- promocja
Utracony obraz - ebook
Utracony obraz - ebook
Przejmująca, słodko-gorzka powieść o dojrzewaniu w Strefie Gazy
Zaskakująca lektura przeplatająca wielkie marzenia i dziecięce przyjaźnie z rozpaczą,
biedą oraz przemocą izraelskiej okupacji.
Asma szuka w życiu tylko jednego: kilku spokojnych i bezpiecznych metrów kwadratowych, na których mogłaby postawić stół oraz nieduże łóżko. Decyduje się na ucieczkę – najpierw z Gazy do Hiszpanii, a potem kolejną do Francji. Jak najdalej od wścibskich sąsiadów z osiedla Czarnych i od społeczeństwa, które dręczy samo siebie tym mocniej, im bardziej jest uciskane przez okupanta, dźwigającego ze sobą, oprócz tułaczego namiotu, zwyczaje należące do przeszłości.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-232-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potrząsałam ciałem mężczyzny, które spoczywało na brukowanej ulicy, i usiłowałam znaleźć w nim jakikolwiek znak życia. Kiedy zobaczyłam go leżącego bez ruchu, przytknęłam ucho do jego piersi, nasłuchując bicia serca. Rozglądałam się dokoła w nadziei, że mimo późnej nocy wypatrzę jakiegoś przechodnia, ale nad okolicą wisiała śmiertelna cisza. Nie było słychać nic prócz strużki wody, która wypływała z paszczy kamiennego lwa i spadała do okrągłej misy fontanny stojącej przed kościołem na placu Saint-Étienne w Tuluzie. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to skropić temu komuś twarz, więc nabrałam z lwiej paszczy pełną dłoń. Wreszcie z trudem zakaszlał, a ja odetchnęłam z ulgą – żył i oddychał. Przeciągnęłam go pod fontannę i oparłam o nią plecami, żeby usprawnić operację noszenia wody. Bił od niego smród wymiocin zmieszany z zapachem moczu, wzmagającym się przy każdym ruchu, a z ust, kiedy kaszlał, dobywała się woń alkoholu. Przypominała fetor zdechłych szczurów odławianych przez Abu Rijalę na moim rodzinnym osiedlu Czarnych¹. Płaszcz i wełniane rękawice bez palców pokryte były wymiocinami. Opłukałam rękę w zimnej wodzie fontanny i spojrzałam na zegarek – była czwarta rano. Popatrzyłam ostatni raz na mężczyznę, upewniając się, że nic mu nie grozi, a potem na pysk kamiennego lwa, przypominający do pewnego stopnia twarz nieznajomego, na ściekającą z rozdziawionej paszczy strużkę wody – i wyobraziłam sobie, że to też wymiociny. Nie chcąc się spóźnić, ruszyłam biegiem w stronę prefektury, czyli urzędu miasta Tuluzy, gdzie byłam umówiona z Nathalie. Czekała na mnie oparta plecami o niewielkie auto. Podała mi kubek z gorącą kawą, który objęłam dłońmi, żeby odrobinę się rozgrzać. Na mokre włosy naciągnęłam kaptur długiego płaszcza.
Nathalie była niską kobietą po czterdziestce, z czarnymi krótkimi włosami. Czas pokrył jej cerę zmarszczkami, a pliki przestudiowanych dokumentów przytępiły wzrok, zmuszając do noszenia okularów z grubymi szkłami, takich, jakie miał nasz sąsiad Al-Balbisi, właściciel jedynego sklepu na osiedlu Czarnych. Nigdy nie widziałam jej w makijażu, nigdy nie miała na sobie sukienki czy spódnicy. Uznałam, że to ze względu na poważny charakter jej pracy – prawniczki występującej w sądach w sprawach azylantów. Że broniąc ludzi ubrana w sukienkę albo pstrokatą spódnicę, nie byłaby traktowana serio przez sędziów. Wiem dobrze z własnego doświadczenia, że ja też, jeśli chcę być brana na poważnie, muszę nosić ciemne ubrania zakrywające moją kobiecość. Bo czy mogłabym wykazać, że przyjechałam tu dla ratowania życia i że nie mam w kieszeni złamanego centa, gdybym stanęła przed sądem uszminkowana i ubrana w sukienkę, która by tę kobiecość podkreślała? Zamyśliłam się, ale głos Nathalie przywołał mnie z powrotem do rzeczywistości: przed czerwoną automatyczną bramę, nad którą wisiały czarne kamery monitorujące ruchy naszych ciał w mroku.
