- W empik go
Utwory powieściowe. Tom 1: Adaleka i zbliska; Na schyłku starego roku; Strzępy dawnej okazałości; Świetne widoki pani Marcinowej; Bez służby - ebook
Utwory powieściowe. Tom 1: Adaleka i zbliska; Na schyłku starego roku; Strzępy dawnej okazałości; Świetne widoki pani Marcinowej; Bez służby - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 420 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA. Nakład Gebethnera i Wolffa.
1884.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ. Âàðøàâà 26 ßíâàðÿ 1884 ã
W DRUKARNI. JÓZEFA BERGERA, przy ulicy Elektoralnej Nr. 14.
ZDALEKA I ZBLISKA.
Z DALEKA
To gdzieś w dali…
Ja bo to widzę, słyszę –
Uśmiech Anioła, glos Anioła, Niebo w spojrzeniu, woń dokoła, Modlitwa w błogą ciszę.
Smutna dusza.
Czerwono a ogniście zapadało słońce poza szarzejące lasy w oddali. Bliżej w dolinie wioska, niby ogród Chwały Bożej – zielona–wesoła.– Młyn szumiący, – kościółek omszony, z pochylonym krzyżem na wieżyczce przesianej pod światło, z dzwonnicą zapadającą w ziemie cmentarza,–jasnaszyba rzeczułki mrugającej iskrami dnia zachodzącego, – powykwiecane łąki–pożółkłe niwy, – na wzgórzu biały dworek z ogrodem,–bydło z rykiem wracające z pastwiska, – pył na gościńcu, dymy chat w powietrzu, – dalekie śpiewy od pola.
Szło wzgórzem ciągnącem się nad tą wioską dwóch wędrowców, i dumali coś widno, bo szli nie mówiąc słowa.
Jeden był kobziarz góral od Tatrów. Koszula z grubego płótna wysmarowana słoniną, obcisłe sukienne spodnie spinane na koniki aż po kostkę nóg bosych, bura sukmana na ramionach, szeroki kapelusz na głowie, – oto ubranie górala. Wysoki, chudy, cienki, "o nogach bocianich," jak powiadają mieszkańcy równin. Przez ramię torba – jedyne mienie wędrownego górala, na plecach kobza z dudami pod pachą – jedyne jego utrzymanie, w ręku kij nabijany ćwiekami – jedyny jego towarzysz i obrona. Twarzy bladej, smagławej, pociągłej, wychudłej; włosów długich, kołtuniastych; ciała kościstego, a jednak krzepkiego; człowiek ten szedł sobie obojętnie i miarowo, – snadź zaraz, kraina ta nie jego – swoi daleko gdzieś jeszcze.
Inny był drugi. Człowiek nie wiedzieć, czy młody, czy stary, jak to bywa z wynędzniałym, lub schorowanym. Wyciągniętego nosa, kończastej brody, wyskocznych kości policzkowych; a jednak, kiedyś, twarz ta musiała być pełną – rysy nie ostre – wyraz nie przykry. W szarej sukmanie, widocznie nie jego, bo za długiej, – stan jej był mu prawie na brzuchu, kieszenie na zgięciu kolan. A poły jej podgiął na sobie w pas, jak to zwykli czynić żołnierze w pochodzie, żeby im długie ich płaszcze nie utrudniały kroku. Na długiej, chudej, wygolonej szyi miał on przetarty halsztuch sukienny, z którego wyłaziła szczecina. Na głowie włosy ostrzyżone przy skórze samej – co razem z wychudzeniem twarzy robiło mu uszy za długie – przykrywał sobie na bakier starą furażerką żołnierską z wypustką czerwoną dokoła. Takież spodnie i z takąż wypustką wpuszczone w buty, o cholewach nie poczernionych, bez podeszew już prawie, z wyłażącą tu i owdzie słomą, dopełniały jego ubrania. Brakowało mu jednej reki – prawej. Natomiast w pustym rękawie, wiszącym od ramienia, związanym u dołu, pełno było czegoś, co go wypychało w różne nierówności. Może bielizna, może buty, może ubranie jakie. Pozostałą mu ręką trzymał na ramieniu kij sękaty, z którego zwieszały się szczątki zasmolonego kożuszka i worek płócienny brudny i połatany, w którym było coś ciężkiego i twardego. Chudy jakiś, szarawy, mały psina, mocno brzydki, powichrzonej sierci, pochamranej jakiejś postaci, wąsaty, brodaty, faworytowaty, oślich, kosmatych uszu, obrosły do najwyższego stopnia, nieledwie nawet na źrenicach ócz i końcu nosa, – szedł za swoim panem, powolnie, z wywieszonym ozorem, i spoglądając na niego wzrokiem, w którym więcej widać było rozumu, niżby się po jego powierzchowności spodziewać należało.
