- W empik go
Utracony element - ebook
Utracony element - ebook
Zabójczo skomplikowana intryga w barwnej Florencji
Konstantyn od ponad dwudziestu lat mieszka w Londynie. Robi karierę, żyje w luksusie, ma powodzenie u kobiet. Niemal z dnia na dzień całe jego życie się zmienia, gdy nieznajoma kobieta wręcza mu tajemnicze czarne pudełko. Konstantyn traci pracę, zostaje napadnięty, a jego najlepszy przyjaciel nagle znika. Aby go znaleźć, wykorzystuje jedyną wskazówkę, jaką ma – pocztówkę z Florencji. Wyrusza tam, aby zrozumieć, w co i dlaczego został uwikłany. Na drodze Konstantyna staje nie tylko międzynarodowej sławy włoski neurochirurg i psychiatra, ale także pełen luk i niespodzianek umysł bohatera.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66967-15-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Londyn, 8 sierpnia
Życie nie zawsze daje nam to, czego chcemy, ale zawsze daje to, czego potrzebujemy.
Usłyszałem te słowa od pewnej dziewczyny i pamiętam, że długo nabijałem się z naiwności autora cytatu. Dopiero czas, a właściwie wydarzenia pewnego wieczoru zmusiły mnie do zmiany zdania.
Wszystko zaczęło się od zwykłego nieporozumienia. A może to był przypadek? Albo przeznaczenie. Zależy, kto patrzy i z której strony. W końcu każdy z nas widzi co innego. Był dżdżysty piątek, dzień po moich trzydziestych pierwszych urodzinach. Głowę miałem ciężką po nieludzkiej nocy, po której chyba nie wróciłem do łóżka na własnych nogach, w każdym razie nie sam. Pamiętam tylko pyzate i zniesmaczone oblicze pani Whitaker wciśnięte między drzwi a framugę apartamentu obok, kiedy próbowałem pocałować ją, mam nadzieję z wdzięczności, że jest dla mnie zawsze taka wyrozumiała.
Tamtego popołudnia udało mi się wcześniej wyjść z biura. Zazwyczaj siedzę po godzinach, więc kiedy mijałem szefa przy sali konferencyjnej, zatrzymał na mnie spojrzenie, ale nic nie powiedział.
Od dwóch lat pracowałem w Prizen & Forces, firmie brokerskiej zajmującej się doradztwem inwestycyjnym. Po stażu dla Hobbesa miałem gorszy okres, ale szybko się odbiłem i wspiąłem, z drobnego analityka, a później brokera przeistaczając się w dealera agencyjnego. Jednego z lepszych w tej części londyńskiego Canary Wharf.
Do tamtego dnia.
Zjechałem na parter. Wychodząc, pozdrowiłem portiera. Sam spojrzał na mnie z dezaprobatą. Dobrze wiedział, że jego syn świętował ze mną – i z pewnością się obudził, kto wie gdzie i o której godzinie, nie pamiętając szczegółów minionego wieczoru, a teraz odsypia na kanapie w salonie, wśród pustych puszek po piwie. Inaczej przyszedłby na spotkanie z ojcem, tym samym dając mu namiastkę nadziei, że jeszcze nie jest zupełnie przegrany.
Ale Gramma nie było. Byłem ja.
Chłopak z krakowskiej Huty, którego nie powstrzymają doły, wirusy, napoje wyskokowe, kace ani londyńskie korki. Tu wszyscy myślą, że są lepsi. Za każdym razem wyprowadzam ich z błędu. Lubię mieć kontrolę. I mam.
Przynajmniej wtedy tak mi się zdawało.
Sam odpowiedział skinieniem głowy i wrócił do swoich obowiązków, co pozwoliło mi uniknąć pogawędki. Chyba nie zniósłbym dzisiaj jego narzekania. Skierowałem się bezzwłocznie do wyjścia. Pragnąłem aspiryny i snu nawet bardziej niż tej wydekoltowanej adwokatki agencyjnej z wczorajszego zebrania.
Windy wieżowca ślizgały się sennie między piętrami. Ich ergonomiczne kadłuby odbijały się w mokrych płytach pokrywających plac. Z góry wszystko wygląda inaczej. Flagi z inicjałami „P&F” łopotały na wietrze niczym skrzydła wielkiego ptaka. Lubiłem ten widok, a jeszcze bardziej dźwięk.
_Jaka szkoda, że nie zaparkowałem w podziemiach_, pomyślałem, gdy tylko opuściłem gmach. Postawiłem kołnierz płaszcza w nadziei, że chociaż częściowo ochroni mnie przed deszczem, ale uporczywe krople moczyły moje ubranie i włosy. Wiatr bezczelnie dawał mi w twarz i tym razem nie miałem na tyle silnej woli, aby znosić to w drodze na parking. Najwyraźniej nikt nie miał, bo plac wyludnił się po kilku silniejszych podmuchach. Zdecydowałem, że wrócę po parasol.
Odwróciłem się w kierunku drzwi obrotowych i natychmiast uskoczyłem. Rower zahamował z piskiem tuż przed moim nosem, zostawiając ciemną smugę na płycie chodnikowej. Kto wie, ile milimetrów dzieliło nas od kolizji. Już chciałem rzucić coś nieeleganckiego, gdy dziewczyna chwyciła mnie za poły płaszcza i przyciągnęła gwałtownie do siebie.
– Konstantyn… – wydyszała.
Deszcz, para z jej ust, odległość – miałem zamazany obraz. Bardzo długie ciemne włosy przyklejały się do jej policzków, oplatały mokrą szyję. Przemoknięta kurtka zdradzała, że pedałuje na deszczu już od jakiegoś czasu. Krople z czubka jej nosa skapywały wprost na mój krawat. Błądziła wzrokiem po mojej twarzy, jakby czegoś szukała.
– Wyglądasz inaczej – powiedziała.
Co miałem odpowiedzieć? Stałem osłupiały jak dureń, wpatrując się tępo w dziewczynę. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to że jest jedną z tych kelnerek, do których miałem oddzwonić – ale przecież do żadnej nigdy nie oddzwaniałem. Może oszalała, na pewno była rozgorączkowana. Byle nie zaczęła płakać i nie stawiała żądań.
Cała to zajście sprawiło, że straciłem poczucie rzeczywistości, a ona… cóż, była zbyt piękna, żeby przegonić ją jak komara. Nie wyzywająca, z twarzą raczej pozbawioną makijażu, na pierwszy rzut oka niewielkimi piersiami i wyraźną cienką blizną u nasady włosów. Zupełnie nie w moim guście, a jednak działała na mnie jak trzeba.
We wzmagającym się deszczu, zamazującym pole widzenia, musiałem wytężać wzrok, nawet gdy była bardzo blisko. Chwilami wiatr zmieniał kierunek ulewy, zupełnie jak kierunek moich myśli. Dziwne wrażenie. Dziewczyna, ledwo łapiąc oddech, co chwilę oglądała się za siebie.
– Słuchaj… – Świdrowała mnie wzrokiem. – Nie mamy więcej czasu. Teraz wszystko zależy od ciebie. – Wyzwoliła mnie z uścisku i wyciągnęła coś spod kurtki. Bez słowa wepchnęła przedmiot w wewnętrzną kieszeń mojego płaszcza.
Wzdrygnąłem się.
– Ale to jest jakieś nie… – Zamierzałem zaprotestować, ale w tej samej chwili ona wskoczyła na siodełko i odepchnęła mnie. O mało nie upadłem.