Podeszłyśmy bliżej bramy, kiedy tłum tłoczących się przed nią ludzi zaczął powoli rosnąć. Trzymałam się jak najbliżej jej zimnego metalu, przylgnęłam do niego policzkiem – żeby tylko znaleźć się na początku kolejki. Nathalie zniknęła gdzieś pośród ciał, które mimo niejednorodności tworzyły zwartą grupę – przypominały mi ławicę sardynek pływających sobie tu i tam, a nocą wznoszących się ku powierzchni, by pożywić się planktonem. Automatyczna brama otworzyła się o godzinie dziewiątej i jak tylko zaskrzypiała, ludzie, depcząc sobie po palcach, zaczęli przepychać się naprzód, żeby zdążyć przed zamknięciem okienka z numerkami.
Wewnątrz nowoczesnego budynku powitało nas wysokie koliste biurko. Kryło za sobą tęgą portierkę, z której widać było właściwie tylko jej czerwone paznokcie, tak długie, że aż się wyginały. Gestem dłoni skierowała nas do kolejki dla nowych azylantów. Wszyscy karnie stanęliśmy jeden za drugim między dwiema wyobrażonymi liniami i robiliśmy, co się dało, żeby ich nie przekroczyć i nie narazić się na krzyki funkcjonariuszki ochrony, która bacznie śledziła nasze ruchy – zupełnie jak niegdyś pani Zajnab bacznie śledziła ruchy moje i innych uczennic szkoły dla uchodźców imienia Dalal al-Mughrabi². Należeliśmy do różnych nacji i ras, ale łączył nas powód, dla którego tu się znaleźliśmy: zwyczajne pragnienie pozostania żywym.
Nathalie sapnęła z niezadowoleniem, nerwowe ruchy jej ciała zdradzały napięcie. Powiedziała mi po angielsku, głosem niosącym się daleko, aż do uszu funkcjonariuszki, że wstyd jej, że co rano muszę doświadczać tego poniżającego traktowania. Potem, zwracając się już tylko do mnie, dodała, że razem z koleżankami prawniczkami z Amnesty International wystosowała do szefa prefektury oficjalny wniosek o zapewnienie nam krzeseł, zwłaszcza kobietom w ciąży, starszym i dzieciom. Słuchając jej słów, modliłam się w duchu, żeby nie dotarły do kobiety z ochrony, bo ta mogłaby z zemsty sprawić, że odrzucą mój wniosek i odeślą mnie na osiedle Czarnych, z którego uciekłam. Chciałam zapewnić Nathalie, że nie czuję się upokarzana ani poniżana, że wstawanie o trzeciej rano, chodzenie dzień w dzień do prefektury i czekanie na otwarcie metalowej bramy to nic w porównaniu z upokorzeniem, którego zaznałam na przejściach granicznych kontrolowanych przez izraelskiego okupanta, i że to nijak się ma do znęcania psychicznego i poniżania, których doświadczyłam ze strony ojca, krewnych i sąsiadów z osiedla Czarnych w Gazie. Poprosiłam ją, żeby choć przez moment nic nie mówiła, to wszystko pójdzie dobrze i będę mogła się zobaczyć z właściwym urzędnikiem, który wręczy mi papier chroniący mnie przed powrotem do punktu wyjścia – czyli do niechybnej śmierci. Bo mieszkańcy osiedla obojga płci, nawet jeśli mnie nie zamordują, z premedytacją zniszczą mnie psychicznie.