Szedł kobziarz, trzymając się prosto, choć o kiju, jak człowiek, który wyraźnie długą jeszcze drogę ma przed sobą; przeciwnie, towarzysz jego zdawał się tylko powłóczyć drżące nogi, coraz bardziej zostawał w tyle; a tylko wyższą częścią ciała podaną naprzód, jakby usiłował nadłatać opóźnienie. Widocznie serce w tym człowieku wyprzedzało nogi. I ktoby był widział w tej chwili tę postać poczciwie od stóp do głowy głupowatą, ręczę iż powiedziałby sobie w duchu, że widział coś pociesznie smutnego. Chuda, brudna i spalona szyja, wyciągnięta z rozpiętej i oblatującej w tyl, jakby do ścięcia, sukmany, z pod której widać było również rozmanianą i zgniecioną niemiłosiernie koszule, w czerwone niegdyś paski z sinem, –oczy głęboko wpadłe, w tej chwili wysadzone prawie na wierzch, – brwi podniesione w sposób jakiś jakby przestraszony, – dziwne jakieś skrzywienie rysów idących od nosa ku ustom, i od oczu ku policzkom,– otwarte usta, a jednak w kątach swoich ściągnięte na tył, ku uszom: – wszystko to razem wyglądało niby na uśmiech i niby na boleść, – śmieszno było patrzeć na to,–ale śmieszno z płaczem napoły. I zdawało sie, że więcej niż oczyma wpatruje się ten człowiek w krajobraz wioski w dolinie, że więcej niż ciałem bieży w jej stronę.
Naraz zatrzymał się jakby mu sił zabrakło.
– Pasłysz brat, pastoj ty troszku–rzekł ochrypłym gardłowym jakimś głosem.
Stanąwszy, obcierał sobie pot z czoła zbyt długim rękawem sukmany, i łykał ślinę jakby mu sucho było na języku. Towarzysz jego zatrzymał się także.
– Siandżmy my sobie wot tut – mówił dalej biedak, tym dziwnym językiem, zdradzającym zapomnienie swojej a nienauczenie się rosyjskiej mowy, jakim mówią czasem dymisyonowani żołnierze, – pastoj, pastoj ty moj brat kochany, niech ja usiandę troszku – ta i pójdziem dalej. Już niedaleczko wot tam.
To powiedziawszy, siadał na jakimś kamieniu pomagając sobie ręką, drżącą jak on cały. Góral nie usiadł, tylko wsparł się na kiju, wpatrując się w towarzysza z wyrazem prostodusznego politowania. Pies usiadł także i zamyślił się głęboko.
– Tak mi serdce kołataje – mówił dalej były żołnierz, – trza odpoczynąć. Napij em się z manierki – ta i pomoże.
Dobył manierki z rękawa i łyknął sporo, poczem podał ją towarzyszowi, ale ten odmówił.
– Po co mnie to. Jeszcze mnie nie do swoich.
– Kak sobie chcesz moj brat miły. A! zaraz i lepiej człeku. Kak tam prekrasne złote słoneczko! Takie same było kiedy wychodziłem, – tylko że wstawało wtedy. Piatnaście lat temu – no!
– I zostawiliście tam kogo?
– A kakże? Wziali człeku od żonki. Piać miesiancow kak się pobralim. Diewucha była pracowna a gospodarna – co to – choć nie zasiej – w ręku jej urośnie. Sierota była, ta ja wział ją bez niczegój. Ale co to – były ładnieńsze – ładne – a ta nie,–a wszystko taki ja ją wziął, bo mi się przygodziła z całego światu choćby. A bywało i nie rozgniewa się, ani gada dużo, kak to drugie.
– To w waszym kraju od żon bierają?
– Nie mielim jeszcze dzieci – ta i wziali. Tylko od dzieci nie bierą.
– A żyje ona?
– A jaż wiem? Wot mogiłki – tam – het oto – kole boru. Może ona tam. Tak przyjdzie tylko pomolić się – i dalej – w świat! Bo nie ma u mnie ani ojca, ani matki, ani rodziny żadnej – tylko ona jedna.