– Nie potrzebujesz go. Nikogo – usłyszałem jeszcze, gdy rower znikał w oddali. Moje serce szamotało się jak te flagi na wietrze. W głowie czułem szum, wiatr mu wtórował. Chciałem coś odkrzyknąć, puścić się za nią biegiem, ale gdzieś za moimi plecami rozległy się głosy wkurzonych facetów. Odwróciłem się.
Dwaj. Może czterej. Biegli w moją stronę. Nie wyglądali przyjaźnie. Spod ich ciężkich buciorów rozbryzgiwała się woda. Bez zastanowienia ruszyłem w stronę Cabot Square, aż do Bank Street. Przyśpieszyłem. Oni też.
– Szybko! Łapać go! – Dotarło do mnie tylko tyle, ale wystarczyło, bym rzucił się biegiem jak zając uciekający przed psami myśliwskimi. Strach zdominował wszelkie inne emocje. Po prostu biegłem ile sił w nogach. Już teraz wiem, co dokładnie oznacza „biec na oślep”.
Musieli być coraz bliżej, bo słyszałem ich wyraźnie. W ostatniej sekundzie wbiegłem na North Dock Footbridge, wpadając prosto w tłum zwiedzających. Obijając się o niskich, w większości azjatyckich turystów, zdałem sobie sprawę, że ci z tyłu mają mnie teraz na muszce.
Gwar zagłuszył wszystko, ale nie zwalniałem. Spontanicznie odbiłem w lewo, a potem w prawo, w wąską uliczkę pomiędzy budynkami. Wskoczyłem w bramę i puściłem się po schodkach w dół, bez świadomości, dokąd mnie zaprowadzą. Instynkt kazał mi wiać i tyle. Kto wie, może lata trenowania lekkoatletyki na studiach właśnie ratowały mi życie. Nie czułem zmęczenia, jedynie mdłości.
Nie wiem, jak długo biegłem, zanim spostrzegłem centrum handlowe w budynku z czerwonej cegły. Przeleciałem przez ulicę, nie zważając na trąbiące pojazdy, i wparowałem do środka. Na parterze właśnie domykała się winda. W ostatniej chwili wskoczyłem do środka.
Dopiero teraz napięcie w moim ciele zelżało. Zsunąłem się po ścianie na podłogę. Paliło mnie w krtani, żołądek miałem zaciśnięty jak pięść, czułem szczypanie pod powiekami. Wszystkie moje mięśnie drżały, więc z trudem się podniosłem, gdy winda zatrzymała się na ostatnim piętrze. Przebiłem się przez hałaśliwy tłum klientów i schroniłem w najbliższej toalecie.
Przez chwilę stałem za drzwiami, nasłuchując, ale oprócz własnego oddechu i walenia serca nie byłem w stanie niczego dosłyszeć. Na wszelki wypadek zamknąłem się w kabinie i usiadłem na sedesie. Łapałem oddech. Przywoływałem obrazy. Próbowałem pozbierać myśli. Pierwsze pytania zaczęły drążyć mój umysł. Wtedy przypomniałem sobie o dziwnym podarunku od dziewczyny. Sięgnąłem do kieszeni.
Mały czarny przedmiot, nieco bardziej podłużny i większy od kości do gry. Obejrzałem go ze wszystkich stron. Dotykałem go nerwowo w poszukiwaniu zamka, napisu, jakiegoś wejścia, ale gładka powierzchnia lśniła bez skazy.
– Co to, do cholery, jest? – mruknąłem.
Wsunąłem przedmiot z powrotem do kieszeni. Przez dłuższą chwilę mierzyłem wzrokiem drzwi toalety. Nasłuchiwałem. Już nie bałem się jak tam, na placu. Byłem nieco poirytowany, zły. Bzdura – byłem wkurwiony. Na pogodę, na siebie, na nią. Czy czułeś się kiedyś wyobcowany? We mnie zaczęło kiełkować właśnie takie niewytłumaczalne przekonanie, a jego korzonki niemal rozpychały się pod skórą, deformując moją tożsamość, to, kim byłem. Potrząsnąłem głową. Skoncentrowałem się ponownie. Istniała spora szansa, że zajście było pomyłką – i w to zdecydowałem się wierzyć.
– Jesteś mi winna wyjaśnienia – powiedziałem, jak gdyby sprawczyni całego zamieszania stała teraz przede mną.
Wyszedłem z kabiny i ochlapałem twarz wodą. Skóra wokół ust nadal miała słony smak. Poprawiłem włosy i wygładziłem koszulę. Sprint najwyraźniej rozładował mnie i wyciszył, bo w miejsce strachu pojawiła się determinacja. Starając się nie zwracać niczyjej uwagi, opuściłem budynek i ruszyłem w stronę wyrastających nad miastem wieżowców z zamiarem odnalezienia tamtej dziewczyny.2
Yuma zaczęła się krztusić. Z każdą kolejną dawką powietrza powracały świadomość i wyrywki wspomnień. A może to były projekcje lub halucynacje? Obrazy pulsowały i słabły niczym zanikające światła latarni na horyzoncie oceanu, na którym oddalała się jak łódka. Odruchowo chciała sięgnąć do kieszeni kurtki, jednak ręka pozostała wyciągnięta wzdłuż boku. Coś ją blokowało. Palce z trudem odzyskiwały czucie. Zdrętwiałe i wychłodzone, prężyły się, jakby im również brakło powietrza. Szarpnęła ciałem. Smukłe, acz silne nogi pomimo starań nie zdołały zmienić pozycji, choć mięśnie twardniały, a włókna zarysowały się pod śniadą skórą. Chwilami, niczym impuls elektryczny, przebiegał po ciele dziewczyny ulewny deszcz, uwydatniając drobne, lecz pełne piersi. Chwilę później po deszczu nie było śladu. W końcu przestała ufać własnym zmysłom. Unieruchomiona głowa ani drgnęła. Gałki oczne poruszały się gwałtownie w oczodołach o kształcie migdała. Yuma próbowała dostrzec cokolwiek poza rosnącą nad nią plamą w odcieniach szarości. Nie umiała powiedzieć, czy to niebo, czy sufit. Błądziła po niej wzrokiem, wyłapując nieliczne cienie.
Starała się pozbierać skrawki pamięci w sensowną całość. Koncentracja na przedmiotach i odczuciach, na tym, co pamiętała, pomagała jej w pewnym stopniu odnaleźć się tam, gdzie właśnie była. Przynajmniej na tę chwilę. Powoli kontury otoczenia wyłaniały się z mroku, nabierały formę, tworząc wizję otaczającej Yumę rzeczywistości. Jak mogła zmoknąć, skoro leżała przypięta do łóżka w ciemności nieznanego pokoju? Nie była w stanie niczego dotknąć, ale czuła, że materiał, który ma na sobie, to nie jej wiatrówka. Jak się tu znalazła? Kim jest?
Niewiele pamiętała. Niewyraźne obrazy nakładały się na siebie. Po studiach pragnęła dołączyć do europejskiej organizacji non profit Lekarze bez Granic. Przygotowania do wyjazdu to był krótki okres, gdy wiodła życie, jakiego zawsze pragnęła. Miała cel. Wiedziała, że bez protekcji i wpływów rodziców dojście do czegokolwiek mogło zająć lata, ale czuła, że pierwszy raz robi coś sensownego – i wreszcie sama.
