Utracone serce Azji - ebook
Utracone serce Azji - ebook
Azja Środkowa – serce mongolskiego imperium Tamerlana i cel stalinowskich zsyłek, kraina ogromnych przestrzeni, niezliczonych tajemnic i niezwykłych opowieści. Odległy i fascynujący region, w którym bieg zdarzeń zmienia się gwałtownie i zaskakująco jak krajobraz - stepy przechodzą w pustynie i wypiętrzają się w wysokie góry, burzliwa historia obala i wznosi imperia. W Utraconym sercu Azji Colin Thubron, autor bestsellerowych książek podróżniczych, zabiera czytelników w wyjątkową podróż przez ten mało znany, rzadko odwiedzany, ale piękny i ważny zakątek świata.
"Thubron ma czas. Nadkłada drogi, aby obejrzeć zrujnowaną twierdzę na pustyni, kilka dni szuka zapomnianego grobu wodza antybolszewickiej rewolty, zamiast samolotu wybiera zdezelowany autobus. Odwiedza szacowne zabytki i industrialne monstra, metropolie i zabite dechami wioski. Pociąga go przyroda i wszelkie miejsca kultu. Utracone serce Azji można czytać na kilka sposobów – jako dziennik niespiesznej włóczęgi, erudycyjny przewodnik po regionie albo rzetelny reportaż o państwach Azji Centralnej: Kazachstanie, Kirgistanie, Tadżykistanie, Turkmenistanie i Uzbekistanie (które uzyskały niepodległość zaledwie kilka miesięcy przed przyjazdem pisarza). To jedna z tych lektur, po których chce się spakować plecak i natychmiast wyruszyć w podróż". Wojciech Górecki
"Thubron ma wrażliwość pisarza i umysł historyka. Nie można sobie wyobrazić wspanialszego towarzysza podróży przez nieznane krainy". "Washington Post Book World"
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-422-4 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odbyłem tę podróż pierwszej wiosny i pierwszego lata po uniezależnieniu republik środkowoazjatyckich od Moskwy. Podczas krótkiej wizyty na tym obszarze rok wcześniej zyskałem cennych znajomych; z powodu niepewnej sytuacji politycznej postanowiłem ukryć tożsamość kilku wymienionych osób.
Przed laty podróżowałem po sąsiednich krajach muzułmańskich, następnie po europejskiej części Związku Radzieckiego (w tym celu nauczyłem się posługiwać łamaną ruszczyzną), wreszcie po Chinach. Azja Środkowa okazała się ostatnim, najmniej uchwytnym elementem tej osobistej układanki.rozdział_drugi Merwijskie pustkowie
Pociąg wlókł się na wschód od Aszchabadu przez krainę oaz, gdzie rzeki porzucały Iran, żeby umrzeć na turkmeńskiej pustyni. W jednym z okien góry Kopet-dag wychylały się posępnie z mgły, a ich zarys powtarzał się w coraz bardziej rozmytych odcieniach nieba. Za drugim oknem toczył się szarozielony step, poprzecinany czerwienią maków. Niebo nad tym bezmiarem wysklepiło się jak pokryty freskami sufit, gdzie flotylle białych i szarych obłoków sunęły każda ze swoim wiatrem.
Kilka razy udało mi się wypatrzyć jakiś kurhan u podnóża gór – rozwarte jak krater wulkanu miejsce pochówku wodza plemiennego, swoisty kamień milowy zapomnianej wędrówki nomadów. Sto lat temu Turkmeni z plemienia Teke wypasali w tej strefie brzegowej swoje wielbłądy i dzielne konie achałtekińskie, uprawiali też ziemię wokół czterdziestu trzech twierdz z cegły mułowej. Dziś Kanał Karakumski rozprowadzał wodę z Oksusu po wioskach o starych, rozpaczliwych nazwach „Droga bez wyjścia” albo „Miejsce przeklęte przez Boga”, zasilając kołchozowe plantacje bawełny i pszenicy.
Pociąg przypominał miasto na kółkach. W przedziałach z kuszetkami tłoczyli się rosyjscy robotnicy fabryczni i grupki rozgadanych Turkmenów. Świat zewnętrzny zasnuwał się mgłą z brudnych okien, z toalet bił smród moczu. Panował tu jednak nastrój rozbuchanej wolności. Wszyscy byli w ruchu, jakby chcieli oderwać się od korzeni. Pochłaniali ze smakiem sałatki, dzielili na porcje żylaste kurczaki, zawzięcie grali w karty i niańczyli sobie nawzajem dzieci, dopóki nie nadszedł czas na popołudniową drzemkę. Kiedy rozwinęli poplamione materace, korytarz zmienił się w plątaninę rąk i wystających za prycze stóp w dziurawych skarpetkach. Z pościelowej tundry wybijały się brody turkmeńskich wieśniaków i ogorzałe od wiatru głowy wspartych na czapkach żołnierzy. Ciała sędziwych matron, jadących do krewnych w sąsiedniej oazie, piętrzyły się pod kocami i pikowanymi płaszczami, młode kobiety zwinęły się w kłębek z dziećmi w ramionach, ściągając chusty na twarz.
Trzysta kilometrów na wschód od Aszchabadu, gdzie ziemia spiętrzyła się w wały porośniętego zielskiem piachu, zerwał się ostry wiatr. Tłukł w okna i złączył równinę z niebem, rozmywając je w jednolitą połać żółtawego światła. Ni stąd, ni zowąd pojawiły się zaorane bruzdy, kanały melioracyjne i lśniące tafle pól ryżowych; wkrótce potem suchy las słupów telegraficznych, wież wysokiego napięcia i żurawi, wreszcie przedmieścia Mary. Zanim pociąg stanął, zdążyłem zerknąć ciekawskim okiem w działki na tyłach domów – zadbane ogródki i stada włóczących się gęsi.