Zatrzymał się i obcierał sobie oczy; ale że miał rękaw zadługi, zakasywał go sobie śmiesznie do tej czynności.
– Alenie,–ciągnął dalej po chwili kręcąc głową – ona źywie. Mnie to mówi owe kołatanie tam – we serdcu. Bożeż moj! A jaż jej i bez tego nie widział może nieraz kak spał – czy co? Żeby ona umarła, toby mi się pokazała w białej koszuli i blada.
– Tak wam się pokazywała we śnie… jakeście o niej w dzień myśleli.
– Zażby prawda? Ale nie – nie. Toż ja co dnia molił się Najświantszej naszej Matce Częstochowskiey, – a Pan Bóg wszystko taki nie głuchy przecię. Taż chyba zapomniałby świętego pacirza. Prędzej człeku języka w gębie kak westchnienia zapomnieć. Tak ja co dnia mówił: pod Twoje obronę uciekajem się Swianta….
– Uciekamy się, mówi się po naszemu.
– Da, da. Uciekamy się. Kak ty nauczył się prędko po naszemu, brat kochany. Da, da, uciekamy się mówi się. Co prawda – to nie grech. A dawno ty w naszym kraju?
– Trzy lata.
– Try lat był u nas – ta i nauczył się, – a ja piatnaście nie był – ta i zabył. Ha! co i robić. Pry liczy się znowu, i będzie. A molić się Panu Bogu, tak choćby nie wiada po kakiemu tam, byle nie po lutersku, wszystko taki Pan Bóg zrozumie. Da, da, ja molił się. Tylko że nie miał za co świeczek dawać pred ołtarz, choć chciał nieraz, Bóg widzi, – ta to może i źle. Ta bo u nas bieda straszna była.
Zamyślił się i spuścił głowę na piersi.
– Nie tak było, kak ja był jeszcze parobek–a potem gospodarz, – tegi chłopak, – a pracował, a śpiewał, dziś zabył i śpiewania – ta i do pracy ja już nie ten co dawnieńszy. Wtedy miał ja dwie ręki zdrowe, dziś – jedna oto tylko.
– A gdzieżeście wy ją stracili?
– Kak raz spadł z masztu, Ta bo ja służył we flocie, na moru. Tak ja spadł, brat moj, gorzej kak z drugiego piantra – gdzie, –dobrze co karku człek nie skręcił k'czortu,– nawet powiedali, co ja już umrę. Dwa roki leżał, – tak tak, dwa roki – aż się wylizał,–a potem poszedł w inwalidy, – ta po dziesięci pozwolili wrócić się. Panu Bogu dziankować za spadnięcie i Matce Przenajświantszej – inaczej nie wracałby ja jeszcze do swojego śmiecia.
I wzrokiem utonął w krajobraz wioski rodzinnej; a góral patrzał w niego, jak on w wioskę. I przybliżył się do niego, i położył mu rękę na ramieniu – zbudzić go chcąc.
– Słuchajcie – rzekł mu drżącym głosem–a gdybyście wy też nie zastali nikogo? – i to bywa.
Biedak drgnął i wykrzywił się boleśnie.
– Ta chodźmy już – chodźmy – mówił prędko, jakby niedosłyszawszy, czy też zagadując może.
I zaczął zbierać swoje manatki, pośpiesznie bardzo, a wszystko z ręki mu wypadało. Potem wstał, ale znów usiadł napowrót.
– Ta jeszcze raz z manierki – jakoś bo zimno człeku, – rzekł jakby do siebie.
Łyknął, pogłaskał się po brzuchu, i nic wstawał.
– No chodźmy – rzekł kobziarz – sionko tylko co na schowaniu.
Towarzysz jego wyciągnął szyjo, i schyliwszy sio… obcierał sobie pot z czoła połą od sukmany.
– Pamiłuj brat – pastoj ty jeszcze – troszku tylko – niedługutko. To blizko, zajdziem prędko – abaczysz. – Wam blizko, ale mnie daleko.
– A u was co?
– Tez, żona miła – a matka – a ojciec stary – a dziatki drobne.
– A u mnie ani dzieci, ani rodnich – jedno ona jedna, Ale taka jedna stanie za wszystkich rodnich. Ta i dzieci da Pan Bóg.
– I cóż wy myślicie robić między swojemi?
– Ta pracować po staremu. Przypomnię ja sobie, i będzie się żyło kak dawniej.
Zamyślił się.
– A ty brat kochany, dawno ty z domu?
– Trzy lata, mówiłem wam już.
