Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Utwory wybrane. Tom 4. Epos rzeki Missisipi 2 - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
1 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
50,00

Utwory wybrane. Tom 4. Epos rzeki Missisipi 2 - ebook

W serii Biblioteka Klasyków prezentujemy pięciotomową edycję "Utworów wybranych" Marka Twaina, której lwią część stanowią krótkie i dłuższe prozy: opowiadania, bajki, skecze, felietony i humoreski. Dwa pierwsze tomy aspirują do miana najobszerniejszej polskiej edycji małych i większych utworów Twaina. Wiele z nich ma swoją polską premierę - w przekładach Macieja Świerkockiego i Hanny Pustuły-Lewickiej. Zbieramy i wznawiamy klasyczne tłumaczenia Antoniego Słonimskiego, Antoniego Marianowicza, Krystyny Tarnowskiej. Pod szyldem "Eposu rzeki Missisipi" wznawiamy świetne przekłady Zbigniewa Batki przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna oraz autobiograficzne "Życie na Missisipi". Edycję wieńczą utwory, które można by nazwać fantastycznymi, wśród nich "Tajemniczy przybysz" i jego nieznany dotąd po polsku wariant oraz "Jankes na dworze króla Artura". Całość została opatrzona posłowiem Jerzego Jarniewicza.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-506-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SERCE KRAJU

Dorzecze Missisipi jest sercem naszego kraju. Wszystkie inne regiony są tylko członami, może ważnymi jako takie, ale przede wszystkim ze względu na stosunek, jaki je łączy z dorzeczem. Nawet bez Pojezierza i 300 000 mil kwadratowych Teksasu i Nowego Meksyku, które w dużej mierze tworzą jego część, dorzecze to obejmuje 1 250 000 mil kwadratowych. Co do rozległości jest to drugie wielkie dorzecze świata, ustępujące jedynie Amazonce. Obszarem zbliża się do niego tylko dorzecze wiecznie zamarzniętej Ob. Następnym, tak pod względem rozległości, jak zdatności do zaludnienia, jest dorzecze La Platy, które obejmuje osiem dziewiątych obszaru Missisipi. Potem idzie dorzecze Jeniseju, które obejmuje około siedmiu dziewiątych. Dorzecza Leny, Amuru, Huang-ho, Jangcy-ciang i Nilu mają pięć dziewiątych. Gangesu mniej niż połowę, Indusu mniej niż jedną trzecią, Eufratu jedną piątą, Renu jedną piętnastą. Powierzchnia dorzecza Missisipi obszarem swym przewyższa terytorium Europy, bez Rosji, Szwecji i Norwegii. Jest cztery razy większe niż Austria, pięć razy większe od Niemiec i Hiszpanii, sześć razy większe od Francji, dziesięć razy większe od Wysp Brytyjskich i Włoch. Pojęcie dorzecza, ukształtowane na podstawie dorzeczy zachodniej Europy, ulega nagłemu zachwianiu, gdy je zestawić z rozległością dopływów Missisipi. Również niewystarczające okaże się pojęcie wyrobione na podstawie nieurodzajnych dorzeczy wielkich rzek syberyjskich, wyniosłych płaskowyżów środkowej Azji czy też ogromnych rozlewisk bagnistej Amazonki. Szerokość geograficzna, wzniesienie nad poziomem morza oraz ilość opadów – wszystko to czyni każdą część dorzecza Missisipi zdatną do gęstego zaludnienia. Jako miejsce zamieszkania cywilizowanego człowieka na naszym globie zajmuje bez wątpienia pierwsze miejsce.

„Harper’s Magazine” 1863, lutyROZDZIAŁ 1
RZEKA I JEJ HISTORIA

Warto poczytać o Missisipi. Nie jest to pospolita rzeka, przeciwnie, pod każdym względem niezwykła. Wziąwszy Missouri za jej główną odnogę, jest to najdłuższa rzeka na świecie – cztery tysiące trzysta mil. Można śmiało powiedzieć, że jest również najbardziej krętą rzeką na świecie, ponieważ w pewnej części biegu zużywa tysiąc trzysta mil na przebycie tej samej przestrzeni, którą wrona przeleciałaby, robiąc sześćset siedemdziesiąt pięć mil. Wyrzuca z siebie trzy razy tyle wód co Rzeka Świętego Wawrzyńca, dwadzieścia pięć razy tyle co Ren, a trzysta trzydzieści osiem razy tyle co Tamiza. Żadna inna rzeka nie ma tak rozległego dorzecza: ściąga wody z dwudziestu ośmiu stanów i terytoriów, od Delaware nad wybrzeżem atlantyckim aż do Idaho na wyżynie nad Oceanem Spokojnym – z przestrzeni, która zajmuje czterdzieści pięć stopni długości geograficznej. Missisipi zbiera i niesie do zatoki wody pięćdziesięciu czterech mniejszych rzek, po których mogą pływać parowce, i około kilkuset innych rzek, po których mogą pływać lichtugi i barki. Obszar jej dorzecza jest tak wielki, jak Anglia, Walia, Szkocja, Irlandia, Francja, Hiszpania, Portugalia, Niemcy, Austria, Włochy i Turcja razem wzięte. Prawie cały ten rozległy szmat ziemi jest urodzajny. Właściwa dolina rzeki Missisipi odznacza się wyjątkową żyznością.

