Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Utwory powieściowe. Tom 1: Adaleka i zbliska; Na schyłku starego roku; Strzępy dawnej okazałości; Świetne widoki pani Marcinowej; Bez służby - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Utwory powieściowe. Tom 1: Adaleka i zbliska; Na schyłku starego roku; Strzępy dawnej okazałości; Świetne widoki pani Marcinowej; Bez służby - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 420 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z da­le­ka i zbli­ska. Na schył­ku Sta­re­go Roku. Strzę­py daw­nej oka­za­ło­ści, Świet­ne wi­do­ki pani Mar­ci­no­wej. Bez służ­by.

WAR­SZA­WA. Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1884.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà 26 ßíâàðÿ 1884 ã

W DRU­KAR­NI. JÓ­ZE­FA BER­GE­RA, przy uli­cy Elek­to­ral­nej Nr. 14.

ZDA­LE­KA I ZBLI­SKA.

Z DA­LE­KA

To gdzieś w dali…

Ja bo to wi­dzę, sły­szę –

Uśmiech Anio­ła, glos Anio­ła, Nie­bo w spoj­rze­niu, woń do­ko­ła, Mo­dli­twa w bło­gą ci­szę.

Smut­na du­sza.

Czer­wo­no a ogni­ście za­pa­da­ło słoń­ce poza sza­rze­ją­ce lasy w od­da­li. Bli­żej w do­li­nie wio­ska, niby ogród Chwa­ły Bo­żej – zie­lo­na–we­so­ła.– Młyn szu­mią­cy, – ko­śció­łek omszo­ny, z po­chy­lo­nym krzy­żem na wie­życz­ce prze­sia­nej pod świa­tło, z dzwon­ni­cą za­pa­da­ją­cą w zie­mie cmen­ta­rza,–ja­sna­szy­ba rze­czuł­ki mru­ga­ją­cej iskra­mi dnia za­cho­dzą­ce­go, – po­wy­kwie­ca­ne łąki–po­żół­kłe niwy, – na wzgó­rzu bia­ły dwo­rek z ogro­dem,–by­dło z ry­kiem wra­ca­ją­ce z pa­stwi­ska, – pył na go­ściń­cu, dymy chat w po­wie­trzu, – da­le­kie śpie­wy od pola.

Szło wzgó­rzem cią­gną­cem się nad tą wio­ską dwóch wę­drow­ców, i du­ma­li coś wid­no, bo szli nie mó­wiąc sło­wa.

Je­den był kob­ziarz gó­ral od Ta­trów. Ko­szu­la z gru­be­go płót­na wy­sma­ro­wa­na sło­ni­ną, ob­ci­słe su­kien­ne spodnie spi­na­ne na ko­ni­ki aż po kost­kę nóg bo­sych, bura suk­ma­na na ra­mio­nach, sze­ro­ki ka­pe­lusz na gło­wie, – oto ubra­nie gó­ra­la. Wy­so­ki, chu­dy, cien­ki, "o no­gach bo­cia­nich," jak po­wia­da­ją miesz­kań­cy rów­nin. Przez ra­mię tor­ba – je­dy­ne mie­nie wę­drow­ne­go gó­ra­la, na ple­cach kob­za z du­da­mi pod pa­chą – je­dy­ne jego utrzy­ma­nie, w ręku kij na­bi­ja­ny ćwie­ka­mi – je­dy­ny jego to­wa­rzysz i obro­na. Twa­rzy bla­dej, sma­gła­wej, po­cią­głej, wy­chu­dłej; wło­sów dłu­gich, koł­tu­nia­stych; cia­ła ko­ści­ste­go, a jed­nak krzep­kie­go; czło­wiek ten szedł so­bie obo­jęt­nie i mia­ro­wo, – snadź za­raz, kra­ina ta nie jego – swoi da­le­ko gdzieś jesz­cze.

Inny był dru­gi. Czło­wiek nie wie­dzieć, czy mło­dy, czy sta­ry, jak to bywa z wy­nędz­nia­łym, lub scho­ro­wa­nym. Wy­cią­gnię­te­go nosa, koń­cza­stej bro­dy, wy­skocz­nych ko­ści po­licz­ko­wych; a jed­nak, kie­dyś, twarz ta mu­sia­ła być peł­ną – rysy nie ostre – wy­raz nie przy­kry. W sza­rej suk­ma­nie, wi­docz­nie nie jego, bo za dłu­giej, – stan jej był mu pra­wie na brzu­chu, kie­sze­nie na zgię­ciu ko­lan. A poły jej pod­giął na so­bie w pas, jak to zwy­kli czy­nić żoł­nie­rze w po­cho­dzie, żeby im dłu­gie ich płasz­cze nie utrud­nia­ły kro­ku. Na dłu­giej, chu­dej, wy­go­lo­nej szyi miał on prze­tar­ty halsz­tuch su­kien­ny, z któ­re­go wy­ła­zi­ła szcze­ci­na. Na gło­wie wło­sy ostrzy­żo­ne przy skó­rze sa­mej – co ra­zem z wy­chu­dze­niem twa­rzy ro­bi­ło mu uszy za dłu­gie – przy­kry­wał so­bie na ba­kier sta­rą fu­ra­żer­ką żoł­nier­ską z wy­pust­ką czer­wo­ną do­ko­ła. Ta­kież spodnie i z ta­kąż wy­pust­ką wpusz­czo­ne w buty, o cho­le­wach nie po­czer­nio­nych, bez po­de­szew już pra­wie, z wy­ła­żą­cą tu i owdzie sło­mą, do­peł­nia­ły jego ubra­nia. Bra­ko­wa­ło mu jed­nej reki – pra­wej. Na­to­miast w pu­stym rę­ka­wie, wi­szą­cym od ra­mie­nia, zwią­za­nym u dołu, peł­no było cze­goś, co go wy­py­cha­ło w róż­ne nie­rów­no­ści. Może bie­li­zna, może buty, może ubra­nie ja­kie. Po­zo­sta­łą mu ręką trzy­mał na ra­mie­niu kij sę­ka­ty, z któ­re­go zwie­sza­ły się szcząt­ki za­smo­lo­ne­go ko­żusz­ka i wo­rek płó­cien­ny brud­ny i po­ła­ta­ny, w któ­rym było coś cięż­kie­go i twar­de­go. Chu­dy ja­kiś, sza­ra­wy, mały psi­na, moc­no brzyd­ki, po­wi­chrzo­nej sier­ci, po­cham­ra­nej ja­kiejś po­sta­ci, wą­sa­ty, bro­da­ty, fa­wo­ry­to­wa­ty, oślich, ko­sma­tych uszu, ob­ro­sły do naj­wyż­sze­go stop­nia, nie­le­d­wie na­wet na źre­ni­cach ócz i koń­cu nosa, – szedł za swo­im pa­nem, po­wol­nie, z wy­wie­szo­nym ozo­rem, i spo­glą­da­jąc na nie­go wzro­kiem, w któ­rym wię­cej wi­dać było ro­zu­mu, niż­by się po jego po­wierz­chow­no­ści spo­dzie­wać na­le­ża­ło.