– A! prawda – zabył. Ty już wprzód powiedział. Try lat – oho! a ja piatnaście! Tylko – że ja musiał, a ty że chciał.
– I ja musiałem. Cóż robić. Nie wyżyć u nas z ziemi. Kraj lichy, – ledwie że owies nędzny, a ziemniaki – pastwiska tylko nie brak. Ale za chlebem trza daleko w równiny na zarobek. A jak się uzbiera grosz jaki, – to i z powrotem; a nie zawsze zastaje się wszystkich drogich sercu. Chodźcie – chodźcie – och! mnie bo pilno, mnie duszno w waszej równinie. Gdybyście wy znali kraj nasz. Biedny, – to prawda, ale góry, ale zielone pastwiska, ale rzeki błękitne, rwiste strumienie, skały nasze omszałe lub nagie, ale obłoki po pochyłościach, śniegi po wierzchołkach i rozpadlinach, przepaście pod nogami,–a bory nasze, a połoniny…. Płakał jak dziecko łkając głośno.
– No, no, biedny brat moj – zajdziesz ty do swoich. Ai da Pan Bóg najdziesz wszystko kak ostawił. Dawniej ja wyszedł od ciebie, a taki wracam.
W tej chwili z wieżyczki od kościółka, zadźwięczał dzwonek wieczornej modlitwy, przerywanie, miarowo,– niby bicie pobożnego serca ku niebu. Na ten dźwięk znany tak dobrze, przypomniany tak w porę, biedak nastawił uszu, zdawał się nasłuchiwać lubością; oczy stanęły mu kołem, a usta otworem, jakby wszystkiemi zmysłami swojemi pochłaniał coś nieujętego – widzenie jakieś mgliste, zdolne pierzchnąć za lada poruszeniem.
– Pasłysz – pasłysz – mówił niby śmiejąc się z radości, a łzy jak groch duże, ścigały się po jego chudych policzkach.–Słyszysz ty to brateczek moj najlubszy? Och! Boże ty swianty nasz.
Zasłonił sobie twarz reką i płakał.
– Da, da, ten samy–co lat piatnaście temu. Dla pacirza we wieczór–kołokolczyk–ten–przecie–dzw – dzwonek–Bożeż moj–Bożeź moj!–
Wstał drzący, ukląkł na oba kolana, i oparty na jednej swojej ręce, całował ziemię, płacząc aż się zanosił.
– Moja ty ziemia rodnia kochana – moj dzwonek serdaczny–moja dusza–Bożeż moj!
Góral zdjął kapelusz, ukląkł także, i dobywszy szkaplerza, szeptał z cicha „Anioł Pański.”
– Ta ty masz szkapler? – pokaż mnie brat jedyny! Ja miał także – ale podarł się. Da, da, Najświantszaja Matka Czenstochowskaja. W Imię Wojca, i Syna, i Ducha Swiantego–Amin. Anioł Pański zwiastował…. Da ja pamiantam tu modlitwu.
Zdjął furażerkę, pocałował szkaplerz, potarł nim sobie czoło i policzki, i modlił się głośno, bijąc pokłony i żegnając się z ruska. Kiedy skończył, wstał, wciągnął na kij kożuszek i worek, i zarzucił to sobie na plecy, jak wprzódy.
– Ta i pójdziem tera. Już lżej człeku.
– A jeśli nie zastaniem nikogo?…
– Ha, wola Boża. Pan Bóg dał–Pan Bóg wziął – ta, dziej się, co Jemu ugodno. Abaczym.
– No–to chodźmy.
– Pastoj ty jeszcze brat najmilejszy. Ta może jeszcze zaczekaćby troszku?
– I na cóż czekać? Nie przeczekasz złego jeśli się stało. Co się odwlecze, to nie uciecze. Chodźmy – Bóg z nami.–
– Ta bo ty mówił, – co nie zastaniem może….
– Czyliż się to nie zdarza? Prędzej tak, jak nie, trzeba być przygotowanym na wszystko.
– Da, da, prygotowanym – ja jestem prygotowany.–
– No,–to chodźmy.–
– Wsiej, czas–zaraz.–
Obtarł sobie czoło z potu, i znowu dobył manierki i znowu pociągnął niezgorzej.
– No,–już idę.
Szedł jakby ostatka sił dobywał, – pies wlókł się za nim.–
– Ta po co ty mnie brat moj mówisz ciangle, coco ja jej nie zastanę. Serdce boli od tego. Nie gadaj ty tak.