Potem nadszedł ten dzień. Dopiero wystartowała, a już dotarła do granicy. W życiu przekracza się różne granice, jedne z własnego wyboru, inne z głupoty, a jeszcze inne z nieznanych nikomu powodów. Człowiek lubi mówić o przeznaczeniu, kiedy chce się pozbyć odpowiedzialności lub oddać swój los w czyjeś ręce. Jakby mogła to zrobić. Nieoczekiwane wydarzenia unicestwiały plany Yumy na to wspaniałe życie poza rezydencją Parksów, jej marzenia, idee, aż wreszcie ją samą. Choroba była jedną z tych granic. Wszystko zmieniło się nagle i bezpowrotnie. Jakby jej krótka egzystencja przedwcześnie dobiegała końca, ale bez tragicznego finału, bez śmierci nawet, płynnie przechodząc w kolejną. Jak muzyczna składanka, gdy jeden utwór stapia się z następnym, z każdą sekundą się nim stając – i wystarczy chwila nieuwagi, a ominiemy ten moment.
Yuma pamiętała, jak wpadła w wir absurdalnych wydarzeń, będąc w nich jednocześnie marionetką i widzem po drugiej stronie ekranu. Diagnoza: nieuleczalny i nieoperacyjny nowotwór – za którymś razem podkreślono to na czerwono – wydawała się czymś równie nierealnym jak możliwość wylądowania UFO na jej balkonie. Wielokrotnie czytała na głos dane pacjenta w nagłówku karty: Yuma Parks, urodzona w Nowym Jorku, lat dwadzieścia trzy i tak dalej. „Yuma Parks, Yuma Parks, Yuma Parks”, szeptała, aż słowa te wydawały jej się obce, przynosząc tylko chwilową złudną ulgę.
Do badań ogoliła głowę na zero. Ponieważ miała długie włosy, trwało to nieznośnie długo. Z obojętnością śledziła w lustrze każdy ruch fryzjera, jego zroszone potem czoło, wyraźnie zarysowaną linię żuchwy. Podłogę salonu przykrywały pasma włosów, a on deptał je butami jak trawę, muskając opuszkami palców nagą głowę Yumy.
Poznała diagnozę w piątek, od soboty wymiotowała przez cztery dni, a nocami gorączkowała. Wcale nie z powodu choroby. Zagryzała mankiet piżamy i płakała. Nie z bólu. Przecież miała żyć – robić to, co do tej pory uważała za pewnik. Miała jeszcze tyle do zrealizowania, miała o co walczyć, zbyt wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi, wciąż mnóstwo luk do wypełnienia. Czuła niedosyt wschodów słońca i długich letnich wieczorów. Ileż miejsc do zobaczenia, sytuacji do przeżycia. A miłość? Gdyby wiedziała, że to nastąpi, zakochałaby się nawet na siłę. Żeby choć raz poczuć, jak to jest kochać i być kochanym.
A potem zmieniła zdanie. Z dnia na dzień. Pewnie i tę granicę przekroczyła – granicę wytrzymałości, bo postanowiła się poddać. Nie chciała złudzeń ani nadziei. Pragnęła jedynie, aby skończyło się szybko. Bez bólu, bez płaczu, bez pożegnań. Nie chciała smutku – ani w sobie, ani w otoczeniu. Chciała mieć już za sobą ten „koniec”. Zacząć od nowa. Gdziekolwiek to jest.
I wtedy guz nagle zniknął. Tak szybko, jak się pojawił. Nie został po nim nawet ślad. Włosy odrastały o wiele dłużej, a lekarze dręczyli Yumę jeszcze miesiącami po wyzdrowieniu, nie mogąc zaspokoić swej naukowej żądzy wyjaśnień i odpowiedzi. Gdyby mogli, pokroiliby ją na przezroczyste plasterki jak materiał do badania histopatologicznego. W końcu zatrzasnęła im drzwi. Próbowała żyć. Normalnie.
Kiedy usłyszała je po raz pierwszy, pomyślała, że to nawrót choroby. Później zrzuciła winę na niezwykłe uzdrowienie. Obok głosów szybko pojawiły się wizje, aż w końcu sprawy kompletnie wymknęły się spod kontroli. Coraz więcej czasu spędzała tam zamiast tutaj, aż ta nowa rzeczywistość zaczęła się wydawać lepsza. To, z czym wchodziła w kontakt – choć nie wiedziała, gdzie jest ani czym jest – pociągało ją bardziej niż życie, stało się celem jej niestabilnej egzystencji.
Choć Yuma nie potrafiła racjonalnie wyjaśnić niezwykłych zjawisk mentalnych, w których uczestniczyła, zapragnęła z kimś się tym dzielić. Od czego są przyjaciele, rodzina? Jak mogła myśleć, że uwierzą, zrozumieją. Wszyscy, wszyscy, których znała! Ślepcy. Hipokryci. Tchórze. Wreszcie ujrzała prawdę, a oni ją zakwestionowali. Poznała miłość, a oni wmawiali jej, że to złudzenie. Poznała człowieka, który potrafi słuchać, a co najważniejsze – wierzy w jej słowa. Ale zakochać się podczas pobytu w klinice psychiatrycznej to tak, jakby zaręczyć się w więzieniu. Desperacja – oto czym było dla lekarzy i bliskich uczucie Yumy. Pojęła, czym jest owo „przeznaczenie” – i jej w nim epizod – ale tego już nikomu nie wyznała.
Dopóki istniała, zamierzała polemizować z każdym, kto próbował jej wmówić, że to, co poczuła, jest nierealne, że to chorobowy majak, sen, że wszystko to wymyśliła, bo ma depresję, afektywne braki, schizofrenię, dwubiegunowość czy rozdwojenie jaźni. Czego to zdaniem specjalistów nie miała! Diagnozowali, co tylko się dało, byleby jakoś wyjaśnić to, o czym nie mieli pojęcia. W dzień załamywali ręce nad przypadkiem Yumy, a wieczorami nad raczkującym postępem nauki i swoimi bezużytecznymi dyplomami. Choć zdawała sobie sprawę, że będzie to dla niej ryzykowne, nie zamierzała kłamać, a tym bardziej udawać, że ich „nierealne” to smycz dla wolności umysłu. Zaakceptowała fakt, że mówiąc prawdę, pogrąża się jeszcze bardziej. Być może już nigdy nie wyjdzie ze szpitala. Ale taką postanowiła zapłacić cenę za szczerość i za uczucia, na które sobie pozwoliła. Tym razem nie zwariowała.
Nagle drgnęła. Zmarszczyła nos, zacisnęła powieki. Zdawały się bezużyteczne. Chciała przykryć oczy dłonią, ale obręcze znów ją powstrzymały. Przez wąskie szpary pod linią rzęs wdzierała się do głowy Yumy najjaśniejsza jasność, jaką kiedykolwiek widziała. Flesz błyskający prosto w oczy, odbicie polaryzującej zorzy w śniegu, odblask promieni słońca w morskich falach – ta jasność przewyższała je wszystkie. Pojawiła się nad sklepieniem, wypalając pozytyw rzeczywistości jak płomień świecy dziurę w starym zdjęciu. Lśnienie się rozrastało, wzmagając poczucie wciągania. To znów się działo.
Na nagich ramionach Yumy pojawiła się gęsia skórka od zimnych kropli deszczu, tak nieoczekiwanych, że pod wpływem zetknięcia z nimi mimowolnie podskoczyła. Płyty były śliskie, ledwo wyhamowała. Mokre włosy wiły się wokół jej szyi jak coś żywego, a spływający po twarzy deszcz nie miał żadnego smaku. Tętno Yumy, zamiast zwolnić, jeszcze bardziej przyśpieszyło, tracąc pauzy między skurczem a rozkurczem, rozpędzając się niczym wiązka światła we włóknie światłowodu, jak laser.
To on? To on!