Szedł kob­ziarz, trzy­ma­jąc się pro­sto, choć o kiju, jak czło­wiek, któ­ry wy­raź­nie dłu­gą jesz­cze dro­gę ma przed sobą; prze­ciw­nie, to­wa­rzysz jego zda­wał się tyl­ko po­włó­czyć drżą­ce nogi, co­raz bar­dziej zo­sta­wał w tyle; a tyl­ko wyż­szą czę­ścią cia­ła po­da­ną na­przód, jak­by usi­ło­wał nad­ła­tać opóź­nie­nie. Wi­docz­nie ser­ce w tym czło­wie­ku wy­prze­dza­ło nogi. I kto­by był wi­dział w tej chwi­li tę po­stać po­czci­wie od stóp do gło­wy głu­po­wa­tą, rę­czę iż po­wie­dział­by so­bie w du­chu, że wi­dział coś po­ciesz­nie smut­ne­go. Chu­da, brud­na i spa­lo­na szy­ja, wy­cią­gnię­ta z roz­pię­tej i ob­la­tu­ją­cej w tyl, jak­by do ścię­cia, suk­ma­ny, z pod któ­rej wi­dać było rów­nież roz­ma­nia­ną i zgnie­cio­ną nie­mi­ło­sier­nie ko­szu­le, w czer­wo­ne nie­gdyś pa­ski z si­nem, –oczy głę­bo­ko wpa­dłe, w tej chwi­li wy­sa­dzo­ne pra­wie na wierzch, – brwi pod­nie­sio­ne w spo­sób ja­kiś jak­by prze­stra­szo­ny, – dziw­ne ja­kieś skrzy­wie­nie ry­sów idą­cych od nosa ku ustom, i od oczu ku po­licz­kom,– otwar­te usta, a jed­nak w ką­tach swo­ich ścią­gnię­te na tył, ku uszom: – wszyst­ko to ra­zem wy­glą­da­ło niby na uśmiech i niby na bo­leść, – śmiesz­no było pa­trzeć na to,–ale śmiesz­no z pła­czem na­po­ły. I zda­wa­ło sie, że wię­cej niż oczy­ma wpa­tru­je się ten czło­wiek w kra­jo­braz wio­ski w do­li­nie, że wię­cej niż cia­łem bie­ży w jej stro­nę.

Na­raz za­trzy­mał się jak­by mu sił za­bra­kło.

– Pa­słysz brat, pa­stoj ty trosz­ku–rzekł ochry­płym gar­dło­wym ja­kimś gło­sem.

Sta­nąw­szy, ob­cie­rał so­bie pot z czo­ła zbyt dłu­gim rę­ka­wem suk­ma­ny, i ły­kał śli­nę jak­by mu su­cho było na ję­zy­ku. To­wa­rzysz jego za­trzy­mał się tak­że.

– Siandż­my my so­bie wot tut – mó­wił da­lej bie­dak, tym dziw­nym ję­zy­kiem, zdra­dza­ją­cym za­po­mnie­nie swo­jej a nie­nau­cze­nie się ro­syj­skiej mowy, ja­kim mó­wią cza­sem dy­mi­sy­ono­wa­ni żoł­nie­rze, – pa­stoj, pa­stoj ty moj brat ko­cha­ny, niech ja usian­dę trosz­ku – ta i pój­dziem da­lej. Już nie­da­lecz­ko wot tam.

To po­wie­dziaw­szy, sia­dał na ja­kimś ka­mie­niu po­ma­ga­jąc so­bie ręką, drżą­cą jak on cały. Gó­ral nie usiadł, tyl­ko wsparł się na kiju, wpa­tru­jąc się w to­wa­rzy­sza z wy­ra­zem pro­sto­dusz­ne­go po­li­to­wa­nia. Pies usiadł tak­że i za­my­ślił się głę­bo­ko.

– Tak mi serd­ce ko­ła­ta­je – mó­wił da­lej były żoł­nierz, – trza od­po­czy­nąć. Na­pij em się z ma­nier­ki – ta i po­mo­że.

Do­był ma­nier­ki z rę­ka­wa i łyk­nął spo­ro, po­czem po­dał ją to­wa­rzy­szo­wi, ale ten od­mó­wił.

– Po co mnie to. Jesz­cze mnie nie do swo­ich.

– Kak so­bie chcesz moj brat miły. A! za­raz i le­piej człe­ku. Kak tam pre­kra­sne zło­te sło­necz­ko! Ta­kie same było kie­dy wy­cho­dzi­łem, – tyl­ko że wsta­wa­ło wte­dy. Piat­na­ście lat temu – no!

– I zo­sta­wi­li­ście tam kogo?

– A kak­że? Wzia­li człe­ku od żon­ki. Piać mie­sian­cow kak się po­bra­lim. Die­wu­cha była pra­cow­na a go­spo­dar­na – co to – choć nie za­siej – w ręku jej uro­śnie. Sie­ro­ta była, ta ja wział ją bez ni­cze­gój. Ale co to – były ład­nień­sze – ład­ne – a ta nie,–a wszyst­ko taki ja ją wziął, bo mi się przy­go­dzi­ła z ca­łe­go świa­tu choć­by. A by­wa­ło i nie roz­gnie­wa się, ani gada dużo, kak to dru­gie.