– Lepiej się nie spodziewać, niż spodziewać. Zastaniesz–to tak, jakbyś znalazł; nie zastaniesz–to tak, jakeś się spodziewał. Lat piętnaście – to kawał czasu, a wyście zanadto pewni. A nuż nieszczęście…
– Ta Pan Bóg nie da tego. Ona tam czeka pewno–moja kobita. Mieliśmy gospodarstwo. Ta wołów parę–krowy try–konia–a i porządki różne – dostatek był. Bo i ja, choć sirota a taki miał kawałek grosza po stryju, a i przyrobił trochu.
Góral kręcił głową z niedowierzaniem.
– Bywa, że i dostatek ludzie rozdrapią. A potem – mówię ja to wam dla tego,– bo – czego Boże nie daj – jak wam przyjdzie pójść dalej, – pójdźcie wy ze mną, do moich – będzie wam dobrze. Znajdzie się u mnie i łyżka strawy, i przytulisko głowy w kącie, i kawałek dachu od słoty.
– Da–nie, nie,–ty ostaniesz się u mnie brat kochany,–obaczysz. Ja cię nie puszczę, ty u mnie ostaniesz się. Co tobie szkodzi?
– A moi?
– Da, da, prawda, No to ty pójdziesz, ale nie prędzej, kak po tygodniu. Ja cię ugoszczę – ta i w drogę, z Bogiem ty.–
Oddychał ciężko choć nie pod górę szli, ale z góry. I wpatrywał się w niego kobziarz, myśląc: czy mu się nie miesza w głowie? Ale on wzrok miał spokojny, chciwie tylko wytężony przed siebie,–a w rysach jego twarzy widać było wiarę w to, co mówił. Tak weszli w wieś. Biedny mańkut co krok zatrzymywał się, i miał jakieś wspomnienia.
Tu grusza, z której, chłopakiem będąc jeszcze, obijał nieraz owoc zielony, – tam łąka, na której pasał woły stryjowskie, – tu chałupa jakaś znajoma, – tam ogród ekonomski, – tu pole młynarskie; tu dawniej stała chata, która widno spaliła się,–tam nowa, na miejscu starej;tu był krzyż którego już nie ma,–tu płot zastąpiony parkanem,–owdzie ogród rozrósł się do niepoznania. Dużo,–dużo odmian.
– Piatnaście lat! piatnaście lat! – powtarzał sobie biedak, kręcąc głową–ta to i kawał czasu bo!
– A wasza chata gdzie?
– Wot tam, – prawie w końcu sioła, – taka kak i bvła za mnie.
– Słuchajcie,–a gdyby się zapytać po drodze….
– O co się tu pytać, kohda ja wiem sam. Jażby zabył drogi do samego siebie!
– Ale – o waszą kobietę….
– Nie, nie – mówił, uparty jak dziecko, któremu się zdaje, że ma słuszność, – nie treba. Ja samże pójdę,–będzie jej niespodziewanka. Czy też mnie pozna?
tak dawny czas! Odmienił ja się, odmienił, nie ma gadania, bo–wiesz ty brat,–ja był świeży chłopak, zuch, krew z mlekiem, napirwszy w siele, jedyny do tańca! Dziś nie znać–nieprawda?
Śmiał się boleśnie jakoś, wyszczerzając zęby i kiwając głową. Rzeczywiście, w ustach tego człowieka, ta pochwała jego przeszłości dziwnie zdawała się zakrawać na samochwalstwo. Ze wszystkiego, to tylko co powiedział na końcu, wyglądało na prawdę. A jednak, nieraz i łachman leżący na śmieciu, mógł być kiedyś adamaszkiem.
Obcierał pot z czoła, i zdawał się zmęczony, właśnie jakby odbył kilka mil drogi, biegnąc na wyścigi. Przechodzili wtedy koło karczmy. Stanął, oparł się na słupku, i dychał ciężko.
– Da wiesz ty co brat,–rzekł wreszcie,– możeby odetchnąć trochu. Kak ty dumajesz? Ta i wypijem po miarce, – tu dobra wodka, –będzie raźniej. Ta wstąpmy, zajdźmy druh moj, co tobie szkodzi, co tam! zimno oto….
Wieczór był letni–ciepły, po dniu gorącym.
– Zimno zaś? mnie nie zimno.