Jest to niezwykła rzeka, bo zwęża się przy ujściu, zamiast rozszerzać – staje się węższa i głębsza. Od ujścia Ohio do punktu położonego w połowie drogi do morza przeciętna jej szerokość przy wysokiej wodzie wynosi jedną milę. Dalej, w kierunku morza, szerokość stale się zmniejsza, aż przy „przełomie” powyżej ujścia wynosi niewiele więcej niż pół mili. Przy ujściu Ohio głębokość Missisipi wynosi osiemdziesiąt siedem stóp, potem stopniowo się zwiększa i powyżej ujścia dochodzi do stu dwudziestu dziewięciu stóp.

Różnice między wysokim a niskim stanem wody są również niezwykłe – nie w górnym, lecz w dolnym biegu rzeki. Przybór jest prawie jednakowy aż do Natchez (trzysta sześćdziesiąt mil powyżej ujścia), około pięćdziesięciu stóp. Ale przy Bayou La Fourche rzeka podnosi się tylko o dwadzieścia cztery stopy, przy Nowym Orleanie – tylko o piętnaście, a tuż powyżej ujścia – tylko o dwie i pół stopy.

Wedle artykułu w nowoorleańskim „Times Democrat”, opartym na sprawozdaniach doświadczonych inżynierów, rzeka wyrzuca rocznie do Zatoki Meksykańskiej czterysta sześć milionów ton mułu, co przywodzi na myśl dosadne przezwisko, które kapitan Marryat dał rzece Missisipi: Wielki Rynsztok. Gdyby muł ten osiadł i stwardniał, powstałaby z niego masa o powierzchni mili kwadratowej i wysokości dwustu czterdziestu i jednej stopy.

Pokłady mułu stopniowo powiększają ląd, ale tylko stopniowo: w ciągu ostatnich dwustu lat, to znaczy, odkąd rzeka zajęła swe miejsce w historii, lądu przybyło niecałe pół mili. Uczeni przypuszczają, że ujście było kiedyś przy Baton Rouge, gdzie kończą się wzgórza, i że dwieście mil lądu pomiędzy tą miejscowością a zatoką utworzyła rzeka. Możemy więc bez trudu obliczyć wiek tego kawałka ziemi: sto dwadzieścia tysięcy lat. A przecież jest to najmłodszy szmat ziemi spośród wszystkich naokoło.

Missisipi jest niezwykła jeszcze pod innym względem – ma skłonność do robienia nagle dziwacznych skoków, przerzynając się przez wąskie pasma lądu i w ten sposób prostując i skracając bieg. Bywało, że jednym skokiem skracała bieg o trzydzieści mil!

Te skróty miały nieraz ciekawe skutki: rzeka odrzuciła na przykład kilka miast leżących nad nią w głąb lądu i wzniosła wysokie piaszczyste zapory i lasy. Miasto Delta znajdowało się dawniej o trzy mile poniżej Vicksburga. Ostatni skrót zmienił zasadniczo położenie miasta Delta i obecnie znajduje się ono dwie mile powyżej Vicksburga. Obydwa te nadrzeczne miasta na skutek owego skrótu odsunęły się w głąb kraju. Skrót taki sieje zniszczenie wśród linii granicznych i jurysdykcji, na przykład: mieszka sobie człowiek w stanie Missisipi – w nocy rzeka skraca swój bieg i następnego dnia człowiek wraz ze swą ziemią znajduje się po drugiej stronie, na terenie stanu Luizjana, i podlega jej prawom. Jeśli rzecz taka zdarzyła się w dawnych czasach w górnym biegu rzeki, mogła niewolnika z Missouri przenieść do Illinois i uczynić wolnym człowiekiem.

Missisipi zmienia swe położenie nie tylko przez skróty: zmienia ciągle właściwe łożysko, przesuwające je to w jedną, to w drugą stronę. Przy Hard Times w stanie Luizjana rzeka płynie dwie mile na zachód od obszaru, po którym płynęła dawniej.

Wskutek tego tereny tej osady nie znajdują się już w stanie Luizjana, ale po drugiej stronie rzeki, w stanie Missisipi. Niemal całe tysiąc trzysta mil biegu dawnej rzeki Missisipi, którą La Salle dwieście lat temu przepłynął w dół rzeki na czółnach, jest obecnie urodzajnym terenem. Rzeka płynie w niektórych miejscach na prawo od niego, w innych – na lewo.

Chociaż ląd z mułu Missisipi przy ujściu narasta powoli, gdyż fale zatoki przeszkadzają w tym procesie, na bardziej osłoniętych terenach praca ta posuwa się dość szybko. Na przykład trzydzieści lat temu Wyspa Proroka miała tylko tysiąc pięćset akrów, a od tego czasu rzeka dodała jej jeszcze siedemset.

Lecz dość już na teraz przykładów ekstrawagancji tej potężnej arterii wodnej – kilka innych przytoczę jeszcze w dalszych rozdziałach książki.

Porzućmy historię biegu Missisipi i rzeknijmy słowo o jej, jak by to powiedzieć – historii historycznej. W paru krótkich rozdziałach zerknijmy na jej pierwszą, jeszcze senną epokę; w kilku dalszych – na drugą epokę, rozbudzenia; w paru następnych – na epokę jej zupełnego rozbudzenia i największego rozkwitu, a potem, aż do końca książki, pomówmy o stosunkowo spokojnej obecnej epoce.