Nadeszła moja kolej. Wspierająca mnie ochotniczo w staraniach o azyl Nathalie odbyła dłuższą rozmowę z urzędnikiem. Mówili po francusku i nie zrozumiałam nic prócz słowa „Palestine”, które brzmiało jak po angielsku i znaczyło: Palestyna. Urzędnik wręczył Nathalie dokument, przykleiwszy w jego górnej części moją fotografię i przystawiwszy na niej pieczęć – dziś jeszcze widzę, jak macza ją w tuszu, i słyszę, jak nią uderza. Nathalie przekazała mi papier i objaśniła, że są na nim trzy kwadraty, z których każdy należy podstemplować w odstępie miesięcznym, przed upływem terminu wskazanego na poprzednim, aż do wydania decyzji o przyznaniu mi karty pobytu, czyli dokumentu dającego mi prawo przebywania na terytorium Francji.
Minęły trzy miesiące, a potem trzy następne, podczas których wstawałam o trzeciej rano, żeby o czwartej być już przed metalową bramą, utorować sobie drogę wśród tłoczących się ciał ludzkich i stanąć przed urzędnikiem przystawiającym stempel na jednym z kwadracików. Tak wyglądało moje życie, odkąd przyjechałam tu w 2001 roku, do roku 2003, kiedy to nareszcie wydano mi kartę pobytu ważną przez okres dwóch lat, po których upływie mogłam otrzymać następną, na lat dziesięć.II
Latem 2001 roku przyleciałam do Madrytu. Uciec z więzienia, w którym żyłam, pomógł mi mój nauczyciel, José z Hiszpanii. Poznałam go, pracując w hiszpańskiej agencji informacyjnej w Gazie. Był archeologiem. Przyjechał do Palestyny, bo jego dziewczyna Żydówka uczestniczyła w wykopaliskach w Jerozolimie. Zamieszkał z nią i pracowali razem na stanowiskach archeologicznych w okupowanej Palestynie, do której ja mam zakaz wjazdu. Kiedy się rozstali, José zatrudnił się jako nauczyciel języka hiszpańskiego w Gazie. Tak więc zamiast wrócić do Hiszpanii, przyjechał do Gazy, w której od lat dziewięćdziesiątych działał Uniwersytet Al-Azhar³. Całkiem serio uważam, że José po to rozstał się ze swoją żydowską dziewczyną i trafił do Gazy, żeby mnie ocalić: krótko przedtem Instytut Francuski odmówił mi wizy do Francji, a ja, zamiast się frustrować, postanowiłam zaskarbić sobie sympatię Joségo i poprosić go o pomoc w zdobyciu wizy – ale już nie francuskiej, lecz hiszpańskiej – a przy okazji jeszcze dopiec innej studentce, która cieszyła się jego przesadną, jak na mój gust, sympatią. Przeanalizowałam sobie, co i jak, dobrze się zastanowiłam i doszłam do przekonania, dzięki któremu mniej gryzło mnie sumienie, gdy widziałam, że Josému coraz bardziej zależy na moim towarzystwie: musiałam zemścić się na nim, ukarać go. Zasługiwał na karę, bo wykopywał spod ziemi nie swoje rzeczy, i to do spółki z Żydówką złodziejką, niemającą być może innego celu jak nakraść palestyńskich antyków i ozdobić nimi wnętrza swojego drugiego domu w Europie, który służył jej za azyl, ilekroć zaczynała się nudzić albo bać, bo robiło się niebezpiecznie. Współczucie, jakie miałam dla Joségo z powodu tego, że żywił sympatię do nieszczęśnicy takiej jak ja, szybko przerodziło się w złość, że razem z tą Żydówką grzebał w czymś, co należy do mnie. Uśmiechnęłam się więc przebiegle, poprawiłam chustę i ruszyłam wraz z koleżanką na pierwsze piętro budynku naszego uniwersytetu.