– Nie zimno? dziwnie! – a mnie zimno coś, – ta i w gardle sucho i na języku. Zajdziem,–ta po miarce tylko, po jednej.–
Weszli i siedli za stołem. Nieznany jakiś karczmarz, żyd rudy, w sajetowym świątecznym hałacie, w czapce z futrem z uszami na głowie, paląc nie zbyt pachnący tytuń z krótkiej fajeczki, chodził sobie po alkierzu pełnym betów. Stara żydówka w czerwonem czółku, kołysała wrzeszcząca wniebogłosy nadzieję rodziny, a drucie nieco więcej brudne niż potrzeba, trzymało się sukni karczmarki nalewającej chłopom gorzałkę, i szwargoczącej z posługaczką mocno zapierzonej głowy, która słuchała z krwią najzimniejszą, drapiąc się całą garścią. Sobota była. Skrzypak ciął od ucha,–a młodzież miała się do tańca. Wędrowcowi wszyscy byli jakoś nieznani. Wszystko młode,– nowe pokolenie, które wzrosło lub porodziło się w jego nieobecności. Znalazł i kilku starszych, ale żaden nie poznał go, a i on nie dał się im poznać, niechcąc rozgłosu. I była sobie ochota serdeczna. Młodzież a dziewki,–pusto, wesoło,–jak było za dawnych czasów,-jak będzie i później. I dziwował się tylko duch biedaka sam w sobie, że jemu chłodniej jeszcze od tej ich zabawy, niż wprzódy było. Zęby szczękały mu… drżał sam nie wiedział czemu? A zimno było tylko w nim samym. A świat śmiał się wkoło niego – mógł się był i on rozśmiać, tylko że świat jest śmieszny, a człowiek-nie zawsze do świata i do śmiechu.–
ZBLISKA.
Było niebo, szczęście….
Było to, oh! ja pomnę, Jasne Niebo, tam, tam przecię – Jasne szczęście gdzieś po świecie – Ale to wszystko gra ułudy, Bom znowu biedny jako wprzódy.
Smutna dusza.
Jestto obraz z żywych osób; – obejrzyjmy go sobie powierzchownie. Izba chaty wiejskiej. Schludno a biało wszędy, – znać rządny duch gospodyni. Ściany wybielone i czyste, – na półkach naczynia, choć się w nich przejrzyj. Na ścianach obrazy świętych, palma pod jednym z nich. Jedyne ale szerokie łoże na tarczanie, kołyska, skrzyń parę i ława u ściany. – Kilka osób zaludnia w tej chwili izbę. Najgłówniejsza z nich jest kobieta, nie młoda już i nie ładna. Twarz jej mocno zeszpecona ospą, zdaje się nie mieć żadnego wyrazu. Tylko oczy, z których, jak powiadają, przegląda dusza, –
oczy tej kobiety – dziwnie łagodne jakieś, może nawet i piękne. Ubrana jest czysto, choć to sobota. Siedząc na ławie, u obnażonej piersi ma tłuste, czerwone, widocznie niedawno urodzone dziecko, które ssie chciwie, ani sio troszcząc co się tam dzieje na świecie. A jednak matka jego płącze gorzko, – i nie wie niemowlę że z pokarmem matczynym wysysa też i łzy jej serca, gdyż łzy jej z serca idą. Mężczyzna siedzący na tarczanie jest mężem tej kobiety, – rzecz dziwna, – mógłby być jej synem. Twarz to z rodzaju owych wiecznie młodych;– spojrzawszy nań, anibyś się dał przekonać, że to nie jest chłopak, ale ojciec kilkorga już dzieci. Czerwony, pucołowaty, jasnych jak len włosów, nie wielkiego wzrostu, ale zwięzły i krzepki. Zaciśniętą pięść trzyma na kolanie, a drugą ręką drapie się w głowę. Zakłopotanie, czy też gniew, widać na tej pyzatej twarzy. Wielkiemi, jasno-niebieskiemi, dość baraniego wyrazu oczyma, spogląda on, to na żonę, to na drugą jeszcze osobę. A ta druga osoba, to znajomy nam już wędrowny żołnierz. Mała dziewczyna w koszulinie siedzi na tarczanie, tyłem oparta o ramię ojca, i bawi się grzechotką, robiąc hałas niemiłosierny. Drugi dzieciak, uwiązawszy na sznurku kawałek drewna, włóczy go za sobą, udając że wiezie z pola owies pański. A trzeci jeszcze, siedząc na ziemi, z całej siły wbija kawałkiem cegły kołek jakiś w podłogę, śpiewając przy tem aż w uszach wierci. Pies żołnierza uwalony w kącie pod ławą, nie widząc sposobu zaśnięcia, niedbale spogląda na tę robotę, rozmyślając zapewne: na co tez tyle hałasu dla rzeczy, która mu się nawet na budę nie zdała. A znajomy nasz, ma się w o – stawie stojącej – jakby do odejścia. I zbiera swoje liche manatki, które widocznie porzucił był zaraz u wejścia, będąc pewny, że wchodzi do swego własnego domu, z któregoby już nie wyszedł nigdzie dalej.