Świat i książki tak się przyzwyczaiły używać i nadużywać słowa „nowy” w stosunku do naszego kraju, że od początku odnosiliśmy i wciąż jeszcze odnosimy wrażenie, że nie ma w nim nic starego. Wiemy, oczywiście, że w historii Ameryki jest kilka starych dat, lecz same liczby nie dają nam właściwego pojęcia ani nie pozwalają wyraźnie zdać sobie sprawy z okresu, jaki obejmują. Kiedy powiemy, że De Soto, pierwszy biały człowiek, który ujrzał rzekę Missisipi, ujrzał ją w roku 1542, stwierdzamy pewien fakt, lecz go nie tłumaczymy. Jest to coś takiego, jak określenie wspaniałości zachodu słońca za pomocą astronomicznych pomiarów, skatalogowanie jego kolorów i nadanie im naukowych nazw; wynikiem tego będzie stwierdzenie nagiego faktu zachodu słońca, ale nie ujrzenie go. Lepiej by było namalować jego obraz.

Data 1542 sama w sobie niewiele lub nic dla nas nie znaczy. Lecz jeśli zgrupować kilka sąsiadujących z nią dat i faktów historycznych, uzyskuje się perspektywę i koloryt i nabiera pojęcia o tym, że jest to jedna z godnych szacunku ze względu na swój wiek dat amerykańskich.

Na przykład, gdy biały człowiek po raz pierwszy ujrzał Missisipi, nie upłynęło jeszcze ćwierć wieku od klęski Franciszka I pod Pawią; od śmierci Rafaela; od śmierci Bayarda sans peur et sans reproche; od wypędzenia joannitów z Rodos przez Turków i ogłoszenia dziewięćdziesięciu pięciu tez, aktu, który rozpoczął reformację. Gdy De Soto powiódł okiem po rzece, Ignacy Loyola był nieznanym człowiekiem; zakon jezuitów jeszcze nie miał roku; obraz Michała Anioła przedstawiający Sąd Ostateczny nie wysechł jeszcze w Kaplicy Sykstyńskiej; Maria, królowa szkocka, jeszcze się nie urodziła, lecz miała się urodzić przed końcem roku; Katarzyna Medycyjska była dzieckiem, Elżbieta angielska nie miała jeszcze dziesięciu lat; Kalwin, Benvenuto Cellini i cesarz Karol V byli u szczytu sławy i każdy z nich na swój sposób tworzył historię; Małgorzata z Nawarry pisała Heptamerona i kilka książek religijnych, przy czym pierwsza z tych książek dotąd żyje, a następne poszły w zapomnienie, gdyż dowcip i niedelikatność lepiej na ogół konserwują literaturę niż świątobliwość. Rozwiązłe obyczaje dworskie i do absurdu posunięta rycerskość były w pełni rozkwitu, a turnieje i gry rycerskie stanowiły często zabawę utytułowanych wielmożów, którzy walczyć umieli lepiej, niż pisać, podczas gdy namiętnością ich dam była religia, a rozrywką – klasyfikowanie własnych latorośli na dzieci mające pełne prawa rodowe i dzieci nieprawe. Oczywiście kwitło wszystko, co dotyczyło religii: zwoływano sobór trydencki; hiszpańska inkwizycja miała wolną rękę, by palić, piec żywcem, torturować; gdzie indziej na kontynencie mieczem i ogniem przekonywano narody, iż muszą żyć bogobojnie; w Anglii Henryk VIII zgnębiwszy klasztory, spalił Fishera i jeszcze paru biskupów i w ten sposób rozpoczął angielską reformację i założył harem. Gdy De Soto stanął nad brzegami Missisipi, było jeszcze dwa lata do śmierci Lutra, jedenaście lat do spalenia Serveta, trzydzieści lat do nocy św. Bartłomieja, Rabelais niczego jeszcze nie wydał, Don Kichot nie został jeszcze napisany, Szekspir miał się dopiero urodzić, długich sto lat miało upłynąć, nim Anglicy usłyszeli nazwisko Olivera Cromwella.

Bez wątpienia więc odkrycie Missisipi jest faktem dawnym, który w znacznym stopniu patynuje i odmienia lśniącą nowość naszego kraju, nadając mu szanowny wygląd zardzewiałej starodawności.

De Soto spojrzał tylko na rzekę, a potem zmarł i został pogrzebany przez swych kapłanów i żołnierzy. Można by przypuszczać, że kapłani i żołnierze, pomnożywszy rozmiary rzeki przez dziesięć – wedle hiszpańskiego zwyczaju owych czasów – pobudzą od razu innych żądnych przygód podróżników do podjęcia nowych wypraw. Przeciwnie, opowiadania ich, gdy wrócili, nie wzbudzały wielkiej ciekawości. Nikt z białych nie odwiedził Missisipi przez długie lata, co w naszych pełnych dynamiki czasach wydaje się nie do wiary. Przerwę tę można sobie jakoś uzmysłowić, gdy się ją podzieli w sposób następujący; od chwili gdy De Soto spojrzał na rzekę, upłynęło niespełna pół wieku i urodził się Szekspir. Żył nieco dłużej niż pół wieku i zmarł, a kiedy już leżał w grobie dobre pół wieku, następny biały człowiek ujrzał Missisipi. W naszych czasach nie dopuszczamy do tego, aby pomiędzy jednym a drugim ujrzeniem jakiegoś dziwu mogło upłynąć sto trzydzieści lat. Ilekroć ktoś odkryje jakiś strumyk w okręgu położonym tuż przy biegunie północnym, Europa i Ameryka wysyłają tam natychmiast piętnaście kosztownych ekspedycji: jedna ma zbadać strumyk, a czternaście polować na siebie wzajem.