Klap, puk, klap, puk. Znikąd wtrąciły się dźwięki. Wzmogły się, a potem ustały. Brzęk kluczy, zgrzyt metalu. Gdy światła neonów ją obnażyły, zdążyła jedynie rozpoznać zapach, zanim igła wdarła się w ciało, niosąc to, czego Yuma bała się najbardziej – ciemność i pustkę.3
Złość i ciekawość okazały się silniejsze od strachu, choć nie miałem pewności, czy kolesie w glanach nie czekają na mnie przed wejściem. Wychyliłem się z łazienki, skanując przez chwilę otoczenie, aż zdecydowałem dołączyć do grupki przechodzących obok nastolatków. Nie pamiętam, kiedy tak bacznie obserwowałem otaczających mnie ludzi. Z opuszczoną głową, ale uniesionymi oczami wyszedłem z budynku.
Na szczęście przestało padać i zrobiło się dość ciepło jak na wrzesień w Londynie. A może to krew jeszcze we mnie nie ostygła. W eleganckim płaszczu i garniturze za fortunę wzbudzałem zainteresowanie w tej części dzielnicy, o której istnieniu nie miałem nawet pojęcia. Wcisnąłem portfel i telefon w ciasne kieszenie spodni. Nie zatrzymywałem się. Idąc, poluzowałem krawat, zdjąłem płaszcz i marynarkę, po czym wcisnąłem je do najbliższego kosza na śmieci.
Skręciłem w główną ulicę, kierując się ku wyrastającym na horyzoncie wieżowcom. Ich lodowate oblicza nabierały rumieńców w poświacie zachodzącego słońca. Zdałem sobie sprawę, że przez ostatnie lata nie widziałem niczego równie pięknego. No, może z wyjątkiem rosnącej sumy na moim koncie i biustu sekretarki prezesa. Ale ze mnie cholerny romantyk! Niech to szlag. Zaśmiałem się na głos. Przechodząca obok kobieta w średnim wieku spojrzała na mnie i natychmiast przeszła na drugą stronę ulicy. Uśmiech powoli zniknął z moich ust, a adrenalina znowu zaczęła łaskotać żołądek. Ta dziewczyna… Jakbym tylko miał ją teraz przed sobą, wytrząsnąłbym z niej wszystko.
Wydłużyłem krok. Zaczynało się ściemniać, powietrze było chłodniejsze. Z chodników uniosła się wilgoć. Londyn znów stał się sobą. Bez płaszcza i marynarki nie tylko ziąb dobierał mi się do skóry. Najwyraźniej wzbudzałem większe zainteresowanie aniżeli drogie okrycia, których właśnie z tego powodu się pozbyłem. Może to i lepiej. Przynajmniej nikt mnie nie okradnie, skoro już wyglądałem na okradzionego. Znów się uśmiechnąłem. Nie żebym nie był wkurzony – przeciwnie – ale absurdalność sytuacji w pewnym sensie była zabawna. Banda nieznajomych typów w glanach ścigająca mnie po Lądku. Matrix. Już widzę minę Gramma, kiedy mu o tym opowiem. I jak tu się nie śmiać.
Przez materiał spodni czułem kanciasty przedmiot w kieszeni. Dobry humor nagle się ulotnił. Znów pojawiła się złość. I jeszcze większa ciekawość, kim była ta dziewczyna. Przypomniałem sobie jej twarz pokrytą strugami deszczu. Ciemną skórę i coś w tych jasnozielonych oczach… Coś, co dobrze znałem. Ponownie odtworzyłem w pamięci jej obraz. I jeszcze raz. Wizualizacja nie dawała mi spokoju. Nie jestem psychologiem ani żadnym znawcą ludzkich charakterów, ale po kilku latach pracy na giełdzie z pewnością potrafiłem bezbłędnie rozpoznać tę emocję. Strach.
Gdy dotarłem na Canary Wharf, zmierzch zdążył już zamalować wieżowce na granatowo. Lampy na skwerach migotały na ich tle niczym gwiazdy na aksamitnym niebie. Nie znałem takiego Londynu. Wieczory spędzałem w pracy, w domu przed telewizorem albo w pubie.
Spojrzałem na zegarek, dochodziła dwudziesta. Miałem szczęście. Sam kończył zmianę dopiero za piętnaście minut. Portier z nocnej zmiany, którego imienia za nic nie pamiętałem, zasypałby mnie tysiącem pytań i nawet gdybym się zmusił, by odpowiedzieć grzecznie na wszystkie, i tak by mnie nie wpuścił. Cóż, nie należałem do najbardziej lubianych pracowników. Nie zmuszałem się do sztucznych uprzejmości. Mówiłem to, co uważałem za prawdę, a moje myśli zawsze były analityczne i bezpośrednie. Zachowania godne masochisty oszczędzałem na sporadyczne, acz przymusowe pogawędki z szefem. Dlatego też nie miałem wielu przyjaciół. Zaledwie kilku, ale przynajmniej szczerych. Nie. Właściwie miałem tylko jednego przyjaciela. Był nim Gramm.
Przy nikim nie czułem się tak wyluzowany jak przy tym nieudaczniku z kozią bródką, o cerze irlandzkiej nastolatki. Byliśmy zgrani jak Flip i Flap. Nieważne, który był Flapem. Podobały się nam inne dziewczyny, ale zawsze akurat te, które wyszły razem w miasto. Lubiliśmy te same programy w telewizji. Mogliśmy przemilczeć cały dzień bez zbędnych gadek i wyjaśnień, korzystać jednocześnie z łazienki bez najdrobniejszego zażenowania. Z fastfoodowego kubełka Gramm wyciągał udka, a ja piersi kurczaka, a gdy zostało jedno piwo, wiadomo było, kto je wypije. Ja dbałem o linię, a on chętnie otwierał ostatnią puszkę.
Gramm w odróżnieniu od większości kumpli z biura nigdy nie był zazdrosny o moją karierę, wystawne życie i powodzenie u kobiet, a ja nie wstydziłem się pokazywać w towarzystwie bezrobotnego syna portiera – jego niewyprasowanych podkoszulków, braku ambicji i permanentnej negacji koncernów oraz firm takich jak ta, dla której pracowałem. Właściwie to po cichu podziwiałem go za osobowość i odwagę. Czasem marzyłem, aby przez jeden dzień pomieszkać w jego skórze. Gramm mówił, co myślał, i robił, co chciał – a raczej nic nie robił poza włóczeniem się ze mną i pomaganiem od czasu do czasu swojemu ojcu. Jednym słowem, Gramm był sobą.Wkroczyłem do rozświetlonego holu. Cofnąłem głowę, mrużąc oczy przed halogenowym światłem. Marmurowe ściany pięły się pod sufit niczym gigantyczne monolity. Do dziś pamiętam ciężar ich niemej obecności i moje onieśmielenie, gdy kilka lat wcześniej wręczałem Samowi CV. To, jak zaciskał wargi, a jego twarz przypominała zdeformowaną podkowę, gdy zerkał to na mnie, uczepionego nieskazitelnie wypolerowanego blatu recepcji, to na kartki, które właśnie mu podałem, potęgując we mnie poczucie beznadziejności.