I nadziewa je znowu na swój kij wędrowny, zarzucił na ramię, i–nie pozostaje mu już jak tylko odejść,– a jednak nie odchodzi. I pogląda w około, po ścianach, po stropie, po podłodze, wszędzie, –jakby witał wszystko i ze wszystkiem się żegnał. A najwięcej pogłąda na kobietę płaczącą. A sam nie płacze, ani mu się nawet na płacz zbiera, – przynajmniej tak się zdaje. Tylko że za każdą razą, jak co wymówi, mimowolnie jakieś jakby drżenie skurczą mu fibry twarzy. Niby w zepsutym automacie człowieka, kiedy go nakręcono byle jak;–nie dbając zresztą, że maszynerya działająca na serce, przez omyłkę, twarzą poruszać może. I zaniedbano też wyprostować zapadniętą skórę oblicza, przez co przebijają przez nią sprężynki i kółka, działające wprzódy w skrytości. Lekka czerwoność pokrywa nos tego człowieka i kraj policzków ku oczom, – a oczy mają blask jakiś niezwykły, niby nie swój, ale pożyczony. Widocznie wypił dużo – dla odwagi. A z reszty twarzy jego i z mowy widać jednak, że niechby był wlał w siebie i morze gorzałki, – niepodobnaby mu było upić się choćby na rozweselenie, – na pogodę czoła; bo smutnemu, – to powiadają, – nie w głowę idzie, lecz w serce.
Otóż i obraz cały. A nie ma w nim górala, towarzysza żołnierzowego; on wejść nie chciał,– czeka przed chatą.
– A! to ty taka? poszłaś za drugiego,–mówił były żołnierz do kobiety.
– Jak mi Bóg miły, jak pragnę Boga przy konaniu – tak przyszły papiery od Wójta, żeście wy umarli, Łukaszu.
– Kakże ja umarł? taż ja przecie nie umarły, – cóż znowóż! taże przyszełem.
– A kto cie tam wie, – może ty nie jesteś ty, – mówił dobrodusznie człowiek od tarczana.
– Jej Bogu, – ta – jak Boga kocham, przysiangam Panu Bogu, tak to ja, – zaklinał się jeszcze dobroduszniej, bijąc się w piersi pięścią, były żołnierz. – Ta ty ranie poznajesz moja żona. –
– Ja już nie twoja żona.
– Nie moja? nie moja? tak czyjaż?
– Jego.
– Nie prawda. Ty – moja.
– Nie prawda, – wrzeszczał krępy chłopak bijąc pięścią w kolano, i zaciskając zęby, – ona moja!
– Kakim sposobem?
– Takim sposobem, że ja, – Tomek Odziewadło, ożeniłem się ze wdową Łukaszową.
– Kakże ze wdową,–kohda ja żywię?
– Mnie nic do tego. Ksiądz ślub dał, – tak ja jej mąż, i koniec.
– „Tak ja jej mąż, i koniec.–Ksiandz ślub dał”– powtarzał sobie nieszczęśliwy, jakby usiłując zrozumieć znaczenie tych wyrazów, i nie mogąc tego dokazać.–
Myslał, myślał, nareszcie uderzył się pięścią w czoło:
– Aha! to to dlatego,–rzekł napół z płaczem, jakby mu się udało nareszcie odkryć wytłumaczenie dziwnego swego położenia, – to dlatego ty tak zrobiła, że ja stracił rękę co pierścionek tobie dała, a związana była od księdza u ślubu razem z twoją, w kościele świantym! Da, da, to dobrze, zrób ty tak, a mnie śmierć zadaj, – ta bo mnie nie ma, życia bez ciebie. Lat piatnaście ja czekał, – ta i wyczekał pięknie – no! A ja myślał sobie: niechno przyńdę – to ja zastanę ją, da Pan Bóg, w życiu, – bo i ona takoż czeka. A choć ona nie żywa: – tak zawsze moja, – w mogile choć.–
Kobieta płakała głośno.