Osady białych istniały na naszych atlantyckich wybrzeżach przez ponad sto pięćdziesiąt lat. Ludzie ci byli w stałych i bliskich stosunkach z Indianami. Na południu grabili ich Hiszpanie, zabijali, więzili i nawracali, nieco dalej Anglicy kupczyli z nimi, sprzedając paciorki i koce, i na dodatek, for lagniappe, dorzucając cywilizację i whisky, a w Kanadzie Francuzi szkolili ich od podstaw, nawracając i ściągając całe plemiona do Quebecu, a potem do Montrealu, by kupować od nich futra. Z konieczności więc te różne grupy białych musiały słyszeć o wielkiej rzece na dalekim Zachodzie. I rzeczywiście, coś o niej słyszały, ale tak niejasno i niedokładnie, że biegu jej, rozmiarów i położenia mogły się tylko domyślać. Sama tajemniczość tej sprawy powinna była rozpalić ciekawość i skłonić do podejmowania wypraw, lecz tak się nie stało. Widać nikt nie chciał takiej rzeki, nikt jej nie potrzebował, nikt nie był jej ciekaw. Tak więc przez półtora wieku Missisipi płynęła sobie w spokoju, z dala od ruchu handlowego. Gdy De Soto natknął się na nią, wcale nie szukał rzeki, nie była mu na razie potrzebna, dlatego ani jej nie ocenił, ani nawet nie zwrócił na nią baczniejszej uwagi.

Wreszcie Francuz, La Salle, powziął myśl odszukania i zbadania rzeki. Zawsze się tak dzieje, że gdy ktoś zajmuje się jakąś zaniedbaną, a ważną sprawą, natychmiast, jak spod ziemi, wyrastają inni zapaleni do tego samego pomysłu. Tak było i w tym przypadku.

Nasuwa się oczywiście pytanie: dlaczego ci ludzie zapragnęli rzeki teraz, choć nikt jej przez pięć poprzednich pokoleń nie pragnął? Prawdopodobnie dlatego, że dopiero tak późno odkryto sposób jej wykorzystania. Panowało bowiem przekonanie, że Missisipi wpada do Zatoki Kalifornijskiej i przez to stanowi skrót pomiędzy Kanadą a Chinami. Poprzednio przypuszczano, że wpada do Atlantyku lub zatoki Chesapeake, morza Wirginii.ROZDZIAŁ 2
RZEKA I JEJ ODKRYWCY

La Salle sam prosił o pewne wysokie przywileje, których łaskawie udzielił mu wyolbrzymionej sławy Ludwik XIV. Najważniejszym z nich był przywilej badania rzeki jak długa i szeroka, budowy fortów, wyznaczania terenów i przekazywania ich królowi oraz pokrywania kosztów z własnej kieszeni w zamian za pewne drobne, takie czy inne korzyści, a wśród nich monopol na skóry bawole. La Salle stracił kilka lat i wydał wszystkie pieniądze na niebezpieczne i uciążliwe podróże pomiędzy Montrealem a zbudowanym przez siebie fortem nad rzeką Illinois, zanim udało mu się tak wyposażyć całą wyprawę, że mógł się pokusić o Missisipi.

A tymczasem innym powiodło się lepiej. W 1673 roku kupiec Joliet i ksiądz Marquette, przemierzywszy cały kraj, dotarli do brzegów Missisipi. Podążyli przez Wielkie Jeziora, a od Green Bay płynęli na czółnach rzekami Fox i Wisconsin. Marquette podczas uczty w dniu Niepokalanego Poczęcia przysiągł uroczyście, że o ile Najświętsza Panna pozwoli mu odkryć wielką rzekę, nazwie ją na jej cześć Rzeką Niepokalanego Poczęcia. Dotrzymał słowa. W owych czasach wszyscy podróżnicy wyprawiali się w podróż z zastępem księży. De Soto miał ich dwudziestu czterech, La Salle także kilku. Wyprawom nieraz brakowało mięsa, marnie było z odzieniem, ale miały wszystkie sprzęty i przybory liturgiczne do odprawiania mszy. Odkrywcy byli zawsze przygotowani, jak to powiada jeden z ówczesnych barwnie piszących kronikarzy: „Wyjaśniać dzikim, co to jest piekło”.

Siedemnastego czerwca 1673 roku czółna Jolieta i Marquette’a z pięcioma ludźmi dotarły do miejsca, gdzie rzeka Wisconsin wpada do Missisipi. Parkman pisze: „Drogę przeciął im szeroki i szybki nurt u stóp wyniosłych wzgórz szczelnie otulonych lasami”. I dalej: „Zwróciwszy się ku południowi, powiosłowali w dół rzeki wśród samotności niezmąconej najmniejszym śladem człowieka”.

Jakaś olbrzymia ryba zderzyła się z czółnem Marquette’a i napędziła mu strachu. I wcale nie bez racji, bo Indianie ostrzegali go, że podejmuje ryzykowną, a nawet niebezpieczną podróż, gdyż rzeka kryje w sobie demona, „którego ryk rozchodzi się daleko i który wciągnie ich w otchłań, gdzie sam mieszka”. Widziałem rybę z Missisipi, która miała więcej niż sześć stóp długości i ważyła dwieście pięćdziesiąt funtów. Jeżeli ryba Marquette’a była jej równa, miał zupełne prawo myśleć, że ukazał mu się ryczący demon rzeki.

Wreszcie poczęły się ukazywać bizony pasące się wśród traw wielkiej prerii, która wtedy rozciągała się nad brzegami rzeki, i Marquette opisuje dziki i ogłupiały wzrok starych bizonów wpatrujących się w intruzów poprzez tak splątaną grzywę, że prawie nic nie mogły widzieć.

Podróżni posuwali się ostrożnie:

Wychodzili na brzeg nocą i rozpalali ogień, aby ugotować wieczorny posiłek. Potem gasili ognisko, wsiadali do czółna, odpływali jeszcze kawałek i zakotwiczali je na rzece, zostawiając jednego człowieka na wachcie aż do rana.

Robili tak dzień po dniu i noc po nocy i przez dwa tygodnie nie widzieli ludzkiej istoty. Rzeka była wtedy straszliwym pustkowiem. Jest nim i dzisiaj w większej części swego biegu.

Lecz po dwóch tygodniach napotkali w mule na zachodnim brzegu ślady stóp ludzkich – przeżycie Robinsona Crusoe, które, nawet gdy się o nim czyta, wywołuje jeszcze i teraz przejmujący dreszcz. Ostrzegano ich, że nadrzeczni Indianie są równie dzicy i bezlitośni, jak rzeczny demon i zabijają każdego przybysza, nie czekając na zaczepkę. Mimo to Joliet i Marquette zapuścili się w głąb lądu w poszukiwaniu właścicieli owych śladów. Znaleźli ich niedaleko i zostali przez nich gościnnie przyjęci, jeżeli gościnnym przyjęciem można nazwać to, że wódz Indian, aby się lepiej zaprezentować, zdjął z siebie ostatni łachman – i jeżeli gościnnym przyjęciem można nazwać obfity poczęstunek złożony z ryb, owsianki, zwierzyny, w tym psa, a wszystko to wpychano im wprost do ust gołymi, bez rękawiczek, rękami Indian. Rano wódz i sześciuset jego współplemieńców odprowadzili Francuzów do rzeki i pożegnali ich po przyjacielsku.

Na skałach nad obecnym miastem Alton znaleźli prymitywne fantastyczne indiańskie malowidła, które opisali. Nieco niżej „spieniony potok żółtego mułu przecinał z wściekłością spokojny, błękitny nurt Missisipi, gotując się, pieniąc i unosząc w swym biegu kłody, konary i drzewa z korzeniami”. Było to ujście Missouri, „owej dzikiej rzeki”, która „pędząc zamulonym nurtem przez rozlegle, nieznane, straszliwe ostępy, wlewała mętne wody do łona łagodnej siostry”.

Wkrótce minęli ujście Ohio, minęli zarośla trzcin, walczyli z moskitami, płynęli dalej dzień po dniu wśród głębokiej ciszy i samotności rzeki, drzemiąc w skąpym cieniu dorywczo sporządzonych zasłon i piekąc się w żarze słonecznym. Napotkali drugą gromadę Indian i wymienili z nimi uprzejmości, aż wreszcie dotarli do ujścia Arkansas (prawie miesiąc po wyruszeniu), gdzie całe plemię dzikich, wydając okrzyki wojenne, wyroiło się na brzeg, aby zastąpić drogę i wymordować podróżników. Lecz oni poczęli błagać o pomoc Najświętszą Pannę, więc zamiast walki odbyła się uczta i było przy tym mnóstwo przyjemnej paplaniny i wesołych podrygów.

Stwierdzili z zadowoleniem, że Missisipi nie wpada do Zatoki Kalifornijskiej ani do Atlantyku. Przypuszczali, że wpada do Zatoki Meksykańskiej. Teraz więc zawrócili i zanieśli ową wielką nowinę do Kanady.

Ale przypuszczenie to jeszcze nie dowód. Dopiero La Salle miał dostarczyć ten dowód. Napotykał rozmaite groźne przeszkody, lecz wreszcie pod koniec 1681 roku zdołał przygotować wyprawę. Wśród głębokiej zimy on i jego podkomendny, Henri de Tonty, syn Lorenza Tonty (który wymyślił system rent zwany tontyną), wyruszyli do Illinois z zastępem sprowadzonych z Nowej Anglii osiemnastu Indian i dwudziestu trzech Francuzów. Szli pieszo, szeregiem, po zamarzniętej rzece, ciągnąc czółna na płozach.

Przy jeziorze Peoria doszli do niezamarzniętej wody, popłynęli do Missisipi i zwrócili dzioby swych łodzi ku południowi. Musieli przeorać całe pola kry lodowej aż poza ujście Missouri i znajdujące się niedaleko ujście Ohio. „Przemykając się wśród obszarów nadbrzeżnych bagien, dnia 24 lutego wylądowali w pobliżu Trzeciej Skały Chickasaw”, gdzie się zatrzymali i zbudowali Fort Prudhomme.

I znów – powiada Parkman – wsiedli do łodzi i z każdym dalszym etapem pełnej przygód wyprawy odsłaniali tajemnicę tego rozległego nowego świata. Coraz dalej i dalej wkraczali w królestwo wiosny. Przymglone światło słoneczne, ciepłe i senne powietrze, delikatne listowie, rozwijające się kwiaty zwiastowały budzenie się życia w naturze.

Dzień za dniem przepływali wielkie zakręty rzeki w cieniu gęstych lasów i wreszcie przybyli do ujścia Arkansas. Z początku tubylcy powitali ich tak jak Marquette’a, waleniem w bębny wojenne i wywijaniem bronią. W wypadku Marquette’a załagodziła sprawę Najświętsza Panna, dla La Salle’a uczyniła to fajka pokoju. Biały i czerwony człowiek uścisnęli sobie ręce i zabawiali się przez trzy dni. Następnie – ku zachwytowi dzikich – La Salle zatknął krzyż z godłem Francji i w imieniu króla objął wedle łagodnego zwyczaju owych czasów cały kraj w posiadanie, podczas gdy ksiądz odśpiewaniem hymnu nabożnie uświęcił rabunek. Dla zbawienia dzikich ksiądz „za pomocą znaków” wyjaśnił tajemnice wiary, dając im w ten sposób przypuszczalnie posiadłości w niebie jako ekwiwalent za niewątpliwe posiadłości na ziemi, z których ich właśnie ograbiono. Również za pomocą znaków La Salle wydobył z tych prostodusznych dzieci lasu zgodę na oddanie się pod władzę Ludwika Zgniłka – hen, za morzami. Nikt się nawet nie uśmiechnął z tego straszliwego szyderstwa.

Przedstawienie to odbywało się na terenie przyszłego miasta Napoleon, w stanie Arkansas, i tam na brzegach wielkiej rzeki wzniesiono pierwszy krzyż na znak zaboru. Poprzednio na tym samym miejscu, na terenie przyszłego miasta Napoleon, zakończyła się też odkrywcza podróż Marquette’a i Jolieta. Kiedy De Soto w owych zamierzchłych czasach rzucił przelotne spojrzenie na rzekę, uczynił to właśnie z tego samego miejsca, z terenów przyszłego miasta Napoleon w stanie Arkansas. I tak trzy spomiędzy czterech pamiętnych zdarzeń związanych z odkryciem i poznawaniem tej potężnej rzeki odbyły się przypadkowo w jednym i tym samym miejscu. Jest to jedno z najdziwniejszych wydarzeń, jeśli się człowiek nad tym zastanowi i dobrze rzecz rozważy. Francja ukradła ten rozległy szmat kraju właśnie tu, na miejscu przyszłego miasta Napoleon, a niebawem sam Napoleon miał oddać ten kraj z powrotem – co prawda już nie właścicielom, ale ich białym amerykańskim spadkobiercom.

Podróżnicy ruszyli dalej; zatrzymując się tu i tam, „minęli tereny, które od tego czasu stały się historyczne, Vicksburg i Wielką Zatokę”, i złożyli wizytę wspaniałemu indiańskiemu wodzowi w krainie Teche, której stolicą było spore miasto zbudowane z wysuszonych na słońcu cegieł z gliny zmieszanej ze słomą – i miało lepsze domy niż te, które obecnie tu stoją.

W domu wodza znajdowała się sala przyjęć o powierzchni czterdziestu stóp kwadratowych i tam to, w otoczeniu sześćdziesięciu starców w białych szatach, wódz przyjął uroczyście Henriego de Tonty.

W mieście znajdowała się świątynia, której jedna ze ścian ulepiona była z mułu i ozdobiona czaszkami wrogów złożonych w ofierze Słońcu.

Podróżnicy odwiedzili Indian z Natchez, niedaleko miejsca, gdzie obecnie leży miasto tej nazwy, i znaleźli tam „religijny i polityczny despotyzm, uprzywilejowaną kastę pochodzącą od Słońca, świątynię i święty ogień”. Musiało im się chyba wydawać, że wrócili do swego kraju. I był to istotnie ich kraj rodzinny, z tą tylko przewagą, że nie panował w nim Ludwik XIV.

Upłynęło jeszcze kilka dni i La Salle stanął w cieniu krzyża konkwisty – tam, gdzie zlewają się wody z Delaware, Itasca i łańcuchów górskich w pobliżu Oceanu Spokojnego z wodami Zatoki Meksykańskiej – wypełnił zadanie, dokonał cudu. Parkman tak kończy swoją zachwycającą relację:

Owego dnia królestwo francuskie otrzymało na pergaminie zdumiewające zdobycze. Żyzne równiny Teksasu, rozległe dorzecze Missisipi od zamarzniętych północnych źródeł aż po parne wybrzeża zatoki, od lesistych grzbietów Alleghenów do nagich szczytów Gór Skalistych, obszary stepowe i lesiste, spalone słońcem pustynie i zraszane tysiącem rzek porosłe trawą prerie z tysiącem wojowniczych szczepów – przeszły pod berło sułtana z Wersalu, a wszystko to stało się za sprawą jednego słabego głosu ludzkiego, którego z odległości pół mili nie można dosłyszeć.ROZDZIAŁ 4
CHŁOPIĘCA AMBICJA

Kiedy byłem chłopcem, moi koledzy w naszym miasteczku Hannibal w stanie Missouri na zachodnim brzegu rzeki Missisipi mieli jedną ambicję: zostać marynarzem na rzecznym parowcu. Mieliśmy jeszcze inne ambicje, ale te były tylko przelotne. Gdy przyjeżdżał, a potem odjeżdżał cyrk, wszystkich nas ogarniała żądza zostania klownami. Gdy po raz pierwszy zawitała do nas trupa wędrownych śpiewaków murzyńskich, wszyscy pragnęliśmy zakosztować takiego życia. Od czasu do czasu miewaliśmy nadzieję, że jeżeli będziemy żyć i będziemy grzeczni, Pan Bóg pozwoli nam zostać piratami. Ambicje te gasły jedna po drugiej, ale ambicja zostania marynarzem na rzecznym statku parowym nie opuszczała nas nigdy.

Raz na dzień lichy, pretensjonalnie ozdobny statek pocztowo-pasażerski przybywał z górnego biegu rzeki z St. Louis, a drugi z dolnego – z Keokuk. Przed tymi dwoma wydarzeniami dzień był wspaniały już przez samo oczekiwanie, potem stawał się martwy i pusty. Czuli to nie tylko chłopcy, ale całe miasteczko. Choć upłynęło już tyle lat, widzę dokładnie te dawne czasy, tak jakby to było dziś: białe miasteczko drzemie w słońcu letniego poranka, puste albo prawie puste ulice, przed każdym sklepem na Water Street siedzi jeden albo dwóch sprzedawców na dziurawych, opartych o ścianę krzesłach; śpi z brodą opuszczoną na piersi i z kapeluszem zsuniętym na oczy wśród obficie rozsypanych wokoło wiórów gontowych, świadczących o tym, co ich zmorzyło; maciora z prosiętami włóczy się po chodniku i robi spustoszenie wśród łupin i nasion kawonów; widać kilka samotnych palików wbitych na nabrzeżu; potem stos płóz na pochylni wybrukowanej kamieniami przystani i cuchnący, miasteczkowy pijak, który chrapie w ich cieniu: na końcu przystani jest kilka łodzi, ale nie ma nikogo, kto by słuchał spokojnego chlupotania fal uderzających o nie; wielka Missisipi, majestatyczna, wspaniała Missisipi toczy milowy, lśniący w słońcu muł; daleko po drugiej stronie rozciąga się gęsty las; cypel przed miasteczkiem i cypel za nim ogranicza obszar rzeki i zmienia ją w coś w rodzaju morza i to bardzo spokojnego, połyskliwego i samotnego. Nagle ponad jednym z owych odległych cypli ukazuje się mgiełka ciemnego dymu. Natychmiast znany z bystrego wzroku i donośnego głosu Murzyn woźnica zaczyna krzyczeć: – Statek! Statek! – i wszystko się zmienia. Pijak miasteczkowy usiłuje się dźwignąć, sprzedawcy budzą się, rozlega się wściekły turkot platform, z każdego domu i sklepu wylewa się tłum ludzi i w mgnieniu oka zamarłe miasteczko ożywa i rusza się. Platformy, wozy, mężczyźni, chłopcy, wszyscy spieszą do wspólnego celu – przystani. Zbici w gromadę wlepiają oczy w zbliżający się statek, jakby to był jakiś dziw, który oglądają po raz pierwszy. A statek rzeczywiście pięknie się prezentuje. Jest długi, wysmukły, zgrabny i ładny. Ma dwa wysokie kominy zakończone jakimś pozłacanym fidrygałkiem zawieszonym między nimi, ozdobną sterówkę całą ze szkła i ze złoceniami, umieszczoną na teksaskim pokładzie¹ – wspaniałe osłony kół z obrazkiem albo złoconymi promieniami ponad nazwą statku; pokład maszynowy, pokład spacerowy i pokład teksaski, ogrodzone i ozdobione czystymi, białymi relingami; z masztu dostojnie powiewa bandera. Drzwi paleniska są otwarte i ogień buzuje ochoczo. Górne pokłady aż czarne są od podróżnych. Kapitan stoi przy dużym dzwonie, spokojny, władczy, jest obiektem zazdrości wszystkich. Wielkie zwoje najczarniejszego dymu kłębią się i wydobywają z kominów – wspaniałość osiągnięta oszczędnie, za pomocą kawałka smolistej sosny, przed samym przybyciem do miasteczka. Załoga gromadzi się przy dziobówce. Szeroki pomost jest daleko wysunięty, a na końcu w malowniczej pozie stoi wzbudzający ogólną zazdrość marynarz ze zwojem lin w ręku. Zduszona para świszcze z zaworów. Kapitan podnosi rękę, dzwon dzwoni, koła stają. Potem obracają się wstecz, zbijając wodę na pianę i parowiec uspokaja się. A potem wszczyna się taki tumult przy dostawaniu się na statek i ze statku na brzeg, przy ładowaniu i wyładowywaniu towarów, a wszystko naraz! Jakie krzyki i przekleństwa, gdy marynarze starają się z tym wszystkim uporać! Po dziesięciu minutach parowiec jest znów w drodze, bez bandery na maszcie, bez czarnego dymu wydobywającego się z kominów. Jeszcze dziesięć minut i miasteczko znowu obumiera, a pijak miasteczkowy znowu zapada w sen na pochylni.

Mój ojciec był sędzią pokoju, a ja wyobrażałem sobie, iż ma władzę nad życiem i śmiercią wszystkich ludzi i że może wieszać każdego, kto go obrazi. Była to w moich oczach dość zaszczytna funkcja, ale mimo wszystko wolałem zostać marynarzem na statku parowym. Najprzód chciałem być chłopcem okrętowym, żeby móc wychodzić na pokład w białym fartuchu i wytrząsać okruchy z obrusa za burtę, tak by mnie widzieli wszyscy koledzy. Potem myślałem, że będę raczej marynarzem pokładowym, który stoi na krawędzi pokładu ze zwojem lin w ręku, bo wtedy wszyscy mogą go widzieć doskonale. Ale cóż, były to tylko sny na jawie, zbyt niebiańskie, aby dało się je urzeczywistnić. Wkrótce jeden z naszych chłopców ulotnił się. Przez długi czas nic o nim nie słyszano. Wreszcie okazało się, że jest mechanikiem praktykantem na statku parowym. Rzecz ta zachwiała w posadach wszystkim, czego się nauczyłem w niedzielnej szkółce. Chłopiec ten należał do znanych nicponiów, ja zaś byłem jego przeciwieństwem; on jednak został wyniesiony na takie wyżyny, podczas gdy ja pozostawałem w cieniu zapomnienia. A w całej tej jego wielkości nie było nic szlachetnego. Kiedy jego statek czekał w przystani naszego miasteczka, niegodziwiec ten zawsze starał się wynaleźć gdzieś zardzewiałą śrubę i jak miał wachtę na statku, siadał i skrobał ją w takim miejscu, żeby wszyscy mogli go widzieć, zazdrościć mu i złorzeczyć. A kiedy statek był w remoncie, przychodził do domu i wałęsał się po miasteczku w najczarniejszym i najbardziej zatłuszczonym ubraniu, tak by nikt nie zapomniał, że jest marynarzem na statku parowym. W rozmowach sypał mnóstwem technicznych terminów dotyczących parowca, jakby był do nich tak przyzwyczajony, że nie jest w stanie pamiętać, iż zwyczajni ludzie tego nie rozumieją. Mówił o „bakborcie” konia w zwyczajny, naturalny sposób, który sprawiał, że rozmówca życzył mu, żeby padł trupem. O St. Louis mówił zawsze, jakby był starym mieszkańcem tego miasta. Wspominał od niechcenia, jak „przechodził właśnie przez Czwartą Ulicę” lub „mijał Dom Plantatora”, albo jak się paliło, a on prowadził statek wśród ławic „starej wielkiej Missouri”; potem gadał dalej i kłamał, ile to miast takich jak nasze spaliło się owego dnia. Przez długi czas uważaliśmy dwóch czy trzech chłopców spośród nas za znakomite osobistości tylko dlatego, że raz jeden byli w St. Louis i mieli jakie takie pojęcie o jego cudach, ale teraz dzień ich chwały przeminął, zapadli w skromne milczenie i starali się znikać, jak tylko zbliżał się bezlitosny pomagier mechanika. Miał pieniądze, a także pomadę do włosów. Miał też zepsuty srebrny zegarek i okazały mosiężny łańcuch do zegarka. Nosił skórzany pas i nigdy nie używał szelek. Jeżeli kiedykolwiek jakiś młodzieniec był szczerze podziwiany, a zarazem nienawidzony przez kolegów – to właśnie on. Żadna dziewczyna nie mogła oprzeć się jego czarowi. Wystawiał do wiatru każdego chłopca w miasteczku. Gdy wreszcie jego statek wyleciał w powietrze, ogarnęło nas uczucie cichego zadowolenia, jakiego nie zaznaliśmy od wielu miesięcy. Ale gdy po tygodniu wrócił do domu żywy, okryty chwałą i zjawił się w kościele, cały obwiązany i zabandażowany, promieniejący bohater, którego oglądali i podziwiali wszyscy, wydawało nam się, że stronniczość Opatrzności wobec tego gada doszła do szczytu i musi być poddana krytyce.

Kariera owego nędznika mogła wywołać tylko jeden skutek, co też się niebawem stało. Jeden chłopiec za drugim starał się dostać na rzekę. Syn pastora został mechanikiem. Synowie doktora i kierownika poczty stali się pomocnikami klarka. Syn hurtownika napojów wyskokowych był barmanem na statku. Czterech synów najbogatszego kupca i dwóch synów sędziego pracowało jako piloci. Stanowisko pilota było najwspanialsze ze wszystkich. Pilot, nawet w owych czasach nędznych zarobków, miał bajeczną pensję, od stu pięćdziesięciu do dwustu pięćdziesięciu dolarów miesięcznie, i bezpłatne wyżywienie. Dwumiesięczna taka pensja równała się rocznemu zarobkowi kaznodziei. Lecz niektórzy z nas byli niepocieszeni. Nie mogliśmy dostać się na rzekę – rodzice nam nie pozwalali.

A więc wkrótce uciekłem. Powiedziałem, że nie wrócę do domu, aż zostanę pilotem i będę mógł powrócić okryty chwałą. Ale jakoś nie mogłem tego dopiąć. Wchodziłem skromnie na pokład kilku statków, które stały stłoczone jak sardynki w rozległym porcie St. Louis, i bardzo pokornie zapytywałem, czy nie mógłbym zostać pilotem, ale w odpowiedzi oficerowie i rachmistrze okrętowi tylko obojętnie wzruszali ramionami. Musiałem więc chwilowo pogodzić się z takim traktowaniem, lecz ciągle pocieszałem się, śniąc na jawie o przyszłości, kiedy to zostanę wielkim i szanowanym pilotem, będę miał mnóstwo pieniędzy i będę mógł pozabijać tych wszystkich oficerów i klarków i za to zapłacić!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: