylko czekał, kiedy wrócę z pracy.
– Zrobisz! – odpowiedziałam zrezygnowana.
– Co?
– Jajco! – bąknęłam pod nosem. – Mówiłam, że zrobię – powiedziałam głośniej.
– A co będzie na obiad? – padło kolejne pytanie. Niby normalne, ale we mnie aż zabulgotało z wściekłości. Wiktor właściwie nie musiał nawet zadawać tego pytania, bo znałam je na pamięć. Cały schemat dnia – od otwarcia oczu, po ich zamknięcie – był niezmienny. Codziennie to samo, zmieniały się tylko dni tygodnia i pory roku, a ja tkwiłam w tym związku bez duszy, bez pasji, bez życia.
– Zaraz coś wymyślę.
Oczywiście, że wymyślę, ugotuję, podam i zjemy w milczeniu. On, wgapiony w ekran telewizora, niby obecny, ale tylko ciałem, a ja w cichym dialogu z synem – moją jedyną radością.
Była połowa maja. Wiosna rozgościła się już na dobre i cieszyła oczy swoimi kolorami. Uwielbiałam tę porę roku. Obserwowałam budzącą się do życia przyrodę i kradłam z niej, ile się dało, aby obudzić w sobie nadzieję i radość. I tak było każdego dnia.
Dziś też wracałam z pracy bez pośpiechu. W parku przysiadłam na ławce i z lubością oddałam się obserwacjom. Nagle zadzwonił telefon. Pospiesznie wygrzebałam go z czeluści torebki i spojrzałam na wyświetlacz. Dzwonił trener syna, a zarazem mój znajomy.
– Cześć, Majka… Słuchaj, dzwonię, bo… Szymon został właśnie zabrany do szpitala, ale nie panikuj…
– Co się stało? – przerwałam przerażona.
– Spokojnie, Maja, to nic groźnego. Kontuzja podczas treningu. Najprawdopodobniej to coś z barkiem albo obojczykiem.
– Do którego szpitala go zabrali?
– Do Bielańskiego. Jadę za karetką, będę czekał na SOR-ze.
– Przyjadę jak najszybciej.
Kiedy dotarłam do szpitala, Szymon był już po prześwietleniu, ale okazało się, że konieczna jest jeszcze tomografia. Strasznie cierpiał, a mnie krajało się serce.
– Powiedz, jak to się stało? – spytałam. Nie przyznałam się, że trener przedstawił mi chyba ze trzy razy cały przebieg wydarzeń.
– Mamo, takie rzeczy zdarzają się na boisku. Dziś chyba górę wziął testosteron. Zderzyłem się z dwoma zawodnikami, a w zasadzie to oni wpadli na mnie i wylądowałem na glebie.
– Bardzo boli?
– Nie będę ukrywał, boli, jak nie powiem co.
– Zaraz się tobą zajmą, na pewno dostaniesz coś przeciwbólowego. – Pogłaskałam syna po głowie.
– Wytrzymam – syknął, poprawiając się na wózku.
– Jesteś prawdziwym twardzielem.
– Staram się.
Po chwili pielęgniarka zabrała Szymona na tomografię, a wtedy w mojej torebce rozdzwonił się telefon.
– No, gdzie ty jesteś tyle czasu, głodny jestem – zakomunikował mój mąż.
– Jestem w szpitalu. Szymon miał wypadek na boisku.
– Mówiłem, że z tego ganiania za piłką nic dobrego nie będzie. Jak chciał aktywności, mógł się zapisać do Ochotniczej Straży Pożarnej. Strata czasu. Kiedy wrócisz?
Wiktor był emerytowanym strażakiem, od pięciu lat siedział w domu – z naciskiem na siedział. Tak mu weszło w krew to życie emeryta, że gdyby mógł, w ogóle nie wstawałby z kanapy.
– Nie wiem, robią mu badania.
– Kup po drodze coś do jedzenia. Najlepiej na ciepło.
Zawsze byłam grzeczna i usłużna. Nigdy się nie przeciwstawiałam, nigdy się nie buntowałam. Rola Kopciuszka weszła mi w krew, ale w tym momencie nie wytrzymałam.