To właśnie w obliczu tych zimnych murów pozbyłem się wszelkich skrupułów, wstydu i resztek dumy. Nachodziłem starego portiera z częstotliwością ulew nawiedzających jesienią Londyn. On zaś z odrętwiałą sumiennością powtarzał, że nie ma takich znajomości ani upoważnienia, aby proponować kandydatury dyrekcji. Czasem patrzyłem na niego inaczej. Przypominał mi kogoś z rodziny ze strony matki, za kim nie przepadałem. Czasem to on zerkał na mnie – i w tym spojrzeniu było coś nie tak. Podsuwał mi pod nos numery telefonów, które mogłem znaleźć w internecie i pod które dzwoniłem wielokrotnie, by usłyszeć od sekretarki, że na chwilę obecną nikogo nie potrzebują. Do znudzenia przekonywałem Sama, że wystarczy szepnąć jedno słówko komu trzeba i ma szansę zmienić los nas obu. Przynosiłem staremu kawę, a gdy odkryłem jego preferencje – czarną herbatę. Raz nawet upiekłem coś w rodzaju szarlotki. Doceniał te gesty, ale nie potrafił wychylić się nawet na milimetr poza swoje kompetencje, jakby nie chciał mnie w swoim wieżowcu, a mój życiorys dniami i nocami wyścielał jedną z szuflad marmurowego kontuaru.
Pewnego dnia zamiast Sama zastałem w recepcji jego syna. Przyznałem z niemałym zaskoczeniem, że bardzo dobrze znam kolesia. W ciągu jednego dnia moje podanie obiegło nie tylko wieżowiec od wschodniej, ale także całe Kanary.
Ciepło wnętrza otuliło wreszcie moje ciało i dopiero teraz poczułem, że mam skostniałe mięśnie. Skierowałem się w stronę portierni. Na mój widok Sam złączył brwi w wąską linię nad surowym spojrzeniem.
– Konstantyn, co ty tu robisz? Gdzie twój płaszcz?
– Podarowałem biednym. – Roześmiałem się na myśl, jak bardzo stary nie lubi moich żartów.
Sam pokręcił głową.
– Musiałbym zobaczyć, żeby uwierzyć. Poza tym tu nie ma biednych – przyznał z taką miną, jakby było mu przykro z tego powodu.
Chciałem dopowiedzieć, że owszem, poza nim żadnego, ale ugryzłem się w język. Niemalże położyłem się na ladzie, aby spojrzeć mu z bliska w twarz.
– Czyżbyś wygrał na loterii, staruszku?
Burknął coś po irlandzku.
– Wpadłeś jedynie po to, aby mnie pozdrowić, synu? – spytał. – Za dziesięć minut kończę zmianę. – Wyciągnął welurową czarną szmatkę i delikatnie, acz stanowczo spróbował przesunąć nią moje ręce z blatu. – Sam, muszę wejść na górę. – Ściszyłem głos. – Na chwilę – dodałem, widząc chmurę na jego twarzy. Wiedziałem, że jak się nie rozchmurzy, to zacznie zrzędzić.
– Tylko nie mów, że zostawiłeś płaszcz w biurze. Widziałem, jak wychodziliście razem. – Uśmiechnął się prawie niezauważalnie, ale zrozumiałem aluzję. Zawsze uważał, że traktuję drogie ubrania lepiej niż ludzi.
– No dobra, jesteśmy kwita. – Wyprostowałem się. – A teraz wpuść mnie, Sam, to ważne.
– To wbrew zasadom…
Już miałem mu przerwać, wysuwając jedno z wcześniej przygotowanych wyjaśnień, ale metalowa barierka zaburczała i zapaliło się zielone światełko.
– Nie martw się. To zajmie tylko chwilę. – Posłałem mu spojrzenie pełne wdzięczności i pchnąłem zimny kikut.
Chociaż noc nad Londynem gęstniała z każdą minutą, w lewym skrzydle Prizen & Forces nad wieloma biurkami świeciły się jeszcze lampy. W otchłani wygasłych biur tliły się niczym iskry w dogasającym kraterze. Nie dociekałem, który z moich kolegów przesiaduje po godzinach, aby wygryźć mnie z pierwszej linii. Spieszyłem się. Jak na jeden dzień zbyt wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Dla mnie oznaczało to nieprzespaną noc, irytujący poranek i niską wydajność w pracy. Na to nie mogłem sobie pozwolić. Ale było coś jeszcze.
Już nie chodziło o spotkanie trzeciego stopnia, polowanie na mój tyłek po zaułkach Londynu czy wkurzający przedmiot, który lepił mi się do dłoni jak obśliniony cukierek. Wśród tych wszystkich nieprawdopodobnych zdarzeń tego wieczoru jedno niepokoiło mnie naprawdę. To, co czułem.
Z głębi korytarza sączył się zapach chińskiego żarcia – znak, że chłopcy ze służbówki właśnie zasiedli do kolacji. Prezes by się zapienił, gdyby poczuł woń smażalni China Town panoszącą się po jego piętrach. Nie znosił odoru – jak to technicznie ujmował – wielokrotnie odgrzewanego oleju. Ale o tej porze prezesa nigdy nie było w biurze. Od dawna wiedziałem, że celebruje najdroższe sushi w mieście w towarzystwie jednej ze swoich asystentek – sekretarek – stażystek, posyłając żonie słodkie i wytęsknione esemesy z kolejnego pilnego zebrania.
Nie jestem ideałem i zdaję sobie z tego sprawę, ale przynajmniej nie jestem hipokrytą. Obiecałem sobie, że nie zapomnę, skąd pochodzę, jak mnie wychowała matka. Wiem, co to szacunek i duma. Dobra, czasem się zapominam, lubię dziewczyny, choć z jedną nie wysiedziałbym pół dnia, ale tacy goście jak prezes przypominają mi, kim, a raczej czym nie chcę się nigdy stać. To dlatego otaczam się stadem pozerów, grając w ich grę. Dla kontrastu. Szczepię się. Potem produkuję przeciwciała i dzięki temu mogę mieć styczność z tą chorobą zwaną wydajnym życiem i karierą. Jestem tu także dla kasy, rzecz jasna. Nie zapominajmy, co napędza ten świat. Kuźwa, dlaczego tak mi wali serce…
Zapukałem i wszedłem. Nadmiar octu w sosie słodko-kwaśnym, podgrzany ciepłym powietrzem klimatyzacji, zapiekł mnie w oczy. Łysawy technik o bardzo jasnych oczach, w błękitnej rozpiętej koszuli, podniósł przymglony wzrok znad papierowego pudełka.
Lustrowaliśmy się przez chwilę. Jego chomicze poliki i otłuszczone usta lśniły, gdy przeżuwał w pośpiechu.
– Smacznego – rzuciłem.
Przełknął, otarł usta z oleju, po czym chrząknął.
– Jakiś problem?
Chwyciłem najbliższe krzesło obrotowe i jednym susem znalazłem się tuż obok niego. Jego brwi podskoczyły, odsunął karton w kąt biurka.
– Słuchaj, Peter… Peter, tak? – Cholera, jak tu nawiązać szybką kumpelską relację? Nie kojarzyłem kolesia. Rzadko tu zaglądałem, a jak już, to za każdym razem był inny strażnik.
– Paul – poprawił mnie oschle.
– Jasne, Paul! – Pokiwałem głową. Uśmiech. Uśmiech! Jezu, nie znosiłem tego, ale przecież przyszedłem po informacje i zdobędę je. – Słuchaj, Paul, potrzebuję twojej pomocy.
– A co ja mógłbym dla ciebie zrobić? – Mlasnął, zdejmując marynarkę z krzesła. Okej, zrozumiałem ton i pewnie sobie zasłużyłem, ale to niczego nie zmieniało.
– Muszę zobaczyć dzisiejsze nagranie sprzed głównego wejścia, tak z około osiemnastej.
Gdyby nie zakola Paul wyglądałby na mojego rówieśnika. Zwłaszcza kiedy się śmiał.
– Upoważnienie od dyrektora jest? Jeśli nie, to zapraszam jutro.
– Nie mogę czekać do jutra – oznajmiłem. – Napadnięto mnie.
Strażnik spojrzał na mnie z zaciekawieniem. Powoli włożył marynarkę.