Kiedy powiedziałam jej o swoim planie, wybuchła śmiechem. Wyśmiała mnie i moje marzenia o ucieczce z piekła tego wielkiego więzienia, którego dach zrobiony był z nieba. I śmiała się dalej, kiedy wyjawiłam, że José, nasz nauczyciel hiszpańskiego, czuje do mnie sympatię, a przy tym myśli o małżeństwie z młodą muzułmanką, która pomogłaby mu zgłębić nową wiarę. Zdaniem koleżanki wszystko to były mrzonki wynikające z pragnienia ucieczki od ponurej rzeczywistości, z lęku, jaki odczuwałam przed ojcem, ilekroć nie wracałam na czas do domu, z powodu jego ciągłych gróźb, że mnie zabije. Bo groził mi, odkąd dorobiłam się złej sławy na osiedlu – brał z tego powodu urlop z pracy i bardzo się trudził nad zrobieniem ze mnie przyzwoitej dziewczyny.
Tak więc przez to, że marzyłam, zaznałam upokorzenia i wstydu i najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Poprosiłam koleżankę, żeby nie mówiła o tym innym dziewczynom – chciałam uniknąć kompromitacji i kpin ze strony ich i Joségo, gdyby rzecz doszła do jego uszu. W odpowiedzi nazwała mnie wariatką, naiwną idiotką śniącą o tym, że książę na białym koniu uwolni ją od sińców na twarzy i w innych miejscach ciała, sińców będących dziełem ojca, który bije ją dotkliwie za jej szaleństwa i buntowanie się przeciw niemu i otoczeniu.
Powiedziała, że przeprasza, ale musi już iść, i udała się na zajęcia z literatury francuskiej prowadzone przez wykładowczynię z Belgii. Zostałam sama. Przyglądałam się z balkonu studentkom wchodzącym i wychodzącym przez bramę. Przyglądałam się im i nabierałam pewności, że wszystko, co powiedziała, jest prawdą: żyję przecież w więzieniu, do którego klucze dzierżą żołnierze okupanta, i tylko od nich zależy, kiedy brama się otworzy i kiedy zamknie, i kto ma prawo przez nią wchodzić i wychodzić. To oni, wspomagając się policyjnymi psami, kontrolują drogi, którymi mogłabym uciec.
Przypomniały mi się nogi ojca, kopiące mnie w brzuch i w plecy, i jego ręce, wywlekające mnie spod kołdry za włosy, ilekroć chciał urządzić dla całego osiedla Czarnych widowisko z moim udziałem, jakby po to, by udowodnić ludziom, że wszystko ma pod kontrolą i że każdą dziewczynę, która będzie się buntować i słuchać własnej intuicji, spotka taka sama kara na oczach sąsiadów. Podczas gdy on bił mnie i pluł mi w twarz, Umm Rijala, Al-Balbisi i Akram Abu Ras gapili się na moje udręczone ciało. A powód furii ojca był taki, że odebrał ileś telefonów, z których się dowiedział, że źle się prowadzę, że nie mam wstydu, bo chodzę w obcisłych dżinsach i bez hidżabu, i że wykazuję brak poszanowania dla uczuć mieszkańców osiedla.
Pomacałam opuchliznę pod okiem – pozostałości po potężnych sińcach – i podeszłam pod drzwi, żeby posłuchać, jak wykładowczyni mówi z belgijskim akcentem po francusku, w języku, z którego nie rozumiałam ani słowa. Wypowiadane przez nią dźwięki przeniosły mnie do innego świata, pięknego i dalekiego, tam, gdzie ludzie mówią łagodnie i czule, do świata, w którym bohaterem powieści może stać się biedny garbus sierota żyjący wśród ogromnych dzwonów i uprzyjemniający sobie czas zagadywaniem do kamiennych zwierząt. Wyobraziłam sobie, jaką minę zrobiłby ojciec, gdyby zobaczył zdjęcie, na którym, zdoławszy od niego uciec, stoję wśród dzwonów i śmieję się do niego. Gdy tak dumałam o katedrze Notre Dame i gniewnej twarzy ojca, woźny zamknął bramę uniwersytetu i nagle poczułam na ramieniu rękę Belgijki – aż podskoczyłam. Uśmiechnięta, przeprosiła mnie po angielsku, że mnie przestraszyła, i powiedziała, że chyba lepiej będzie usiąść sobie w ciepłej sali, niż podsłuchiwać tu na stojąco. Zawstydzona niespodziewanym zaproszeniem weszłam do środka, patrząc w podłogę, żeby nie napotkać wzroku innych studentek.