– To w wa­szym kra­ju od żon bie­ra­ją?

– Nie mie­lim jesz­cze dzie­ci – ta i wzia­li. Tyl­ko od dzie­ci nie bie­rą.

– A żyje ona?

– A jaż wiem? Wot mo­gił­ki – tam – het oto – kole boru. Może ona tam. Tak przyj­dzie tyl­ko po­mo­lić się – i da­lej – w świat! Bo nie ma u mnie ani ojca, ani mat­ki, ani ro­dzi­ny żad­nej – tyl­ko ona jed­na.

Za­trzy­mał się i ob­cie­rał so­bie oczy; ale że miał rę­kaw za­dłu­gi, za­ka­sy­wał go so­bie śmiesz­nie do tej czyn­no­ści.

– Ale­nie,–cią­gnął da­lej po chwi­li krę­cąc gło­wą – ona źy­wie. Mnie to mówi owe ko­ła­ta­nie tam – we serd­cu. Bo­żeż moj! A jaż jej i bez tego nie wi­dział może nie­raz kak spał – czy co? Żeby ona umar­ła, toby mi się po­ka­za­ła w bia­łej ko­szu­li i bla­da.

– Tak wam się po­ka­zy­wa­ła we śnie… ja­ke­ście o niej w dzień my­śle­li.

– Za­żby praw­da? Ale nie – nie. Toż ja co dnia mo­lił się Naj­świant­szej na­szej Mat­ce Czę­sto­chow­skiey, – a Pan Bóg wszyst­ko taki nie głu­chy prze­cię. Taż chy­ba za­po­mniał­by świę­te­go pa­ci­rza. Prę­dzej człe­ku ję­zy­ka w gę­bie kak wes­tchnie­nia za­po­mnieć. Tak ja co dnia mó­wił: pod Two­je obro­nę ucie­ka­jem się Swian­ta….

– Ucie­ka­my się, mówi się po na­sze­mu.

– Da, da. Ucie­ka­my się. Kak ty na­uczył się pręd­ko po na­sze­mu, brat ko­cha­ny. Da, da, ucie­ka­my się mówi się. Co praw­da – to nie grech. A daw­no ty w na­szym kra­ju?

– Trzy lata.

– Try lat był u nas – ta i na­uczył się, – a ja piat­na­ście nie był – ta i za­był. Ha! co i ro­bić. Pry li­czy się zno­wu, i bę­dzie. A mo­lić się Panu Bogu, tak choć­by nie wia­da po ka­kie­mu tam, byle nie po lu­ter­sku, wszyst­ko taki Pan Bóg zro­zu­mie. Da, da, ja mo­lił się. Tyl­ko że nie miał za co świe­czek da­wać pred oł­tarz, choć chciał nie­raz, Bóg wi­dzi, – ta to może i źle. Ta bo u nas bie­da strasz­na była.

Za­my­ślił się i spu­ścił gło­wę na pier­si.

– Nie tak było, kak ja był jesz­cze pa­ro­bek–a po­tem go­spo­darz, – tegi chło­pak, – a pra­co­wał, a śpie­wał, dziś za­był i śpie­wa­nia – ta i do pra­cy ja już nie ten co daw­nień­szy. Wte­dy miał ja dwie ręki zdro­we, dziś – jed­na oto tyl­ko.

– A gdzie­że­ście wy ją stra­ci­li?

– Kak raz spadł z masz­tu, Ta bo ja słu­żył we flo­cie, na moru. Tak ja spadł, brat moj, go­rzej kak z dru­gie­go pian­tra – gdzie, –do­brze co kar­ku człek nie skrę­cił k'czor­tu,– na­wet po­wie­da­li, co ja już umrę. Dwa roki le­żał, – tak tak, dwa roki – aż się wy­li­zał,–a po­tem po­szedł w in­wa­li­dy, – ta po dzie­się­ci po­zwo­li­li wró­cić się. Panu Bogu dzian­ko­wać za spad­nię­cie i Mat­ce Prze­naj­świant­szej – in­a­czej nie wra­cał­by ja jesz­cze do swo­je­go śmie­cia.

I wzro­kiem uto­nął w kra­jo­braz wio­ski ro­dzin­nej; a gó­ral pa­trzał w nie­go, jak on w wio­skę. I przy­bli­żył się do nie­go, i po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu – zbu­dzić go chcąc.

– Słu­chaj­cie – rzekł mu drżą­cym gło­sem–a gdy­by­ście wy też nie za­sta­li ni­ko­go? – i to bywa.

Bie­dak drgnął i wy­krzy­wił się bo­le­śnie.

– Ta chodź­my już – chodź­my – mó­wił pręd­ko, jak­by nie­do­sły­szaw­szy, czy też za­ga­du­jąc może.

I za­czął zbie­rać swo­je ma­nat­ki, po­śpiesz­nie bar­dzo, a wszyst­ko z ręki mu wy­pa­da­ło. Po­tem wstał, ale znów usiadł na­po­wrót.

– Ta jesz­cze raz z ma­nier­ki – ja­koś bo zim­no człe­ku, – rzekł jak­by do sie­bie.

Łyk­nął, po­gła­skał się po brzu­chu, i nic wsta­wał.

– No chodź­my – rzekł kob­ziarz – sion­ko tyl­ko co na scho­wa­niu.

To­wa­rzysz jego wy­cią­gnął szy­jo, i schy­liw­szy sio… ob­cie­rał so­bie pot z czo­ła połą od suk­ma­ny.

– Pa­mi­łuj brat – pa­stoj ty jesz­cze – trosz­ku tyl­ko – nie­dłu­gut­ko. To bliz­ko, zaj­dziem pręd­ko – aba­czysz. – Wam bliz­ko, ale mnie da­le­ko.

– A u was co?

– Tez, żona miła – a mat­ka – a oj­ciec sta­ry – a dziat­ki drob­ne.