– Skoro tak, najpierw zgłosimy to na policję. – Skierował się w stronę minicentrali ulokowanej pod ścianą obok niewielkich ekranów o zaskakująco wysokiej rozdzielczości.
Zacząłem się pocić. Pokręciłem głową. Ciążyła mi dziwnie.
– Żadnej policji, Paul. Zrozum. Jak by to powiedzieć… Możliwe, że znam tę osobę… Muszę tylko zerknąć, czy się nie mylę, i załatwione. To jak, Paul, pomożesz?
Mężczyzna patrzył na mnie podejrzliwie. Pod naporem jego wzroku miałem wrażenie, że to ja coś zmalowałem. Skąd to poczucie winy?
– Przepisy. Przykro mi. Albo policja, albo prezes. – Wzruszył ramionami.
Cóż, próbowałem. Nawet się zakumplować, ale skoro tak, to nie mam wyboru.
– Jak chcesz. – Wyciągnąłem telefon ze spodni. – Dzwońmy zatem do prezesa. Uwielbia, jak mu się przeszkadza w porze kolacji, zwłaszcza jeśli to problem, z którym sam poradziłbym sobie w ciągu pięciu minut. Jutro ubierz się formalnie i dobrze wywietrzcie biuro, bo kiedy wparuje tu z samego rana, ryzykujesz nie tylko reprymendę, ale utratę pracy. – Przytknąłem komórkę do ucha.
Paul opadł na krzesło zrezygnowany, przysuwając się do rzędu klawiatur. Sapnął.
– Które wejście? Mówiłeś o szóstej?
Usiadłem obok niego. Wstrzymałem oddech. Biały rząd cyferek w dole monitora migotał, aż przed wejściem do wieżowca znów zrobiło się pochmurno. Pracownicy samotnie opuszczali gmach. Zaczęło kropić. Czarne i beżowe koła parasoli pokryły ekran, znikając na obrzeżach kadru. Ochroniarz wcisnął jakiś klawisz. Pojawiło się ujęcie wejścia z innej kamery. Bardziej odległej. I ja. Wychodzę. Zatrzymuję się w połowie placu. Pada coraz mocniej. Stawiam kołnierz. Zawracam.
Obaj patrzymy w milczeniu, śledząc każdy mój krok. Paul cofa nagranie i oglądamy jeszcze raz. Także ujęcia z innych kamer. Nic nie mówi. W końcu odwraca się w moją stronę. Czuję, jak wilgotnieje mi skóra nad górną wargą. Przecieram ją palcem.
– Faktycznie, kolego, to poważna sprawa. – Ton strażnika uległ znacznej zmianie.
Patrzyłem na niego i nie byłem w stanie odpowiedzieć. Sam przecież widziałem, i to wielokrotnie, z kilku kamer, jak opuszczam budynek, stawiam kołnierz, oglądam się za siebie, stoję przez chwilę jak słup soli, a potem puszczam się biegiem w kierunku mostu.
Zupełnie sam.4
Otworzyła oczy. Z ustami nie poszło tak łatwo. Wargi się skleiły, zrosły. Powoli przebiła skorupę językiem. Zapiekło. Czuła swoje ciało, ale jak coś obcego, jakby do niej nie należało. Jak gdyby tylko w nim pomieszkiwała i była niemile widzianym gościem.
Uchwyciła wspomnienie. Gdy była mała, bała się, że pewnego dnia zniknie, ale przecież dzieci poza hałasem i rozłąką z rodzicami boją się wielu przeróżnych wyimaginowanych rzeczy, nierealnych zagrożeń. Każde normalne dziecko unikałoby niekomfortowych sytuacji. Yuma jednak wychodziła im naprzeciw. W walce ze swoim strachem wymyśliła zabawę w znikanie. Śmieszne. Teraz, kiedy to działo się naprawdę, właściwie czuła ulgę. Wszystko, co dotąd poznała w swoim pozbawionym limitów, a mimo to hermetycznym życiu, nagle objawiło się małostkowe i prymitywne. Zmyślone. To dlatego wolała być tam. Nie potrafiła określić, czy poczucie wyalienowania biorące w posiadanie jej umysł to sprawka lekarzy i w rezultacie szaleństwo jest tylko kwestią czasu, czy po prostu systematycznie, cząstka za cząstką, opuszcza tę rzeczywistość.
Zacisnęła powieki. Jej gałki oczne poruszały się teraz intensywnie, jakby czegoś szukały. Chciała jak najszybciej tam wrócić. Tylko jak? Nie pojęła jeszcze mechanizmu sterującego przemianami w jej umyśle, ale czyż to dziwne, skoro używała ludzkiego rozumowania? Czuła, że jeśli teraz nie uda jej się przejść, znów dostanie zastrzyk. A za każdym razem znosiła je gorzej. Cokolwiek jej robią, osiągają zamierzony cel. Traci kontakt z rzeczywistością, a gdy zmysły powracają, ma tylko jedno pytanie: Kim jest Yuma?
Zgrzyt zamka ją zaskoczył. Nawet nie słyszała kroków. Tak, było coraz gorzej. Ktoś wszedł powoli do środka i stanął w głębi pomieszczenia. Słuch i świadomość zawodziły Yumę. Nic. Żadnego ruchu, żadnego zapachu. Oddech? Powietrze, leniwe jak wcześniej, nieco zgęstniało. To wszystko. Pewnie i tym razem dostała coś silnego. Ale chwileczkę… Znajome napięcie. Kontrola. Tak. Podobne odczucia towarzyszyły jej przez całe życie. Ten ktoś ją obserwował. Zaczęła zmuszać swój organizm do regularnego, spokojnego oddechu. Tym razem z wielkim trudem. Ledwo powstrzymywała drganie powiek.
– Yuma – odezwał się męski głos z melodyjnym akcentem. – Yuma, wiem, że mnie słyszysz.
Postanowiła, że nie będzie z nikim rozmawiać. Nie zamierzała współpracować.
– Dobrze, zostawię was samych – powiedział mężczyzna i Yuma zrozumiała, że te słowa nie są skierowane do niej.
Pierwszy raz od wielu lat zapragnęła, by rodzice wykazali więcej zainteresowania jej osobą, nawet na ten swój chorobliwy sposób, i zabrali ją stąd. Matka na pewno nadal czuła się urażona zachowaniem córki. Niedojrzałym, dziecinnym, a zwłaszcza nieprzystającym do poziomu Parksów. No bo jak można tak po prostu zrezygnować z miliardowego dziedzictwa? Zlekceważyć zdanie rodziców i zwyczajnie zniknąć. I po co? Żeby bawić się w naprawianie świata? Czegoś, czego nie da się naprawić? Co za absurd, Yumo. Niedorzeczność. Głupota. Tylko pieniądze mają taką władzę. Ale nikt, kto je posiada, nie jest na tyle stuknięty, by trwonić w ten sposób jedyną kartę przetargową na tym świecie. Istnieją bardziej rentowne sposoby marnowania majątku. Dobrze powiedziane, mamo.
To dlatego nie będą jej szukać. Nie zmienią swoich zasad, nawet dla jedynej córki. Dokonała wyboru, a państwo Parks, oczywiście, szanują jej wybory. Yuma dobrze wiedziała, że nie o szacunek tu chodzi, a o wygraną. Oni zawsze musieli wygrać. Ich egzystencja właśnie na tym polegała. Na wygrywaniu.