– Ja szed wosiem miesioncow, aże od Czarnego mora, – a w drodze taki i nogi schodził nieraz, a wlókł się na ręku – byle prędzej. A głodu przymarł ta i żebrał – a szed. A kak zachorzał, tak nie o zdrowie prosił Pana Boga, a wszystko taki tylko, żeby mi dał choć skonać przy tobie….
– Skonasz ty przy niej,– skonasz,–jak ci kości połamę,–mruczał mąż Łukaszowej.
– A pamiątkaż mnie po tobie, – pamiątka bo! Moj ty Boże! Bożeż ty moj! Taż ja całował i całował, aź wycałował w szmatki, – a molił się bo molił!…..
Rozerwawszy u koszuli na piersiach zaszewkę jakąś niezgrabnie czworograniastą, dobywał z niej kawałek po kawałku, szczątki szkaplerza rozsypanego wproch prawie.
– A to przy odejściu całe było, – kak i ja był cały, szczańśliwy, wtedy – a dziś – szmaty tyłko. Ta bo i ja dziś szmata stara, i szczańście moje – stara szmata, i wszystko…. Bożeż moj, Boże! Co się to ze mnie zrobiło?
Kobieta płakała rzewnemi łzami.
– Oj Łukaszu! Łukaszu! biedni wy bardzo! –
On kucnął w kącie i zasłonił sobie twarz ręką; usiłował płakać, bo mu wezbrało w głębi jakby na pękniecie piersi, ale krzywił się tylko do płaczu, a łzy nie szły. Znagła się zerwał, i rozmyślał czas jakiś.
– Pasłysz ty żoneczka moja najkochańsza, – ty nie możesz być jego. Pójdź ty ze mną.
– Od niego?
– Ta pójdź ze mną.
– Od dzieci?
On się zamyślił znowu.
– Ta zabierz i dzieci ze sobą.
– Dzieci – moje, i ona moja! – Masz iść, to sobie sam ruszaj na złamanie karku; a co moje tego ja nie dam nikomu.
– Ha! kohda tak, – to ja sobie pońdę na kraj świata,– mówił biedak w dobrej wierze, w sposób śmieszny, w jaki się to mówi dzieciom, chcąc by prosiły żeby zostać.
– A idź – do djabła nawet choćby, a nam daj pokój.
– Niech ona mnie to powie,–nie ty. Ja chcę coby ona mnie to powiedziała. Kak ona to wymówi, tak ja pońdę, ani się namyślę.
Kobieta milczała.
– No powiedz ty mnie to, żona moja.
– I cóż ja wam powiem Łukaszu?
Biedak pocierał sobie czoło, – zdawał się marzyć. Rozglądał się dokoła i kiwał głową:
– W mojej własnej chałupie–ja obcy! Na mojem własnem śmieciu ta mnie i nie usieść nawet, i nie spocząć.
– Siądźcie i spocznijcie,– mówiła kobieta łkając.
– Tak. Coby potem w świat – dalej – Ona milczała.
– Ostawim wam co wasze – rzekła po chwili – a sami–pójdziem –
– Tu wszystko moje.
– Prawda. Wszystko. Tu nie ma nic naszego.
– Ta z czemże wy wyjdziecie?
– Z niczem. Pójdziemy się dorabiać…
– Pójdziemy! Tak ty zawsze z nim?
– A jakżeż? On mąż mój!
– A jaż nie? No. Tak ty żona dwóch. Ty moja i jego razem. Dobrze. A nie możesz być–tylko jednego. Tak co będzie?
– O nieszczęśliwa moja dola! o mój Boże! mój Boże! Żona dwóch razem! O! ja nieszczęśliwa!!–wołała kobieta zanosząc się od płaczu.
– Pasłysz ty brat kochany,–pamiłuj,–puść ty ją, niech ona ze mną. Ja tobie ostawię wszystko: – sadybę – a dobytek, a porządki, całe – całe gospodarstwo. Weź ty, – posłuchaj mię, – a ostaw ją. –
– Nie, to ty sobie zabierz wszystko, kiedy twoje, a ją zostaw mnie.
– Posłuchaj, – ty nic nie masz, – ja wiem; to wszystko gospodarstwo–moje. Padumaj ty nad tem, – tą to majątek – jakie kilka dziesięć rubli; – będziesz gospodarz.
– Nie chcę.
– Pasłysz, – ty masz dzieci, – dla dzieci ty to zrób. Ta co chcesz,–powiedz. Ja dam tobie co sam zechcesz.