– A u mnie ani dzie­ci, ani rod­nich – jed­no ona jed­na, Ale taka jed­na sta­nie za wszyst­kich rod­nich. Ta i dzie­ci da Pan Bóg.

– I cóż wy my­śli­cie ro­bić mię­dzy swo­je­mi?

– Ta pra­co­wać po sta­re­mu. Przy­po­mnię ja so­bie, i bę­dzie się żyło kak daw­niej.

Za­my­ślił się.

– A ty brat ko­cha­ny, daw­no ty z domu?

– Trzy lata, mó­wi­łem wam już.

– A! praw­da – za­był. Ty już wprzód po­wie­dział. Try lat – oho! a ja piat­na­ście! Tyl­ko – że ja mu­siał, a ty że chciał.

– I ja mu­sia­łem. Cóż ro­bić. Nie wy­żyć u nas z zie­mi. Kraj li­chy, – le­d­wie że owies nędz­ny, a ziem­nia­ki – pa­stwi­ska tyl­ko nie brak. Ale za chle­bem trza da­le­ko w rów­ni­ny na za­ro­bek. A jak się uzbie­ra grosz jaki, – to i z po­wro­tem; a nie za­wsze za­sta­je się wszyst­kich dro­gich ser­cu. Chodź­cie – chodź­cie – och! mnie bo pil­no, mnie dusz­no w wa­szej rów­ni­nie. Gdy­by­ście wy zna­li kraj nasz. Bied­ny, – to praw­da, ale góry, ale zie­lo­ne pa­stwi­ska, ale rze­ki błę­kit­ne, rwi­ste stru­mie­nie, ska­ły na­sze omsza­łe lub na­gie, ale ob­ło­ki po po­chy­ło­ściach, śnie­gi po wierz­choł­kach i roz­pa­dli­nach, prze­pa­ście pod no­ga­mi,–a bory na­sze, a po­ło­ni­ny…. Pła­kał jak dziec­ko łka­jąc gło­śno.

– No, no, bied­ny brat moj – zaj­dziesz ty do swo­ich. Ai da Pan Bóg naj­dziesz wszyst­ko kak osta­wił. Daw­niej ja wy­szedł od cie­bie, a taki wra­cam.

W tej chwi­li z wie­życz­ki od ko­ściół­ka, za­dźwię­czał dzwo­nek wie­czor­nej mo­dli­twy, prze­ry­wa­nie, mia­ro­wo,– niby bi­cie po­boż­ne­go ser­ca ku nie­bu. Na ten dźwięk zna­ny tak do­brze, przy­po­mnia­ny tak w porę, bie­dak na­sta­wił uszu, zda­wał się na­słu­chi­wać lu­bo­ścią; oczy sta­nę­ły mu ko­łem, a usta otwo­rem, jak­by wszyst­kie­mi zmy­sła­mi swo­je­mi po­chła­niał coś nie­uję­te­go – wi­dze­nie ja­kieś mgli­ste, zdol­ne pierzch­nąć za lada po­ru­sze­niem.

– Pa­słysz – pa­słysz – mó­wił niby śmie­jąc się z ra­do­ści, a łzy jak groch duże, ści­ga­ły się po jego chu­dych po­licz­kach.–Sły­szysz ty to bra­te­czek moj naj­lub­szy? Och! Boże ty swian­ty nasz.

Za­sło­nił so­bie twarz reką i pła­kał.

– Da, da, ten samy–co lat piat­na­ście temu. Dla pa­ci­rza we wie­czór–ko­ło­kol­czyk–ten–prze­cie–dzw – dzwo­nek–Bo­żeż moj–Bo­żeź moj!–

Wstał drzą­cy, ukląkł na oba ko­la­na, i opar­ty na jed­nej swo­jej ręce, ca­ło­wał zie­mię, pła­cząc aż się za­no­sił.

– Moja ty zie­mia rod­nia ko­cha­na – moj dzwo­nek ser­dacz­ny–moja du­sza–Bo­żeż moj!

Gó­ral zdjął ka­pe­lusz, ukląkł tak­że, i do­byw­szy szka­ple­rza, szep­tał z ci­cha „Anioł Pań­ski.”

– Ta ty masz szka­pler? – po­każ mnie brat je­dy­ny! Ja miał tak­że – ale po­darł się. Da, da, Naj­świant­sza­ja Mat­ka Czen­sto­chow­ska­ja. W Imię Woj­ca, i Syna, i Du­cha Swian­te­go–Amin. Anioł Pań­ski zwia­sto­wał…. Da ja pa­mian­tam tu mo­dli­twu.

Zdjął fu­ra­żer­kę, po­ca­ło­wał szka­plerz, po­tarł nim so­bie czo­ło i po­licz­ki, i mo­dlił się gło­śno, bi­jąc po­kło­ny i że­gna­jąc się z ru­ska. Kie­dy skoń­czył, wstał, wcią­gnął na kij ko­żu­szek i wo­rek, i za­rzu­cił to so­bie na ple­cy, jak wprzó­dy.

– Ta i pój­dziem tera. Już lżej człe­ku.

– A je­śli nie za­sta­niem ni­ko­go?…

– Ha, wola Boża. Pan Bóg dał–Pan Bóg wziął – ta, dziej się, co Jemu ugod­no. Aba­czym.

– No–to chodź­my.

– Pa­stoj ty jesz­cze brat naj­mi­lej­szy. Ta może jesz­cze za­cze­kać­by trosz­ku?

– I na cóż cze­kać? Nie prze­cze­kasz złe­go je­śli się sta­ło. Co się od­wle­cze, to nie ucie­cze. Chodź­my – Bóg z nami.–

– Ta bo ty mó­wił, – co nie za­sta­niem może….

– Czy­liż się to nie zda­rza? Prę­dzej tak, jak nie, trze­ba być przy­go­to­wa­nym na wszyst­ko.

– Da, da, pry­go­to­wa­nym – ja je­stem pry­go­to­wa­ny.–

– No,–to chodź­my.–

– Wsiej, czas–za­raz.–

Ob­tarł so­bie czo­ło z potu, i zno­wu do­był ma­nier­ki i zno­wu po­cią­gnął nie­zgo­rzej.

– No,–już idę.

Szedł jak­by ostat­ka sił do­by­wał, – pies wlókł się za nim.–

– Ta po co ty mnie brat moj mó­wisz cian­gle, coco ja jej nie za­sta­nę. Serd­ce boli od tego. Nie ga­daj ty tak.

– Le­piej się nie spo­dzie­wać, niż spo­dzie­wać. Za­sta­niesz–to tak, jak­byś zna­lazł; nie za­sta­niesz–to tak, ja­keś się spo­dzie­wał. Lat pięt­na­ście – to ka­wał cza­su, a wy­ście za­nad­to pew­ni. A nuż nie­szczę­ście…

– Ta Pan Bóg nie da tego. Ona tam cze­ka pew­no–moja ko­bi­ta. Mie­li­śmy go­spo­dar­stwo. Ta wo­łów parę–kro­wy try–ko­nia–a i po­rząd­ki róż­ne – do­sta­tek był. Bo i ja, choć si­ro­ta a taki miał ka­wa­łek gro­sza po stry­ju, a i przy­ro­bił tro­chu.

Gó­ral krę­cił gło­wą z nie­do­wie­rza­niem.

– Bywa, że i do­sta­tek lu­dzie roz­dra­pią. A po­tem – mó­wię ja to wam dla tego,– bo – cze­go Boże nie daj – jak wam przyj­dzie pójść da­lej, – pójdź­cie wy ze mną, do mo­ich – bę­dzie wam do­brze. Znaj­dzie się u mnie i łyż­ka stra­wy, i przy­tu­li­sko gło­wy w ką­cie, i ka­wa­łek da­chu od sło­ty.

– Da–nie, nie,–ty osta­niesz się u mnie brat ko­cha­ny,–oba­czysz. Ja cię nie pusz­czę, ty u mnie osta­niesz się. Co to­bie szko­dzi?

– A moi?

– Da, da, praw­da, No to ty pój­dziesz, ale nie prę­dzej, kak po ty­go­dniu. Ja cię ugosz­czę – ta i w dro­gę, z Bo­giem ty.–

Od­dy­chał cięż­ko choć nie pod górę szli, ale z góry. I wpa­try­wał się w nie­go kob­ziarz, my­śląc: czy mu się nie mie­sza w gło­wie? Ale on wzrok miał spo­koj­ny, chci­wie tyl­ko wy­tę­żo­ny przed sie­bie,–a w ry­sach jego twa­rzy wi­dać było wia­rę w to, co mó­wił. Tak we­szli w wieś. Bied­ny mań­kut co krok za­trzy­my­wał się, i miał ja­kieś wspo­mnie­nia.

Tu gru­sza, z któ­rej, chło­pa­kiem bę­dąc jesz­cze, obi­jał nie­raz owoc zie­lo­ny, – tam łąka, na któ­rej pa­sał woły stry­jow­skie, – tu cha­łu­pa ja­kaś zna­jo­ma, – tam ogród eko­nom­ski, – tu pole mły­nar­skie; tu daw­niej sta­ła cha­ta, któ­ra wid­no spa­li­ła się,–tam nowa, na miej­scu sta­rej;tu był krzyż któ­re­go już nie ma,–tu płot za­stą­pio­ny par­ka­nem,–owdzie ogród roz­rósł się do nie­po­zna­nia. Dużo,–dużo od­mian.

– Piat­na­ście lat! piat­na­ście lat! – po­wta­rzał so­bie bie­dak, krę­cąc gło­wą–ta to i ka­wał cza­su bo!

– A wa­sza cha­ta gdzie?

– Wot tam, – pra­wie w koń­cu sio­ła, – taka kak i bvła za mnie.

– Słu­chaj­cie,–a gdy­by się za­py­tać po dro­dze….

– O co się tu py­tać, koh­da ja wiem sam. Jaż­by za­był dro­gi do sa­me­go sie­bie!

– Ale – o wa­szą ko­bie­tę….

– Nie, nie – mó­wił, upar­ty jak dziec­ko, któ­re­mu się zda­je, że ma słusz­ność, – nie tre­ba. Ja sam­że pój­dę,–bę­dzie jej nie­spo­dzie­wan­ka. Czy też mnie po­zna?

tak daw­ny czas! Od­mie­nił ja się, od­mie­nił, nie ma ga­da­nia, bo–wiesz ty brat,–ja był świe­ży chło­pak, zuch, krew z mle­kiem, na­pirw­szy w sie­le, je­dy­ny do tań­ca! Dziś nie znać–nie­praw­da?

Śmiał się bo­le­śnie ja­koś, wy­szcze­rza­jąc zęby i ki­wa­jąc gło­wą. Rze­czy­wi­ście, w ustach tego czło­wie­ka, ta po­chwa­ła jego prze­szło­ści dziw­nie zda­wa­ła się za­kra­wać na sa­mo­chwal­stwo. Ze wszyst­kie­go, to tyl­ko co po­wie­dział na koń­cu, wy­glą­da­ło na praw­dę. A jed­nak, nie­raz i łach­man le­żą­cy na śmie­ciu, mógł być kie­dyś ada­masz­kiem.

Ob­cie­rał pot z czo­ła, i zda­wał się zmę­czo­ny, wła­śnie jak­by od­był kil­ka mil dro­gi, bie­gnąc na wy­ści­gi. Prze­cho­dzi­li wte­dy koło karcz­my. Sta­nął, oparł się na słup­ku, i dy­chał cięż­ko.

– Da wiesz ty co brat,–rzekł wresz­cie,– mo­że­by ode­tchnąć tro­chu. Kak ty du­ma­jesz? Ta i wy­pi­jem po miar­ce, – tu do­bra wod­ka, –bę­dzie raź­niej. Ta wstąp­my, zajdź­my druh moj, co to­bie szko­dzi, co tam! zim­no oto….

Wie­czór był let­ni–cie­pły, po dniu go­rą­cym.

– Zim­no zaś? mnie nie zim­no.