Jak wtedy, gdy Yuma chciała iść do państwowej szkoły, poznać normalne dzieci, takie jak na przykład mała Conchita, albo pojechać do rodziny matki za granicę i zamieszkać z wujkami. Na podobne pomysły matka tylko uśmiechała się w ten swój sposób, jak gdyby miała do czynienia z osobą upośledzoną, i tłumaczyła powoli, często sylabizując, że Yuma jest nierozsądna, z pewnością przyniesie do domu jakąś chorobę lub zostanie porwana dla okupu. Ojciec z kolei miał na głowie sprawy wyższej wagi i tylko potrząsał, ewentualnie kiwał głową w zależności od tego, kto się właśnie wypowiadał – Yuma czy matka – przypalając w skupieniu pachnący przyprawami tytoń w fajce swoich przodków.
– Czy jeden raz mogę mieć to, czego pragnę? – Rzadko sobie pozwalała na bezpośredniość, gdyż zaraz upominano ją, że wyraża się niegrzecznie albo jest niewdzięczna.
– Nie zachowuj się jak rozpuszczone dziecko, nie tak cię wychowaliśmy – odpowiadała matka i na tej skondensowanej wymianie zdań ich konwersacja się kończyła.
Yuma nie chciała rozstawać się z garstką bliskich osób. Wiedziała, że podczas jej pobytu w zagranicznej szkole służba w każdej chwili może ulec wymianie. Nalegała. W drodze kompromisu państwo Parks przystali więc na jedną prośbę córki – i zamiast w prywatnej szkole z internatem w Szwajcarii Yuma rozpoczęła naukę na Uniwersytecie Columbia. Oczywiście i tam nie znalazła sobie miejsca. Szybko zrozumiała, dlaczego pomimo oschłego nastawienia koleżanek jest przez nie angażowana we wszystkie, nawet najdrobniejsze przejawy studenckiej aktywności. Tego słowa nauczył ją tato, gdy miała pięć lat. Hierarchia.
– Yumo. – Brał ją na kolana, na długo się zamyślał, a potem tak dziwnie tłumaczył: – Rodzina to też pewien rodzaj organizacji. Każdy ma swoje stanowisko, swoje miejsce i nie może bez powodu przeskakiwać członków o wyższej randze, jeśli chce zachować harmonię i równowagę w stadzie. – Potem mówił o pokoleniach, wypytywał ją o śmierć dziadka, wyjmował swój skórzany kajet i razem w nim pisali.
Zmieniła otoczenie, poznała na uczelni nowych ludzi, a mimo to nadal czuła, że jest sama. Wyłącznie nieliczna grupa zwykłych oportunistów stała wiernie u jej boku, a ona musiała zadowolić się surogatem głębokich relacji. Ci, na których poznaniu jej zależało, po prostu ją ignorowali, bo cóż ona wiedziała o prawdziwym życiu? Tyle co z opowieści. Przesiąkła nimi do tego stopnia, że uczyniła je własnymi wspomnieniami. Nie było trudno oszukać siebie samą, pozwolić, by silne pragnienie czyniło czyjąś opowieść jej własną historią, ale poza Yumą nikt nie wierzył w te historie. Gdyby od dziecka to matka się nią zajmowała, dziś pewnie Yuma byłaby taka jak ona. Ale wyrastała otoczona niańkami, guwernantkami i sprzątaczkami. Kobietami z normalnych, często ubogich domów, które były dla Yumy niczym okno na realny świat, a ich historie, plotki i rozprawy o problemach dnia codziennego przypominały opowieści z dalekich podróży. Pragnęła dzielić ich troski, walczyć o godny byt, by potem poczuć, co to zwycięstwo i prawdziwa satysfakcja. Zwycięstwo. Yuma nigdy go nie zaznała, bo nigdy nie musiała walczyć. Bynajmniej nie o to, o co walczyły kobiety, które ceniła, którym zazdrościła. Rosalinda z Meksyku, Lucinda z Teneryfy, Maria z Sardynii, Rosa z Peru. Kobiety, które ją wychowały. Nie przeżyła nawet jednego dnia z taką intensywnością jak one.
– Yumo, przecież wiesz, że robię to dla ciebie. – Przez moment miała wątpliwości, skąd dochodzi głos. – Będzie lepiej dla nas wszystkich, jak zaczniesz współpracować.
Mężczyzna pochylił się nad nią, poczuła ciepły oddech. Znała go. I wtedy duża gładka dłoń spoczęła na jej czole. W pierwszym odruchu chciała potrząsnąć głową i ją zrzucić, ale przecież spała. Poddała się więc i pozwoliła, by ten ktoś głaskał ją czule.5
Pomimo chłodnego wiatru zamiatającego ulice wpadłem na klatkę schodową kompletnie spocony. Koszula jak mokry łach kleiła mi się do ciała. Nie czułem nic poza gniewem i przemożną niemocą. Pierwszy raz w życiu zupełnie nie wiedziałem, co myśleć i jak się zachować.
Teraz, kiedy moja kariera wreszcie nabrała rozpędu, byłem jeszcze młody, miałem aparycję i mogłem pożegnać się z kompleksem biednego Polaczka, zaczynałem wariować. Na samą myśl, że to mogła być prawda, robiło mi się niedobrze. Chciałem, potrzebowałem – musiałem – poradzić się Gramma. Chociaż był nierobem i nonkonformistą, był też moim jedynym przyjacielem, jedyną osobą, która mogłaby uwierzyć w coś tak absurdalnego jak to, co właśnie mi się przytrafiło. Postanowiłem się przebrać i ukryć przedmiot. Na wszelki wypadek zdecydowałem, że nie zadzwonię do Gramma, ale pójdę prosto do jego domu. Musiałem z nim pogadać w cztery oczy.
Wbiegłem na pierwsze piętro i skręciłem w korytarz na lewo. Jak zwykle pachniał cytrusowym płynem do podłóg. Wygrzebałem klucz z kieszeni, zbliżyłem się do drzwi i zorientowałem się, że są otwarte. Zamarłem. Przyjrzałem się zamkowi i przebiegłem wzrokiem wzdłuż framugi. Drzwi lekko uchylone, żadnych zarysowań, żadnych śladów włamania. Po prostu ktoś je otworzył. Tylko pani Whitaker miała zapasowy klucz, ale ona w życiu nie weszłaby do środka o tak późnej porze w obawie, że zobaczy mój goły tyłek albo – nie daj Boże – czyjś jeszcze. Komu innemu mógłbym dać klucze? Zastanawiałem się, ale dobrze wiedziałem, że to niemożliwe. Mój dom był tylko mój. Goście mile widziani, panienki jak najbardziej, ale jeśli mnie w nim nie było, to nie mogło tu być nikogo innego.
Delikatnie pchnąłem drzwi palcem i odruchowo zrobiłem krok w tył. Niewyraźnie zaskrzypiały. Nie wydarzyło się nic więcej. Nasłuchiwałem przez chwilę, po czym najciszej, jak zdołałem, wszedłem do środka. Przylegając plecami do ściany, przesuwałem się powoli w stronę kuchni, gdzie miałem pod dostatkiem noży, a do tego gaz łzawiący i kij bejsbolowy, prezent od Gramma. Kuchnię, jak wszystkie pomieszczenia o tej porze, spowijał mrok, rozpraszany tylko punktowym światłem latarni z alei przed blokiem. Wokół panowała nienaturalna cisza, bardziej przerażająca od możliwości, że któryś z cieni mógłby się nagle poruszyć.