– Wiktor, masz zdrowe nogi, zdrowe ręce. Wyjdź do sklepu, kup sobie coś i zjedz. Chyba nie sądzisz, że będę latała teraz po mieście, żeby ci przynieść gorący obiadek.
– No, a od czego mam ciebie?
– Zachowujesz się, jakbyś dopiero zszedł z drzewa. Mam tego powyżej dziurek w nosie.
Rozłączyłam się pospiesznie. Wiktor dzwonił jeszcze kilka razy, ale nie odbierałam. Nie zapytał nawet, co z Szymkiem, martwił się tylko o własny żołądek. Pieprzony egoista.
Pół godziny później pielęgniarka przywiozła Szymona.
– Siostro, proszę mi powiedzieć, co z moim synem?
– Za chwilkę porozmawia pani z lekarzem. Proszę się nie martwić, pani syn jest w bardzo dobrych rękach.
– No ale po co tomografia? Czy to znaczy, że zdjęcie rentgenowskie nie wystarczyło, bo jest tak kiepsko? Będzie operowany?
– Doktor zlecił tomografię, ponieważ chciał się upewnić, że nerwy i naczynia krwionośne nie uległy uszkodzeniu. Czasem zdjęcie nie wystarcza. Proszę poczekać przed tamtym gabinetem – wskazała ręką.
– Dziękuję.
Szymon był blady, wyczerpany bólem. Nawet go nie pytałam, jak się czuje, bo odpowiedziałby, że dobrze. Zawsze był dzielny. Po chwili pielęgniarka wyczytała nasz numerek. Wstałam, odgarnęłam włosy z twarzy i popchnęłam wózek z Szymonem w kierunku gabinetu. Pielęgniarka była tak uprzejma, że przytrzymała drzwi, podczas gdy ja manewrowałam wózkiem, którego przednie kółka obracały się dookoła, zamiast jechać do przodu.
– Jak się masz, sportowcu? – usłyszałam głos, na dźwięk którego serce przestało mi bić. Podniosłam głowę.
– Maja?!
– Michał?!Szesnaście lat wcześniej
Przyjaźń
– Majka, ja w ogóle nie chcę słyszeć o tym, że nie będzie cię na mojej osiemnastce! Nie chcę żadnego prezentu, rozumiesz? Chcę po prostu, żebyś była.
– Nie wypada przychodzić z pustymi rękami.
– Przestań! Nie zależy mi na prezentach, tylko na towarzystwie, zwłaszcza twoim, i na dobrej zabawie.
– Tak się tylko mówi. Dobra, coś wykombinuję, a teraz lecę, bo muszę pomóc mamie.
Justynę poznałam na apelu szkolnym inaugurującym rozpoczęcie nauki w nowej szkole. Jak inni pierwszoklasiści miałyśmy przerażone miny, rozbiegane spojrzenia i skulone ramiona. Usiadłyśmy razem i tak zostało do dziś.
W moim domu nigdy się nie przelewało. Mama pracowała na kasie w hipermarkecie, a tata jako mechanik w warsztacie samochodowym. Byłam najstarsza z rodzeństwa i dlatego większość obowiązków spadła właśnie na mnie. Moja młodsza o trzy lata siostra trzymana była pod kloszem, a brat, upragniony synuś taty, miał dożywotni przywilej zbijania bąków.
– Majka, prosiłam, żebyś wróciła do domu zaraz po lekcjach – powiedziała mama, kiedy z godzinnym opóźnieniem dotarłam do domu.
– Przepraszam, zagadałam się z Justyną.
– Ciągle ta Justyna i Justyna. Ty nie patrz na nią, bo ona ma bogatych rodziców i nie musi pomagać matce. Stać ich na gosposię. A ja naprawdę ledwo żyję. Rozwieś pranie, ja w tym czasie skończę gotować obiad, bo to wszystko głodne siedzi.
– Mamo, mówiłam ci, że za miesiąc są urodziny Justyny i bardzo chciałabym pójść do niej na imprezę.
– Nie zawracaj mi teraz głowy, idź, wywieś pranie, bo do zmroku się nie wyrobisz, a potem przyjdź pomóc mi tu w kuchni.