Mary – wznoszone chaotycznie z bladej, martwej cegły – przypominało gryzmoły na powierzchni oazy. Krążyłem wśród bloków i parterowych domków, próbując dotrzeć do serca miasta. Serca nie było. Znalazłem jakiś ponury hotel. Pod wieczór, wciąż siedząc w holu przed czarno-białym telewizorem, usłyszałem, że w Afganistanie odsunięto od władzy Nadżibullaha. Nie miałem z kim się podzielić tą nowiną; spiker przeszedł do kolejnych wiadomości. Odrobinę rozkojarzony – jakbym odbierał sygnały z odległej planety – przełknąłem wzmianki, że Dania odmówiła wejścia do strefy euro i że na stadionie Wembley odbędzie się koncert ku pamięci Freddiego Mercury’ego.
Tamtej nocy obca teraźniejszość wydawała się całkiem nierzeczywista. Na scenę wkroczyła przeszłość. Gdzieś na obrzeżach tych brzydkich osiedli leżały ruiny Merwu, czyli dawnej Antiochii Margiańskiej – miasta postoju karawan, przez dwa tysiące lat gwiazdy przewodniej Jedwabnego Szlaku, stolicy wybitnie uzdolnionych i tragicznie doświadczonych przez historię Turków seldżuckich. Miasta bogatego, czasem nawet wytwornego w swej łagodnej potędze, którego różnorodni mieszkańcy utrzymywali się ze wspólnego zamiłowania do handlu.
Wyszedłem w ciepłą noc na spacer po Mary. Kilka ulicznych latarń swym światłem wydobywało z mroku brud i nędzę. W jedynej czynnej restauracji serwowano siermiężne zupy jarzynowe oraz kawałki baraniny i koźliny w lepkim sosie z ryżem. Kluczyłem ciemnymi ulicami, podążając za dźwiękami muzyki, aż zbłądziłem na zalany światłem plac między blokami, gdzie odbywało się huczne wesele. Część gości siedziała za długimi stołami na kozłach pod baldachimem z winorośli, reszta tańczyła na parkiecie z ubitej ziemi. Obserwowałem ich z cienia. Świętowali w delikatnej atmosferze swoistego wyobcowania. Tańczyli razem, wymachując rękami nad głową. Wyglądali jak aktorzy jakiejś nieistniejącej trupy. Wszystko sprawiało wrażenie nierealności. Odległość przemieniła odgłosy jedzenia i picia w radosny szczebiot biesiady elfów. Przemowy i dźwięki trącanych kieliszków ścichły w szepty i wątłe brzęknięcia. Kobiety jaśniały w krwistoczerwonych aksamitach i pstrokatych chustach, młodzi mężczyźni paradowali w czarnych kurtkach lotniczych i dżinsach z szerokimi nogawkami.
Żeby było jeszcze dziwniej, bawili się z nimi Rosjanie: zwaliści, blondwłosi tancerze i serdeczne młódki, całujące się z turkmeńskimi przyjaciółkami. Kiwali się i podśpiewywali nieśmiało w takt hałaśliwej muzyki – turki jskiej na przemian ze słowiańską – tworząc obraz baśniowej jedności.
Chciałem uwierzyć w tę jedność. Materialny podział na zdobywców i podbitych przebiegał tu zawsze wzdłuż cienkiej granicy, więc pomyślałem sobie, że ubożsi mogą się integrować w miarę bezboleśnie. Przeświadczenie Rosjan o ich wyższości kulturowej i głęboko zakorzeniony konserwatyzm Turkmenów zniweczyły jednak moje nadzieje. Safar powiedział, że praktycznie się nie zdarza, by rodzina turkmeńska wydała córkę za Rosjanina. Im dłużej patrzyłem, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że ta biesiada z tańcami jest tylko na pokaz. Nic dziwnego, że rosyjscy goście szybko się pożegnali – jakby ich obecność była co najwyżej objawem przelotnej kurtuazji. Turkmeni tańczyli do późna w nocy.
°
Taksówkarz miał przenikliwe oczy i surową twarz. Przejechaliśmy już trzydzieści kilometrów w stronę Merwu – w bladym świetle poranka, mijając po drodze smętne pozostałości domów i warsztatów. Dwieście lat temu emir Buchary doszczętnie zrujnował oazę – zniszczył systemy nawadniające i wysiedlił mieszkańców. Nie odzyskała już dawnej świetności. Podbita przez Rosjan, stała się miejscem zsyłki odsuniętych od łask oficerów, a tubylcy okryli się złą sławą wiarołomców. „Jeśli spotkasz żmiję i mieszkańca Merwu – mawiali Turkmeni – zabij wpierw tego drugiego”.
Kierowca wciąż przygładzał wąsy i czuprynę, zerkając w stłuczone lusterko. Niepokojąco pasował do stereotypu merwi jczyka i nic nie zdołało zetrzeć mu z twarzy wyrazu wścibskiej podejrzliwości. Dopytywał, co ja tu właściwie robię? Po co chcę oglądać te ruiny?
– Przecież w Anglii wszystkie miasta są piękne – powiedział.
– Nieprawda.
– W Anglii wszystkie drogi są dobre. – Tłukliśmy się po wybojach. – Jak tam u was z żywnością? Macie wielbłądy i pustynie?