Sięgnąłem po omacku za lodówkę i chwyciłem trzon drewnianej maczugi. Drugą ręką wymacałem włącznik światła na ścianie. Nie czekałem, aż moje oczy przyzwyczają się do jasności. Wskoczyłem do salonu na szeroko rozstawionych nogach, szczerząc zęby i warcząc jak jakiś cholerny dzikus. Fala adrenaliny uderzyła w mój żołądek i rozeszła się w okolicach karku. Poczułem, jak kolana mi się uginają, a mięśnie nóg zamieniają w porowate gąbki. Stałem tak, pozwalając dolnej szczęce opadać stopniowo.
To tak, jakby znaleźć się w scenie jednego z tych seriali sensacyjnych, które widziałem tysiące razy, samotnie popijając orzeszki piwem. Chwilę zajęło, zanim znów mogłem się poruszyć i odstawić kij pod ścianę. W końcu miałem przed sobą dość niecodzienny obraz. Moje niegdyś nieskazitelne mieszkanie wyglądało jak po przejściu huraganu. Zmieszane, zadeptane, sponiewierane złomowisko moich rzeczy. Chaos.
Regał z lakierowanego hebanu – filar tego mieszkania – leżał jak przetrącony na wysypisku mebel. Książki, których nie miałem czasu czytać, walały się we wszystkich kątach, podobnie jak półki z odymionego szkła. Okruchy lśniły z każdej strony. Szafy, szafki, szuflady pootwierane i opróżnione. Moja kolekcja krawatów od Hermèsa sponiewierana. Jeden nawet bujał się na żyrandolu, ten chabrowy, mój ulubiony. Koszule wymięte i porozrzucane niczym szmaty. Jakiś pieprzony Kuba Rozpruwacz wyżył się na mojej sofie. Skóra została poprzecinana w wielu miejscach, a każda poduszka wybebeszona. Dywan odrzucony na stolik. Unikatowe szachy z serpentynitu nie wiadomo gdzie. Właściwie wszędzie. Nawet słoiki z konfiturami od matki, nagromadzone przez ostatnie dwa lata, potłuczone i rozmazane po podłodze. Czerwone, żółte i pomarańczowe lepkie kleksy dopełniały destruktywnego dzieła. Kurwa, trzeba było je zjeść.
Myślałem, że mnie szlag trafi. Dobrze, że nikogo nie zastałem w środku. Zrobiłbym użytek z kija. Zebrałem z podłogi sweter, otrzepałem i odnalazłem skórzaną kurtkę. Ubrałem się w biegu. Przy drzwiach się zastanawiałem, czy je zamykać, skoro wcześniej okazało się to bezużyteczne.
Prawie biegłem. Nie wiem, ile czasu. To w sumie blisko, choć zawsze podjeżdżam autem. Zgrzany, znalazłem się pod poszarzałym bliźniakiem z przywiązanym do furtki starym zardzewiałym bmx-em. Pchnąłem bramkę. Zaskrzypiała swojsko. W tej samej chwili światło rozjaśniło podwórko – wymysł Gramma. Jeden z sensowniejszych.
Dopadłem drzwi i zastukałem. Jeszcze raz. Tym razem mocniej. Nie mogłem stać spokojnie, nosiło mnie. W końcu na parterze rozbłysło pożółkłe światło. Usłyszałem szuranie, potem zgrzyt zamka. Trwało to całą wieczność. Zaspana i zaskoczona twarz powitała mnie grymasem.
Cholera, przecież nie było aż tak późno!
– Synu, która jest godzina? Dobrze się czujesz? – Sam, w granatowych dresach z białymi paskami wzdłuż nogawek i w plastikowych klapkach, wyglądał jak spłukany emeryt.
_– _Sorry, Sam, muszę pogadać z Grammem. – Zupełnie nie rejestrowałem, co do mnie mówi. – Natychmiast.
Sam cofnął brodę jak zawsze, gdy dziwił się czemuś albo wątpił. Omiótł mnie wzrokiem i zajrzał za moje plecy.
– Co cię dziś napadło, Konstantyn? Czemu włóczysz się po nocy? Chcesz, żebym zadzwonił po taksówkę? – Podłapał mój charakterystyczny angielski akcent. – Znów nie możesz spać? Bierzesz witaminy, które ci dałem? Mówiłem, żebyś nie zapominał ich brać. A może prześpisz się tutaj?
– Nie mam na to czasu, Sam! – Spiąłem się. – Zawołaj go.
Ramiona mu opadły. Westchnął. Wyglądał jak ktoś, komu jest wszystko jedno.
– Znajdziesz go tam, gdzie zawsze. Wracaj do domu, Konstantyn. – I zamknął drzwi.
Ruszyłem w stronę Limehouse. Uznałem, że umówię się z Grammem u Barnsa, gdzie zawsze było ciemno, a stoliki oddzielały wysokie przepierzenia. Wyjąłem telefon i zadzwoniłem. Niski głos odburknął, że nie ma nikogo i żeby nie zostawiać wiadomości. Próbowałem wielokrotnie. Kręciłem się po okolicy, zupełnie bezradny. Obszedłem kilka naszych stałych miejsc, ale nigdzie nie znalazłem Gramma.
Wróciłem do domu, gdy mgła osadzała się na trawie przed blokiem. Z ulgą stwierdziłem, że nikt na mnie nie czeka pod domem ani nie czai się w środku. Na wszelki wypadek zatarasowałem wejście kanapą i zabrałem się za ratowanie resztek mojego dobytku. Czułem zmęczenie, ale adrenalina nadal krążyła w mojej krwi, nie dając szansy na sen ani odpoczynek.
Kiedy skończyłem, cisza huczała mi w uszach. W tej okolicy mieszkały same rodziny z dziećmi i starsi ludzie, a osiedle okalał park. O trzeciej nad ranem słyszałem tylko własne kroki dudniące po pokoju. Wszyscy spali. Z wyjątkiem mnie.
Usiadłem na podłodze i zacząłem układać plan. Najpierw prysznic, bo czułem, że pot oblepił mnie jak wosk. Potem przygotuję garnitur na jutro. O ósmej miałem indywidualny trening na siłowni. Odwołam go. O dziewiątej trzydzieści spotkanie z klientem. Musiałem być. W porze lunchu miałem złapać Gramma i wspólnie z nim zdecydować, co robić dalej. Uznałem to za dobry plan.
Wróciłem myślami do spotkania. Przypominałem sobie każde wydarzenie, odkąd wyszedłem z biura. Jej twarz. To, co mi dała.
Wydobyłem przedmiot z kieszeni i położyłem go przed sobą. Niby kostka, minipudełko, czarna bryłka jak oszlifowany kamień. Pomyślałem, że mógłbym pokazać to jubilerowi. Może tym sposobem się dowiem, co to, do diabła, jest. Kto wie, jaką wartość może mieć szlachetny minerał tej wielkości? A może ma znaczenie historyczne? Liczyłem, że Gramm będzie wiedział, on wiedział mnóstwo bezużytecznych rzeczy. Może, może, może… Nie znosiłem tego słowa.
Dźwięk telefonu brutalnie przerwał ciszę. Zerknąłem na wyświetlacz. No tak, tylko Gramm mógł nie spać o tej porze.
– No wreszcie! Gdzie się, do cholery, włóczyłeś? Cały wieczór cię szukałem. Nie uwierzysz, co mi się dzisiaj przytrafiło!
Coś przerywało połączenie. Niewyraźne piski i szumy. Pewnie miał kiepski zasięg, bo trwało to dłuższą chwilę. Docisnąłem telefon do ucha, a palce do skórzanego etui. Zamknąłem oczy, by skupić całą uwagę na dochodzących z drugiej strony dźwiękach. I wtedy wreszcie, jakby z oddali, odezwał się męski głos:
– Jeśli chcesz jeszcze zobaczyć swojego kumpla, oddaj nam to, co przekazała ci dziewczyna.