Ten wykład to był początek. Wtedy powstała i zaczęła rosnąć kula śniegowa, a może raczej rozbłysła iskra, z której wzniecił się ogień pragnienia ucieczki. Ucieczki koniecznej, jeśli wolałam żyć, niż trafić na któryś ze śmietników tego wielkiego więzienia, wyrzucona tam przez ojca jak zdechły szczur.
Z tego niecierpiącego zwłoki pragnienia zwierzyłam się Josému. Ufałam mu, bo był człowiekiem z Zachodu, bo był muzułmaninem cudzoziemcem, który szuka dziewczyny muzułmanki. Wiedziałam, że nie jest tak twardogłowy jak ludzie, którzy od zawsze żyli ze mną w tym więzieniu. José pomógł mi zdobyć wizę, która miała całkowicie odmienić moje życie. Dobrze wszystko zaplanowałam. Kiedy ojciec udał się w podróż, przekonany, że zmądrzałam i nie zejdę już ze słusznej drogi, którą wyznaczył mi bambusowym kijem, latem 2001 roku uciekłam z Josém do Madrytu.
Żyliśmy tam w niedużym mieszkaniu na osiedlu brzydkich wieżowców. Nie pamiętam nazwy ulicy, z tej prostej przyczyny, że wychowałam się na osiedlu, gdzie zakwaterowania dla uchodźców budowano na dziko i bez numeracji. U nas ulicami były drogi gruntowe i jeden zaułek, które kojarzą mi się z brudem, smrodem moczu i strugami ścieków, zwłaszcza kiedy więcej popadało. Nie miałam więc pojęcia, że ulice mogą mieć nazwy, a budynki numery i adresy. Przed przyjazdem do Madrytu nigdy w życiu nie widziałam koperty. Tam, skąd pochodzę, listy zazwyczaj były ustne i roznosiły je dzieciaki, sąsiadka przekazywała je sąsiadce. W Madrycie olśniewały mnie porządek, brukowane chodniki i sygnalizacja świetlna, do której się stosowano: piesi zatrzymywali się i szli w zależności od pojawiającego się koloru.
Ze względu na wysokie koszty utrzymania José mieszkał z rodzicami, więc ciasnota dawała się nam jeszcze bardziej we znaki. Każdy kąt wypełniały książki. Porozkładane były w najróżniejszych miejscach, rozrastały się niczym pnącze, które dosięgło balkonu i korzeniami chciało się przebić na zewnątrz tej pieczary. Być może czytelnicza zachłanność Joségo i jego zbieractwo książek wzięły się stąd, że jego ojciec po powrocie z Maroka pracował jako badacz i nauczyciel historii.------------------------------------------------------------------------
¹ Osiedle Czarnych (arab. Harat as-Sud), o którym mowa w powieści, to część miasta Gaza zawdzięczająca swoją nazwę zamieszkującym ją czarnoskórym Palestyńczykom, potomkom ludności afrykańskiej, w dużej części sprowadzonej do Palestyny jako niewolnicy i najemnicy. W arabskim oryginale określa się ich także pejoratywnym słowem abid, o pierwotnym znaczeniu „niewolnicy”. Jako jego polskiego odpowiednika w przekładzie użyto określenia „Murzyni”, przez wielu również odbieranego jako pejoratywne, wyłącznie w celu spełnienia wymogów wierności przekładu. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
² Dalal al-Mughrabi (1959–1978) – bojowniczka palestyńska, członkini Ruchu Wyzwolenia Palestyny Fatah, w marcu 1978 roku uczestniczyła w operacji terrorystycznej, w której zamordowano blisko 40 izraelskich cywilów. Zabita w jej trakcie al-Mughrabi jest przez Izrael traktowana jako terrorystka, natomiast wielu Palestyńczyków uznaje ją za bohaterkę.
³ Uniwersytet Al-Azhar w Gazie – świecka uczelnia publiczna założona w 1991 roku.