– Nie zim­no? dziw­nie! – a mnie zim­no coś, – ta i w gar­dle su­cho i na ję­zy­ku. Zaj­dziem,–ta po miar­ce tyl­ko, po jed­nej.–

We­szli i sie­dli za sto­łem. Nie­zna­ny ja­kiś karcz­marz, żyd rudy, w sa­je­to­wym świą­tecz­nym ha­ła­cie, w czap­ce z fu­trem z usza­mi na gło­wie, pa­ląc nie zbyt pach­ną­cy ty­tuń z krót­kiej fa­jecz­ki, cho­dził so­bie po al­kie­rzu peł­nym be­tów. Sta­ra ży­dów­ka w czer­wo­nem czół­ku, ko­ły­sa­ła wrzesz­czą­ca wnie­bo­gło­sy na­dzie­ję ro­dzi­ny, a dru­cie nie­co wię­cej brud­ne niż po­trze­ba, trzy­ma­ło się suk­ni karcz­mar­ki na­le­wa­ją­cej chło­pom go­rzał­kę, i szwar­go­czą­cej z po­słu­gacz­ką moc­no za­pie­rzo­nej gło­wy, któ­ra słu­cha­ła z krwią naj­zim­niej­szą, dra­piąc się całą gar­ścią. So­bo­ta była. Skrzy­pak ciął od ucha,–a mło­dzież mia­ła się do tań­ca. Wę­drow­co­wi wszy­scy byli ja­koś nie­zna­ni. Wszyst­ko mło­de,– nowe po­ko­le­nie, któ­re wzro­sło lub po­ro­dzi­ło się w jego nie­obec­no­ści. Zna­lazł i kil­ku star­szych, ale ża­den nie po­znał go, a i on nie dał się im po­znać, nie­chcąc roz­gło­su. I była so­bie ocho­ta ser­decz­na. Mło­dzież a dziew­ki,–pu­sto, we­so­ło,–jak było za daw­nych cza­sów,-jak bę­dzie i póź­niej. I dzi­wo­wał się tyl­ko duch bie­da­ka sam w so­bie, że jemu chłod­niej jesz­cze od tej ich za­ba­wy, niż wprzó­dy było. Zęby szczę­ka­ły mu… drżał sam nie wie­dział cze­mu? A zim­no było tyl­ko w nim sa­mym. A świat śmiał się wko­ło nie­go – mógł się był i on roz­śmiać, tyl­ko że świat jest śmiesz­ny, a czło­wiek-nie za­wsze do świa­ta i do śmie­chu.–

ZBLI­SKA.

Było nie­bo, szczę­ście….

Było to, oh! ja po­mnę, Ja­sne Nie­bo, tam, tam prze­cię – Ja­sne szczę­ście gdzieś po świe­cie – Ale to wszyst­ko gra ułu­dy, Bom zno­wu bied­ny jako wprzó­dy.

Smut­na du­sza.

Je­st­to ob­raz z ży­wych osób; – obej­rzyj­my go so­bie po­wierz­chow­nie. Izba cha­ty wiej­skiej. Schlud­no a bia­ło wszę­dy, – znać rząd­ny duch go­spo­dy­ni. Ścia­ny wy­bie­lo­ne i czy­ste, – na pół­kach na­czy­nia, choć się w nich przej­rzyj. Na ścia­nach ob­ra­zy świę­tych, pal­ma pod jed­nym z nich. Je­dy­ne ale sze­ro­kie łoże na tar­cza­nie, ko­ły­ska, skrzyń parę i ława u ścia­ny. – Kil­ka osób za­lud­nia w tej chwi­li izbę. Naj­głów­niej­sza z nich jest ko­bie­ta, nie mło­da już i nie ład­na. Twarz jej moc­no ze­szpe­co­na ospą, zda­je się nie mieć żad­ne­go wy­ra­zu. Tyl­ko oczy, z któ­rych, jak po­wia­da­ją, prze­glą­da du­sza, –

oczy tej ko­bie­ty – dziw­nie ła­god­ne ja­kieś, może na­wet i pięk­ne. Ubra­na jest czy­sto, choć to so­bo­ta. Sie­dząc na ła­wie, u ob­na­żo­nej pier­si ma tłu­ste, czer­wo­ne, wi­docz­nie nie­daw­no uro­dzo­ne dziec­ko, któ­re ssie chci­wie, ani sio trosz­cząc co się tam dzie­je na świe­cie. A jed­nak mat­ka jego płą­cze gorz­ko, – i nie wie nie­mow­lę że z po­kar­mem mat­czy­nym wy­sy­sa też i łzy jej ser­ca, gdyż łzy jej z ser­ca idą. Męż­czy­zna sie­dzą­cy na tar­cza­nie jest mę­żem tej ko­bie­ty, – rzecz dziw­na, – mógł­by być jej sy­nem. Twarz to z ro­dza­ju owych wiecz­nie mło­dych;– spoj­rzaw­szy nań, ani­byś się dał prze­ko­nać, że to nie jest chło­pak, ale oj­ciec kil­kor­ga już dzie­ci. Czer­wo­ny, pu­co­ło­wa­ty, ja­snych jak len wło­sów, nie wiel­kie­go wzro­stu, ale zwię­zły i krzep­ki. Za­ci­śnię­tą pięść trzy­ma na ko­la­nie, a dru­gą ręką dra­pie się w gło­wę. Za­kło­po­ta­nie, czy też gniew, wi­dać na tej py­za­tej twa­rzy. Wiel­kie­mi, ja­sno-nie­bie­skie­mi, dość ba­ra­nie­go wy­ra­zu oczy­ma, spo­glą­da on, to na żonę, to na dru­gą jesz­cze oso­bę. A ta dru­ga oso­ba, to zna­jo­my nam już wę­drow­ny żoł­nierz. Mała dziew­czy­na w ko­szu­li­nie sie­dzi na tar­cza­nie, ty­łem opar­ta o ra­mię ojca, i bawi się grze­chot­ką, ro­biąc ha­łas nie­mi­ło­sier­ny. Dru­gi dzie­ciak, uwią­zaw­szy na sznur­ku ka­wa­łek drew­na, włó­czy go za sobą, uda­jąc że wie­zie z pola owies pań­ski. A trze­ci jesz­cze, sie­dząc na zie­mi, z ca­łej siły wbi­ja ka­wał­kiem ce­gły ko­łek ja­kiś w pod­ło­gę, śpie­wa­jąc przy tem aż w uszach wier­ci. Pies żoł­nie­rza uwa­lo­ny w ką­cie pod ławą, nie wi­dząc spo­so­bu za­śnię­cia, nie­dba­le spo­glą­da na tę ro­bo­tę, roz­my­śla­jąc za­pew­ne: na co tez tyle ha­ła­su dla rze­czy, któ­ra mu się na­wet na budę nie zda­ła. A zna­jo­my nasz, ma się w o – sta­wie sto­ją­cej – jak­by do odej­ścia. I zbie­ra swo­je li­che ma­nat­ki, któ­re wi­docz­nie po­rzu­cił był za­raz u wej­ścia, bę­dąc pew­ny, że wcho­dzi do swe­go wła­sne­go domu, z któ­re­go­by już nie wy­szedł nig­dzie da­lej.