Rozmowa z mamą zawsze wyglądała tak samo – wszystko było ważniejsze niż to, co tyczyło się mnie. Ojciec nie był lepszy. Po powrocie z pracy znaczył wszystkie klamki i kontakty rękoma brudnymi od smaru, a kiedy już się umył, zjadał obiad podany przez mamę, zasiadał w fotelu i miał czas tylko dla syna. Mieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu, w którym ściany były cienkie jak pergamin. Ja dzieliłam pokój z siostrą, rodzice spali w gościnnym, a nasz król Maciuś bałaganiarz miał pokój do swojej wyłącznej dyspozycji. Kiedy już rozwiesiłam pranie i złożyłam suche, które wisiało na balkonie i na suszarce, wróciłam do kuchni.
– Obierz kartofle, Majka, tylko się przyłóż, żeby oczek nie było.
– Dobrze, mamo.
Obierałam ziemniaki i zastanawiałam się, co zrobić, żeby mieć za co kupić prezent dla Justyny. Bardzo chciałam pójść na tę imprezę. Tak rzadko gdziekolwiek wychodziłam. Kieszonkowego nie dostawałam, bo ledwo starczało nam na życie. Wreszcie wymyśliłam, że w weekendy będę dorabiać. Do urodzin zostało półtora miesiąca, więc powinno się udać.
– Majka, na litość boską, pospiesz się – warknęła mama.
– Już kończę.
Następnego dnia miałam wszystko obmyślone. Przed ostatnią lekcją wręczyłam profesorce zwolnienie z podrobionym podpisem mamy i wyszłam ze szkoły. Musiałam wziąć sprawy w swoje ręce, bo na rodziców nie mogłam liczyć. Potrzebowałam zresztą kasy nie tylko na prezent dla Justyny.
Postanowiłam popytać w barach i restauracjach o pracę. Tak się nakręciłam na ten pomysł, że swoją determinacją mogłabym zarazić połowę miasta. Zaczęłam od jakiegoś podrzędnego baru, w którym śmierdziało domestosem, i w gruncie rzeczy ucieszyłam się, że nikogo tam nie potrzebowali. To było potwornie odrażające miejsce i dziwiłam się, że ludzie tam w ogóle przychodzą, nie mówiąc już o tym, że mogą tam jeść. Potem były trzy restauracje, cztery stacje benzynowe i dwa lokale z fast foodami. Nic. Już całkiem traciłam nadzieję, ale gdy przechodziłam obok dużej pizzerii, postanowiłam raz jeszcze spróbować i zapytać, czy nie potrzebują kelnerki lub kogoś na zmywak. Od czegoś trzeba przecież zacząć.
– Akurat dobrze się składa, bo szukamy kogoś do pracy. Masz jakieś doświadczenie? – spytała kobieta stojąca za ladą.
Ależ oczywiście. Codziennie obieram gar kartofli, zmywam w domu gary lepiej niż zmywarka i usługuję całej rodzinie, pomyślałam. Ale odpowiedziałam:
– Tak, mam. W wakacje pomagałam u wujostwa w restauracji w Zakopanem. – Skłamałam bez oporu. W Zakopanem byłam, jadąc tylko palcem po mapie, a wujostwa restauratorów w rodzinie brak.
– Co tam robiłaś?
– Yyy, no to, co się robi w restauracji. Obierałam ziemniaki, zmywałam naczynia, przygotowywałam surówki, a jak były wesela czy inne imprezy, to obsługiwałam gości na sali – łgałam jak z nut.
Kobieta przez chwilę milczała i przyglądała mi się uważnie.
– Dobrze, przyjdź jutro na dzień próbny.
– Ale ja mogę tylko w piątek po szkole i w weekendy.
Pomyślałam, że teraz to już klapa. Pytam o pracę, a wybieram sobie dni. To chyba tak nie działa.
– To niedobrze, bo ja szukam kogoś na stałe.
– Proszę pani, ja bardzo potrzebuję tej pracy. – Spojrzałam na nią błagalnie.
Kobieta uśmiechnęła się lekko i westchnęła.
– Dobrze ci z oczu patrzy i mam ochotę się przekonać, co potrafisz. Przyjdź w piątek. O której kończysz lekcje?
– O czternastej.
– W takim razie widzę cię tu o czternastej trzydzieści i ani minuty później.
– Dziękuję bardzo, na pewno się nie spóźnię. Do widzenia.
Z uśmiechem od ucha do ucha pognałam prosto do domu. Nareszcie skończą się moje kłopoty finansowe. Nareszcie będę mogła wyjść z innymi na colę. I kupię prezent dla Justyny. A jak wystarczy, to może kupię sobie jakiś ciuch i parę butów.
– Majka, coś mi się zdaje, że my sobie inaczej pogadamy – usłyszałam od progu.
– Co się stało, mamo?
– Znowu się spóźniłaś. Ty myślisz, że ja jestem niezniszczalna i wszystko sama będę robić?
– Przecież zaraz ci pomogę, zdążymy, mamuś. – Cmoknęłam ją w policzek.
– A ty co taka wylewna? – spytała zdziwiona.
– Po prostu jestem szczęśliwa.
– Ja to nie mam czasu na bycie szczęśliwą. Tylko praca, dom i tak w kółko. I wszystko sama, znikąd pomocy.
– Jak to? A ja?
– A co ty mi tam pomagasz? Kartofle to ja strugam w pięć minut. Sprzątam też szybciej, bo ty się guzdrzesz.
Zrobiło mi się przykro. Żadnej pochwały, żadnego miłego słowa. W jednej chwili podjęłam decyzję, muszę powiedzieć mamie, że znalazłam sobie pracę i że będzie musiała zacząć wymagać co nieco od mojego rodzeństwa.
– Mamo, muszę ci coś powiedzieć.
Natychmiast zakręciła kran i energicznie odwróciła się w moją stronę.
– Co się stało?
– Spokojnie, nic się nie stało. – Uśmiechnęłam się. – Po prostu znalazłam sobie pracę na weekendy. Zaczynam w piątek po szkole.
– Co? – Spojrzała na mnie, marszcząc brwi. – Jaką pracę, czyś ty na łeb upadła? A nauka, a kto mi w domu pomoże, kto z Maćkiem zadania odrobi?
– Będę pracowała jako kelnerka w pizzerii. – Tak naprawdę to nie wiedziałam, czy w ogóle odejdę od zlewu, ale postanowiłam nieco podnieść prestiż swojego pierwszego zajęcia. – Maciek ma trzynaście lat i musi zacząć sam odrabiać lekcje, ja w jego wieku nie mogłam liczyć na niczyją pomoc. No a do pomocy w kuchni możesz zaangażować Kaśkę.
– Nie zgadzam się! – krzyknęła. – Po lekcjach masz wracać prosto do domu.
– Mamo, ja potrzebuję pracy, potrzebuję pieniędzy. Wszyscy w mojej klasie mają kieszonkowe. Po lekcjach chodzą na zapiekanki czy na colę, a ja zawsze się wymiguję. Jest mi wstyd. Sama powtarzasz w kółko, że bez pracy nie ma kołaczy. Czy to źle, że chcę pracować?
– No nie, mam może kraść, żeby ci dać, bo wszystkich na wszystko stać, tylko nie ciebie?
– Nigdy cię nie prosiłam o pieniądze, bo wiem, jaka jest sytuacja. Doceniam waszą pracę i to, że nie chodzimy głodni, dlatego pozwól mi zarobić na swoje potrzeby. Proszę cię, mamo.
– Nie wiem, co ojciec na to powie.
– Porozmawiam z nim, tylko proszę, zgódź się.
– No nie wiem, a jak zawalisz szkołę? Nie dość, że w domu nie będzie z ciebie pożytku, to jeszcze kłopotów sobie narobisz.
– Mamo, obiecuję ci, że niczego nie zawalę. Sama dobrze wiesz, że nauka przychodzi mi bez większego trudu. Te zmiany naprawdę wszystkim wyjdą na dobre. Maciek będzie musiał wziąć się w garść, a i Kasia się czegoś nauczy.
– No dobra, zawołaj Kaśkę – westchnęła mama.
Mina mojej siostry przekraczającej próg kuchni była bezcenna.
– O co chodzi?
– Tylko nie takim tonem, moja panno. W reklamówce jest marchewka, obierz z pięć takich dużych, zrobimy z groszkiem na dodatek do drugiego.
– Ale ja nie umiem.
– To się nauczysz. Majka, pokaż jej, jak to się robi.
Zupełnie nie spodziewałam się, że mama tak szybko wcieli w życie mój pomysł zaangażowania Kasi w domowe obowiązki.
– Ale ja sobie pobrudzę paznokcie. Czemu Majka ci nie pomoże?
– Nie dyskutuj, tylko bierz się do roboty. Koniec obijania się. Od dzisiaj ty też będziesz pomagała w kuchni.
– Mamo!!! Ale ja nie chcę! – Kaśka zalała się łzami.
I tak oto, walcząc z kapiącymi na podłogę łzami, moja piętnastoletnia siostra nauczyła się obierać marchewkę.
Po piątkowym debiucie w pizzerii szefowa kazała mi przyjść w sobotę. Wracałam do domu zmęczona, śmierdząca, ale tak bardzo szczęśliwa, że chciało mi się skakać do nieba. Dni mijały jeden po drugim i przed osiemnastką Justyny było mnie stać na prezent dla niej, może nie jakiś bardzo wyszukany, ale zawsze. Kupiłam mojej przyjaciółce tomik wierszy naszej ulubionej poetki i cieniutką srebrną bransoletkę z zawieszką w kształcie serca. Pieniędzy wystarczyło mi też na wystrzałową kieckę, kupiłam ją co prawda w second-handzie, ale była przepiękna.Impreza urodzinowa
Justyna mieszkała w pięknym, ogromnym domu. Nic dziwnego, jej ojciec był architektem, a mama stomatologiem. Za każdym razem, wchodząc tu, nie mogłam wyjść z podziwu. Marzyłam, że i ja kiedyś będę mieszkała w takiej willi.
– No, już myślałam, że nie przyjdziesz. Wchodź. – Pociągnęła mnie za rękę.
– Justyna, życzę ci, aby marzenia, które przychodzą ci do głowy, spełniły się co do jednego. – Przytuliłam przyjaciółkę i wręczyłam jej prezent.
– Dziękuję, Majka. Tyrałaś w tej pizzerii jak wół, żeby mi coś kupić. Jesteś niesamowita.
– Przestań. Lubię tę pracę.
– Serio? – Spojrzała na mnie. – Ooo, widzę makijaż? A jaką masz kieckę! Wyglądasz bosko!
– Daj spokój. Powiedzmy, że wyglądam inaczej niż na co dzień.
Prawda była taka, że sama sobie się podobałam. Sukienka była zwykła, typowa mała czarna, ale ja czułam się w niej, jakby ją uszyła dla mnie sama Coco Chanel. Rozpuszczone włosy sięgały mi do pasa i pięknymi falami układały się, zakrywając częściowo głębokie wycięcie na plecach. Szpilki pożyczyłam od mamy, były jak nowe, bo praktycznie nigdy w nich nie chodziła. Justyna poprowadziła mnie do salonu, skąd dochodziły muzyka i gwar rozmów. Z naszej klasy było tylko sześć osób, nikogo więcej nie znałam. Stół był obficie zastawiony wykwintnymi przekąskami. Rodzice Justyny zamówili catering w jakiejś ekskluzywnej restauracji, a jakby jeszcze tego było mało, zostawili jej na tę imprezę wolną chatę. Westchnęłam. Jakże moje życie różniło się od jej życia. Na mojej osiemnastce było zaledwie kilka osób, rodzice oczywiście siedzieli z nami, bo przecież musieli mieć na wszystko oko. Toast wznieśliśmy winem musującym powszechnie nazywanym szampanem, mama nagotowała gar bigosu, zrobiła sałatkę jarzynową i upiekła przepyszny tort. A ja naprawdę byłam im za to wszystko wdzięczna.
Przywitałam się z ludźmi z klasy, Justyna przedstawiła mi kilku swoich znajomych i kiedy już miałyśmy usiąść, zauważyłam, że wpatruje się we mnie jakiś chłopak.
To był moment, impuls, iskra, piorun, nie wiem, jak to nazwać, ale kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, dosłownie zamarłam. Byłam tak zmieszana, że z trudem zachowałam równowagę. On patrzył prosto na mnie, a ja stałam bez ruchu i przyglądałam mu się oczarowana.
– Chodź, poznasz jeszcze mojego kuzyna. – Justyna wyrwała mnie z chwilowego letargu.
Zanim jednak ruszyłyśmy z miejsca, on stanął centralnie przede mną. Wysoki, ciemnowłosy i o najpiękniejszych niebieskich oczach, jakie dotąd widziałam. Zaschło mi w ustach, a serce przyspieszyło.
– Przedstawisz mnie, kuzyneczko, czy mam to zrobić sam? – spytał głosem, od którego zmiękły mi kolana.
– Michał, tylko nie próbuj na niej tych swoich uwodzicielskich sztuczek, bo będziesz miał ze mną do czynienia.
– No wiesz? – obruszył się.
– Poznajcie się – powiedziała Justyna. – To jest Michał, mój kuzyn, a to Maja, moja najlepsza przyjaciółka.
– Miło mi cię poznać – powiedział, wpatrując się we mnie intensywnie.
– Mnie również – jakimś cudem zdołałam wydukać. Przez chwilę nawet zapomniałam, jak mam na imię.
– Skąd się znacie? – zwrócił się do Justyny, nie odrywając ode mnie wzroku.
– Chodzimy razem do klasy – odpowiedziała, patrząc to na niego, to na mnie.
– Serio? – Brwi ze zdziwienia podeszły mu do góry.
– Serio, serio, a teraz chodźmy się czegoś napić.
Michał poszedł za nami. Czułam jego spojrzenie i mało nie spadłam z obcasów, tak bardzo starałam się iść zgrabnie.
– Czego się napijesz? – spytał, gdy podeszliśmy do stołu.
– Yyy, nie wiem. – Patrzyłam na butelki z trunkami, które widziałam pierwszy raz w życiu. Nie chciałam jednak wyjść na taką, co to granatem ją od pługa oderwano, więc przeczytałam napis z pierwszej. – Niech będzie Johnnie Walker.
– Konkretna dziewczyna – usłyszałam.
Michał wlał niewielką ilość alkoholu do dwóch szklanek, a ja zastanawiałam się, co miało znaczyć „konkretna dziewczyna”.
– Z lodem czy colą?
– Z colą poproszę – odpowiedziałam, patrząc za Justyną, która odeszła na drugi koniec salonu.
Michał podał mi szklankę. Nasze palce na moment się zetknęły i poczułam przelatującą lotem błyskawicy iskrę.
– Za spotkanie – wzniósł toast.
Rozejrzałam się na boki.
– Myślałam, że wypijemy zdrowie jubilatki.
– A, będzie jeszcze okazja. – Machnął ręką.
Wypiłam łyk i… Boże! Co za kompromitacja. Michał klepał mnie po plecach, a ja dusiłam się, jakbym za chwilę miała wziąć ostatni w życiu haust powietrza.
– Już dobrze? – spytał po chwili.
– Tak, tak, dziękuję. Źle połknęłam – usprawiedliwiałam się. Prawda jednak była taka, że poza szampanem nie miałam jeszcze innego alkoholu w ustach. Żeby pokryć czymś zmieszanie, sięgnęłam po szklankę i wypiłam spory łyk. Tym razem się udało. Gorąco rozeszło się, docierając w każdy zakamarek mego ciała. Ramiona nagle zaczęły mi ciążyć, miałam wrażenie, że ciągnie je, przedwczesna jak na mój wiek, grawitacja.
– Co pijesz? – spytała Justyna, która nagle pojawiła się obok mnie. Podniosła szklankę na wysokość nosa i powąchała. – Michał, czyś ty oszalał? Nalałeś jej Jasia Wędrowniczka?
– Sama chciała – usprawiedliwił się.
– Majka, przecież ty w życiu nie piłaś.
Michał spojrzał na mnie przez zmrużone oczy. Ciekawa byłam, co sobie o mnie pomyślał. Szara gąska, wypuszczona nieco dalej niż jej zagroda, sięga po trunek, którego na oczy nigdy nie widziała. Musiałam jakoś ratować sytuację, choć ten cały Jaś Wędrowniczek wcale, ale to wcale mi nie smakował.
– Nie panikuj. Michał nalał, bo chcieliśmy wypić toast za twoje zdrowie. Poza tym patrz, nic mi nie jest – dodałam ciszej.
Wypiliśmy jeden toast, drugi, potem zjadłam indyka w galarecie czy coś w tym stylu, później był kolejny toast i wreszcie poszliśmy tańczyć.
– Justyna, czemu jest was dwie? – spytałam, czując się jakoś dziwnie. Wyraźnie coś działo się z moim wzrokiem. Zamykałam i otwierałam oczy, a dwie Justyny nadal podrygiwały w tańcu i za cholerę nie chciało być inaczej.
– Mówiłam, nie pij, mówiłam! A teraz tańcz, żeby alkohol szybciej z ciebie wyparował. Twoja matka mnie ukatrupi, jak wrócisz taka nawalona do domu.
– Ale że co, że to Jaś Wędrowniczek tak mnie urządził?
– Michał, mówiłam, żebyś jej nie nalewał tyle alkoholu. Ona w ogóle nie pije.
– Zaraz jej przejdzie.
– Mówicie o mnie beze mnie – wtrąciłam się, ale mnie nie usłyszeli, bo akurat z głośników huknęła Christina Aguilera w mojej ulubionej piosence Beautiful.
– Zatańczysz? – spytał Michał.
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Nogi miałam jak z ołowiu.
– Ale ja wiem. – Objął mnie w talii, a ja nie miałam pojęcia, co mam zrobić z rękami, które dosłownie zwisały mi wzdłuż ciała. Michał przylgnął do mnie i zaczęliśmy kołysać się w takt muzyki. W końcu, ośmielona wypitym alkoholem, splotłam ręce na jego karku i poddałam się urokowi chwili. Nie wiedziałam już, czy w głowie kręci mi się przez Jasia Wędrowniczka czy przez Michała. Pachniał cudownie, a mnie było wstyd, że skropiłam się jakimiś taniutkimi perfumami mamy.
– Wszystko w porządku? – usłyszałam szept wprost do ucha.
– Chyba, tylko strasznie mi gorąco.
– Chcesz wyjść na dwór?
– Nie, zaraz mi przejdzie.
Nie przeszło. Do końca utworu gorąco jego ciała przenikało przez moją cienką sukienkę i grzało jak piec hutniczy. Potem wróciliśmy do stołu, przy którym Justyna z jakimś kolesiem, którego imienia nie pamiętałam, całowała się namiętnie.
– Chyba nie będziemy im przeszkadzać, co? – spytał Michał.
– Ale ja muszę się czegoś napić. A oni są tak zajęci, że pewnie nawet nie zauważą, jak usiądziemy obok.
– Hej, kuzyneczko, pijemy? – Michał szturchnął Justynę w ramię.
– Spadaj, Misiek, nie widzisz, co robię? – Z trudem odkleiła się od chłopaka.
– Chodź ze mną do łazienki – szepnęłam jej do ucha.
– Majka, ty to masz wyczucie czasu. – Przewróciła oczami, ale wstała. – Chodź. Będziesz rzygać czy co? – spytała, kiedy znalazłyśmy się już w przestronnej łazience całej w marmurze.
– Nie, na szczęście mi przeszło. Kim jest ten typek, z którym wpadłaś w ślinę?
– To Kamil, przecież ci go przedstawiłam. Mieszka niedaleko stąd, znamy się od podstawówki.
– Nic nie mówiłaś, że ze sobą chodzicie.
– Bo nie chodzimy. Po prostu od czasu do czasu się całujemy.
– No nie, ty chyba zwariowałaś. Jak można całować się od czasu do czasu?
– Czemu? Przecież to tylko pocałunek. Wiesz, taka wymiana płynów ustrojowych.
– Mam na ten temat inne zdanie.
– Ty, Majka, na ten temat nie możesz mieć żadnego zdania, bo przypomnę ci, że się jeszcze nie całowałaś.
– Bo się w nikim nie zakochałam, dlatego się nie całowałam, to proste.
– Ech, ty romantyczko. Ja tam się lubię całować. – Pociągnęła usta szminką.
– Słuchaj, Michał jest z Warszawy?
– No a skąd, z Księżyca? Co, wpadł ci w oko?
– No, przystojny jest i miły. Ma dziewczynę? – spytałam, choć nie liczyłam na to, że się mną zainteresuje.
– Nie wiem. Chyba nie ma, skoro przyszedł sam. To co, wracamy do gości?
– Wracamy.
Impreza trwała do piątej rano. Michał praktycznie nie odstępował mnie na krok. Dałam się namówić na kolejne drinki i na kolejne tańce w jego objęciach.
Siedzieć naprzeciwko Michała i nie gapić się na niego było dla mnie nie lada wyzwaniem, ale obudzić się z głową na jego ramieniu i przyglądać się, jak śpi, to było totalne szaleństwo. Pamiętam, że kiedy goście opuścili dom Justyny, usiedliśmy na ogromnej kanapie i rozmawialiśmy chyba o szkole. Byłam nieźle wstawiona, ale radziłam sobie z zapędami Michała, który próbował mnie pocałować. Jak to się stało, że zasnęłam na jego ramieniu, nie wiem. Kiedy się obudziłam, podparłam się na łokciu i delikatnie, żeby go nie obudzić, wyswobodziłam się z jego objęć. Podniosłam z podłogi szpilki i pobiegłam do pokoju Justyny. Spała na brzuchu w pełnym umundurowaniu.
– Justyna! Justyna, słyszysz mnie? – Potrząsnęłam ją za ramię.
– Yyy.
– Obudź się.
– Po so? – wybełkotała.
– Muszę się zwijać do domu, chodź, zamkniesz za mną drzwi.
– Nie mam mocy.
– Wstawaj.
Z trudem obróciła się na wznak. Jej sukienka była w opłakanym stanie, włosy rozczochrane, a rozmazany wokół oczu tusz spowodował, że wyglądała jak wujek Fester z Rodziny Addamsów.
– Dynia mi pęka, która godzina?
– Po dziewiątej.
Justyna usiadła na łóżku, przeczesała dłonią włosy i przyjrzała mi się wnikliwie.
– Ej, a ty czasem nie spałaś z Michałem?
– Spałam.
– Ale jaja. I co, całowaliście się?
– No co ty, pogięło cię? Tobie w głowie tylko całowanie.
– Mnie nie, ale ty to jesteś zdrowo szurnięta. Masz osiemnaście lat i zamiast korzystać z życia, ciągle dygasz.
– Pogadamy o tym innym razem. Muszę zmykać do chaty, bo mi mama naprawdę łeb ukręci.
Michał ani drgnął, kiedy ja i Justyna się żegnałyśmy. Jak się obudzi, pewnie nawet nie będzie pamiętał, że ktoś taki jak ja w ogóle istnieje. Miałam świadomość, że nie pasuję do ich świata, chociaż Justyna nigdy nie dała mi odczuć, że dzieli nas finansowa przepaść.
Głupio się czułam, idąc w niedzielny poranek w krótkiej, czarnej sukience. Wsiadłam do autobusu i po półgodzinnej jeździe dotarłam do domu. Mama krzątała się po kuchni z włosami nawiniętymi na wałki na gorąco. Cóż, jak zwykle w niedzielę. Robiła się na bóstwo tylko dlatego, że obowiązkowo całą rodziną szliśmy, a dokładniej jechaliśmy, na mszę do kościoła.
– Majka, doprowadź się do porządku, bo za czterdzieści minut wychodzimy – powiedziała na dzień dobry. Ani jednego pytania: „jak było?”, „jak się bawiłaś?”.
– Dobrze, zaraz będę gotowa.
I jak co niedziela wsiedliśmy do zdezelowanego forda, który był dumą ojca, i pojechaliśmy do kościoła. I nieważne, że maska była w czerwonym kolorze, a cała reszta w srebrnym, ważne, że kółka się kręciły i nie kapało na łeb.
Czasami miałam tego wszystkiego dosyć, ale wychowana w absolutnym posłuszeństwie nie miałam odwagi się buntować. Na tę mszę wcale nie chciało mi się jechać. Nie miałam ochoty na pierwszym w życiu kacu słuchać bełkotu księdza, który często chyba nawet nie wiedział, o czym mówi. Mama modliła się żarliwie, a gdy podczas „powstań, usiądź, klęknij” przysnęłam na moment, szturchnęła mnie łokciem w ramię tak, że aż mi się gwiazdki pokazały. Gdy ksiądz wznosił bogobojny wzrok ku sklepieniu kościoła, a potem śpiewał, okropnie fałszując, ja wyobrażałam sobie, jak by to było, gdybym wczoraj pozwoliła Michałowi na pocałunek. Przez całą mszę myślałam w zasadzie tylko o nim i dzięki temu dotrwałam do końca bez większej męki.