I na­dzie­wa je zno­wu na swój kij wę­drow­ny, za­rzu­cił na ra­mię, i–nie po­zo­sta­je mu już jak tyl­ko odejść,– a jed­nak nie od­cho­dzi. I po­glą­da w oko­ło, po ścia­nach, po stro­pie, po pod­ło­dze, wszę­dzie, –jak­by wi­tał wszyst­ko i ze wszyst­kiem się że­gnał. A naj­wię­cej po­głą­da na ko­bie­tę pła­czą­cą. A sam nie pła­cze, ani mu się na­wet na płacz zbie­ra, – przy­najm­niej tak się zda­je. Tyl­ko że za każ­dą razą, jak co wy­mó­wi, mi­mo­wol­nie ja­kieś jak­by drże­nie skur­czą mu fi­bry twa­rzy. Niby w ze­psu­tym au­to­ma­cie czło­wie­ka, kie­dy go na­krę­co­no byle jak;–nie dba­jąc zresz­tą, że ma­szy­ne­rya dzia­ła­ją­ca na ser­ce, przez omył­kę, twa­rzą po­ru­szać może. I za­nie­dba­no też wy­pro­sto­wać za­pad­nię­tą skó­rę ob­li­cza, przez co prze­bi­ja­ją przez nią sprę­żyn­ki i kół­ka, dzia­ła­ją­ce wprzó­dy w skry­to­ści. Lek­ka czer­wo­ność po­kry­wa nos tego czło­wie­ka i kraj po­licz­ków ku oczom, – a oczy mają blask ja­kiś nie­zwy­kły, niby nie swój, ale po­ży­czo­ny. Wi­docz­nie wy­pił dużo – dla od­wa­gi. A z resz­ty twa­rzy jego i z mowy wi­dać jed­nak, że nie­chby był wlał w sie­bie i mo­rze go­rzał­ki, – nie­po­dob­na­by mu było upić się choć­by na roz­we­se­le­nie, – na po­go­dę czo­ła; bo smut­ne­mu, – to po­wia­da­ją, – nie w gło­wę idzie, lecz w ser­ce.

Otóż i ob­raz cały. A nie ma w nim gó­ra­la, to­wa­rzy­sza żoł­nie­rzo­we­go; on wejść nie chciał,– cze­ka przed cha­tą.

– A! to ty taka? po­szłaś za dru­gie­go,–mó­wił były żoł­nierz do ko­bie­ty.

– Jak mi Bóg miły, jak pra­gnę Boga przy ko­na­niu – tak przy­szły pa­pie­ry od Wój­ta, że­ście wy umar­li, Łu­ka­szu.

– Kak­że ja umarł? taż ja prze­cie nie umar­ły, – cóż zno­wóż! taże przy­sze­łem.

– A kto cie tam wie, – może ty nie je­steś ty, – mó­wił do­bro­dusz­nie czło­wiek od tar­cza­na.

– Jej Bogu, – ta – jak Boga ko­cham, przy­sian­gam Panu Bogu, tak to ja, – za­kli­nał się jesz­cze do­bro­dusz­niej, bi­jąc się w pier­si pię­ścią, były żoł­nierz. – Ta ty ra­nie po­zna­jesz moja żona. –

– Ja już nie two­ja żona.

– Nie moja? nie moja? tak czy­jaż?

– Jego.

– Nie praw­da. Ty – moja.

– Nie praw­da, – wrzesz­czał krę­py chło­pak bi­jąc pię­ścią w ko­la­no, i za­ci­ska­jąc zęby, – ona moja!

– Ka­kim spo­so­bem?

– Ta­kim spo­so­bem, że ja, – To­mek Odzie­wa­dło, oże­ni­łem się ze wdo­wą Łu­ka­szo­wą.

– Kak­że ze wdo­wą,–koh­da ja ży­wię?

– Mnie nic do tego. Ksiądz ślub dał, – tak ja jej mąż, i ko­niec.

– „Tak ja jej mąż, i ko­niec.–Ksiandz ślub dał”– po­wta­rzał so­bie nie­szczę­śli­wy, jak­by usi­łu­jąc zro­zu­mieć zna­cze­nie tych wy­ra­zów, i nie mo­gąc tego do­ka­zać.–

My­slał, my­ślał, na­resz­cie ude­rzył się pię­ścią w czo­ło:

– Aha! to to dla­te­go,–rzekł na­pół z pła­czem, jak­by mu się uda­ło na­resz­cie od­kryć wy­tłu­ma­cze­nie dziw­ne­go swe­go po­ło­że­nia, – to dla­te­go ty tak zro­bi­ła, że ja stra­cił rękę co pier­ścio­nek to­bie dała, a zwią­za­na była od księ­dza u ślu­bu ra­zem z two­ją, w ko­ście­le świan­tym! Da, da, to do­brze, zrób ty tak, a mnie śmierć za­daj, – ta bo mnie nie ma, ży­cia bez cie­bie. Lat piat­na­ście ja cze­kał, – ta i wy­cze­kał pięk­nie – no! A ja my­ślał so­bie: nie­chno przyń­dę – to ja za­sta­nę ją, da Pan Bóg, w ży­ciu, – bo i ona ta­koż cze­ka. A choć ona nie żywa: – tak za­wsze moja, – w mo­gi­le choć.–

Ko­bie­ta pła­ka­ła gło­śno.

– Ja szed wo­siem mie­sion­cow, aże od Czar­ne­go mora, – a w dro­dze taki i nogi scho­dził nie­raz, a wlókł się na ręku – byle prę­dzej. A gło­du przy­marł ta i że­brał – a szed. A kak za­cho­rzał, tak nie o zdro­wie pro­sił Pana Boga, a wszyst­ko taki tyl­ko, żeby mi dał choć sko­nać przy to­bie….

– Sko­nasz ty przy niej,– sko­nasz,–jak ci ko­ści po­ła­mę,–mru­czał mąż Łu­ka­szo­wej.

– A pa­miąt­każ mnie po to­bie, – pa­miąt­ka bo! Moj ty Boże! Bo­żeż ty moj! Taż ja ca­ło­wał i ca­ło­wał, aź wy­ca­ło­wał w szmat­ki, – a mo­lił się bo mo­lił!…..

Ro­ze­rwaw­szy u ko­szu­li na pier­siach za­szew­kę ja­kąś nie­zgrab­nie czwo­ro­gra­nia­stą, do­by­wał z niej ka­wa­łek po ka­wał­ku, szcząt­ki szka­ple­rza roz­sy­pa­ne­go wproch pra­wie.

– A to przy odej­ściu całe było, – kak i ja był cały, szczań­śli­wy, wte­dy – a dziś – szma­ty tył­ko. Ta bo i ja dziś szma­ta sta­ra, i szczań­ście moje – sta­ra szma­ta, i wszyst­ko…. Bo­żeż moj, Boże! Co się to ze mnie zro­bi­ło?

Ko­bie­ta pła­ka­ła rzew­ne­mi łza­mi.

– Oj Łu­ka­szu! Łu­ka­szu! bied­ni wy bar­dzo! –

On kuc­nął w ką­cie i za­sło­nił so­bie twarz ręką; usi­ło­wał pła­kać, bo mu wez­bra­ło w głę­bi jak­by na pęk­nie­cie pier­si, ale krzy­wił się tyl­ko do pła­czu, a łzy nie szły. Zna­gła się ze­rwał, i roz­my­ślał czas ja­kiś.

– Pa­słysz ty żo­necz­ka moja naj­ko­chań­sza, – ty nie mo­żesz być jego. Pójdź ty ze mną.

– Od nie­go?

– Ta pójdź ze mną.

– Od dzie­ci?

On się za­my­ślił zno­wu.

– Ta za­bierz i dzie­ci ze sobą.

– Dzie­ci – moje, i ona moja! – Masz iść, to so­bie sam ru­szaj na zła­ma­nie kar­ku; a co moje tego ja nie dam ni­ko­mu.

– Ha! koh­da tak, – to ja so­bie poń­dę na kraj świa­ta,– mó­wił bie­dak w do­brej wie­rze, w spo­sób śmiesz­ny, w jaki się to mówi dzie­ciom, chcąc by pro­si­ły żeby zo­stać.

– A idź – do dja­bła na­wet choć­by, a nam daj po­kój.

– Niech ona mnie to po­wie,–nie ty. Ja chcę coby ona mnie to po­wie­dzia­ła. Kak ona to wy­mó­wi, tak ja poń­dę, ani się na­my­ślę.

Ko­bie­ta mil­cza­ła.

– No po­wiedz ty mnie to, żona moja.

– I cóż ja wam po­wiem Łu­ka­szu?

Bie­dak po­cie­rał so­bie czo­ło, – zda­wał się ma­rzyć. Roz­glą­dał się do­ko­ła i ki­wał gło­wą:

– W mo­jej wła­snej cha­łu­pie–ja obcy! Na mo­jem wła­snem śmie­ciu ta mnie i nie usieść na­wet, i nie spo­cząć.

– Siądź­cie i spo­cznij­cie,– mó­wi­ła ko­bie­ta łka­jąc.

– Tak. Coby po­tem w świat – da­lej – Ona mil­cza­ła.

– Osta­wim wam co wa­sze – rze­kła po chwi­li – a sami–pój­dziem –

– Tu wszyst­ko moje.

– Praw­da. Wszyst­ko. Tu nie ma nic na­sze­go.

– Ta z czem­że wy wyj­dzie­cie?

– Z ni­czem. Pój­dzie­my się do­ra­biać…

– Pój­dzie­my! Tak ty za­wsze z nim?

– A jak­żeż? On mąż mój!

– A jaż nie? No. Tak ty żona dwóch. Ty moja i jego ra­zem. Do­brze. A nie mo­żesz być–tyl­ko jed­ne­go. Tak co bę­dzie?

– O nie­szczę­śli­wa moja dola! o mój Boże! mój Boże! Żona dwóch ra­zem! O! ja nie­szczę­śli­wa!!–wo­ła­ła ko­bie­ta za­no­sząc się od pła­czu.

– Pa­słysz ty brat ko­cha­ny,–pa­mi­łuj,–puść ty ją, niech ona ze mną. Ja to­bie osta­wię wszyst­ko: – sa­dy­bę – a do­by­tek, a po­rząd­ki, całe – całe go­spo­dar­stwo. Weź ty, – po­słu­chaj mię, – a ostaw ją. –

– Nie, to ty so­bie za­bierz wszyst­ko, kie­dy two­je, a ją zo­staw mnie.

– Po­słu­chaj, – ty nic nie masz, – ja wiem; to wszyst­ko go­spo­dar­stwo–moje. Pa­du­maj ty nad tem, – tą to ma­ją­tek – ja­kie kil­ka dzie­sięć ru­bli; – bę­dziesz go­spo­darz.

– Nie chcę.

– Pa­słysz, – ty masz dzie­ci, – dla dzie­ci ty to zrób. Ta co chcesz,–po­wiedz. Ja dam to­bie co sam ze­chcesz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: