- W empik go
Uwagi o śmierci niechybnej, wierszem wyrażone - ebook
Uwagi o śmierci niechybnej, wierszem wyrażone - ebook
„Uwagi O Śmierci Niechybney Wszystkim Pospolitey Wierszem Wyrażone Przez Xiędza Bakę S. J. Professora Poetyki a sumptem JMC Pana Xawerego Stefaniego Obywatela Miasta J. K. M. Wilna do druku na pożytek Duchowny podane Roku 1766. drugi raz nakładem Amatorow z przedmową Raymunda Korsaka w Wilnie 1807. Roku wydane, a teraz po trzeci raz 1828. Roku przedrukowane; teraz zasię nakładem Wydawnictwa Armoryka w Sandomierzu 2021. Roku wznowione”. „Uwagi rzeczy ostatecznych i złości grzechowe” nie są tekstem jednorodnym. W pierwszej części dominują powaga i nastrój bliski poezji metafizycznej, natomiast część II, najbardziej znana – „Uwagi śmierci niechybnej” – emanuje czarnym humorem. Składa się ona ze zbioru kilkunastu wierszy skierowanych do różnych adresatów: do „starych”, „młodych”, „panów”, „dam”, „duchownych”, „cudzoziemców”, „innowierców”, „mieszczan”, „zabawnych czy zatrudnionym chmielem głów”. Baka w sposób żartobliwy i niemalże ocierający się o parodię przywołał średniowieczny motyw tańca śmierci (danse macabre) i przedstawił świat jako sferę dominacji śmierci. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-265-3 |
Rozmiar pliku: | 89 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O! Polaku
Współ rodaku,
Czy w kubraku,
Czy w paklaku,
W kapeluszu czy w kapuzie,
Móy Francuzie!
Nadstaw buzię.
I ty tłusty
Niemcze pusty!
Rzuć pekelfleisz i kapusty,
I ty rady czy nie rady
Rzuć menestry, czokolady.
Panie Włochu!
Oto z lochu
Xiążeczkę wydobytą z prochu,
Z myśli pobożną,
W koncept zamożną
Powitay,
Przeczytay,
I sens, ieśli można, schwytay.
Dziś ona wyszła z pod prasy,
Autor zaś iéy w tamte czasy,
Był w Polsce Jezuita,
A Polska rzeczpospolita,
Z któréy teraz kwita.
Proszę, wołam,
Ile zdołam,
Zaklinam cię siaki taki
Ktokolwiek iesteś człowieku,
Chciéy poznać w dzisieyszym wieku,
Dzieło wielkiego Baki.
Tam zobaczysz, iak nasz Baka,
Hippokreńskiego dosiadłszy szłapaka,
Przed sobą pędzi
Na kilka piędzi,
Śmierć z wielką kosą
Nagą i bosą;
Pędzi, mówię, na ziemię,
Straszyć ludzkie plemię.
Patrzcie! iak tén potwór nagi
Straszne wszystkim daie plagi.
Tego porwawszy za szyię,
Kościaną nogą w tył biie,
Tego gdy chwyci za żebra,
Wnet nie pospolita febra,
Zębami,
Szczękami,
Póty dzwoni;
Aż uroni
Duszeczkę,
Lubeczkę,
Jedynaczkę,
Nieboraczkę;
Ach! tak tak
Nieborak.
Na kogo spóyzrzy ponura
Już w gardle tego pleura,
Swe sceny zaczyna,
Swe gorgi wycina
Ostatnie,
Aż w matnie
Człowieka
Z daleka
Porywa
Złośliwa.
Innych znowu tuz, muz, tuz
Już na łbie guz, guz, guz.
Potém przez nabrzmiałe szyie,
Wpadaią apoplexyie,
I w głowie wątory
Jak siano lub wiory,
Zamęcą,
Zakręcą.
Komuś daléy potwór srogi
Gdy podagrę wpędzi w nogi;
Próżno nieborak
Jak rak
Słabą nogą wil, wil,
Nie ma więcéy życia chwil;
Ból w piszczelach strzyk,
Chory nogą bryk.
Tak bez siły
Do mogiły,
Nie włada;
Upada.
Gdy wreście z swoiéy szczodroty
Opatrzy kogo w suchoty,
Wnet gorączki
Jak zaiączki,
Po żyłach biegaią póty,
Aż śmiertelne sprawią poty.
Już kumpie poszły na schaby,
Już wzrok dziki oddech słaby,
Ha pokuso!
Na cię kuso,
Amazonka
Już wędzonka,
Tłusty panicz
Cienki iak bicz,
Bez sposobu
Marsz do grobu.
Lecz czy tylko przez choroby
Śmierć ma na nas swe sposoby:
Nie masz z tą Jeymością ładu
Wszystkich biie bez układu.
I w szkarłaty
Dżga zakaty,
I po suknie
Dobrze stuknie;
I po płótnie
Tęgo utnie.
Gdzie iuż zmierzy ach! ach!
Tam nie próżny strach! strach!
Wielkie chłopy
Gdyby snopy,
O ziemię
Jak brzemię
Z naydaléy
Powali!
Gdzie swoiéy zażyie kosy,
Lecą uszy, palce, nosy;
Gdy zaś przykłada kostura,
Trzeszczą kości; pęka skóra,
I karki,
l barki,
I zęby,
I kłęby
Pomiele w otręby
Człowiecze,
Zawlecze,
Upiecze,
Posiecze,
I sarna uciecze.
Śmierć głośna przez swoie czyny,
Obiegłszy wszystkie krainy,
Jeszcze się chciało Jéymości
Dla iakiéyś okoliczności,
Niespodzianie i pilno
Odwiedzić stolicę Wilno.
W powietrze nietoperza wzniesiona skrzydłami,
Jak bocian robiąc nogami,
Do miasta leci a leci.
Skrzypnęły iędzy wywiędłe sustawy,
Obficie proch z niéy sypie się plugawy;
Bo śmierć mimo wielkiego kłopotu,
Nigdy nie zna uczuć potu,
Lecz im więcéy dozna trudu
Tém więcéy z siebie wyrzuci brudu.
Gdy długą pielgrzymką znużona,
Do murów była zbliżona
Kościół iéy w oczy zaświeci;
Bies iéy podał koncept z pierza
Blisko świętego usiąśdź Kazimierza,
Zatém skromnie iak należy
Siada na kościelnéy wieży.
Przez iakiś przypadek dziwny
Nasz xiądz poeta przedziwny,
Odwiedzić wyszedł xięgarza,
Drudzy mówią, że winiarza;
Co mu dochował przyjaźni wiary.
I miodek miał bardzo stary.
Pewnie go Autor kosztował
Bo mu dzieło dedykował.
O niczém, nie wiedząc wychodzi z komnaty,
A w tém śmierć, która zasiadła na czaty,
Z wieży iak iastrząb spada na gołębia,
I swe pazurki, w karku pobożnym zagłębia.
Baka na tak straszny pozew,
Krzyknął, JEZUS, MARYA, JOZEF!
Jak Jezuita skromnie się ułożył;
Wzniósł oczy w niebo, łapki na krzyż złożył,
Chcąc iednak uciec raptem się zwierci,
A w tém mu xiążka wypadła o śmierci.
Widząc to Larwa rozstworzywszy ziewy,
Krzyknie; co znaczy ten kawał cholewy?
Przeląkł się Autor i zamilkł na chwilę
Rzeknie: nic Pani, to są rubrycele!
Obaczym! wrzaśnie, i w tém zapalczywa,
Z ziemi pobożną xiążeczkę porywa.
Zayźrzy, i czyta, na siebie paszkwili,
A klechu, boday cię diabli wzięli!
Kto ci dał prawo, za pobudką marną
Tak mnie malować czarną?
Ty odrzutku Loioli tak wielkiego męża,
Za to żeś mnie opisał iak węża,
Za koncept nie ladaiaki,
Zażyy śmiertelnéy tabaki.
Próżno nasz Autor exorcyzmy gadał;
Próżno swe dzieło na innego składał;
Próżne wybiegi, trzeba by to słuchać,
Śmierć się nieumie nigdy rozdobruchać,
Ukląkłszy zatém na przeciw świątnicy;
Wzniósł oczy w niebo, zażył ciemierzycy;
W tém gdy mu w nosie srodze zakręciło,
Kichnął, drgnął trzykroć, i iuż go nie było.
Tak tedy mąż pobożny, i poeta wielki,
Który miał w głowie i klepki i belki,
Idąc w niebieski przybytek,
Zostawił dziéło małé,
Sobie na chwałę,
A nam na pożytek.
Prawowierni chrześcianie,
Co na powszechne żądanie
Xięgę tę przebić śmieli,
Jeźli czytelników swych przez to uięli,
Nie pragną innéy nagrody,
Tylko przez bliźniego miłości powody,
Za duszę Autora,
Poezyi Professora,
Jeźli wola będzie czyia,
Zmówić trzy ZDROWAŚ MARYA.
Ja zaś com skłopotał głowę,
Pisząc tak długą przemowę
I Bakę musiałem świecić,
By wam się lepiéy zalecić,
Czy Hanc, czy Franc, czy la, czy de la, czy Lach,
Jak długi do nóg waszych upadam, bach, bach, bach.SZLACHETNEMU MNIE WIELCE MOŚCIWÉMU
PANU A PANU
PIOTROWI DUBIŃSKIEMU
BURMISTRZOWI JEGO KROLEWSKIEY
MOŚCI MIASTA WILNA,
PROMOTOROWI BRACTWA ŚWIĘTEGO RÓŻAŃCA,
HETMANOWI BUŁAWY WIELKIEY TEGOŻ ŚWIĘTEGO
BRACTWA, MECENASOWI I PROTEKTOROWI MEMU
ŁASKAWEMU PANU I DOBRODZIEJOWI,
To Dziełko pełne uwag świętobliwych
Dedykuię i ofiaruię
Jak następuie:
Słońce estymy
Dla Polskiéy klimy,
Z różannéy strugi!
Samsonie drugi!
Centrum honorów!
Żywco autorów!
Przyym tę przypiśnie,
Co się umyśnie
Do nóg twych ciśnie;
A diabeł ani piśnie.
O! Hetmanie, na rydwanie,
Coś w ponsowym wiódł żupanie,
Do Trok latem
Z Maiestatem
Processyą.
W dzwony biią.
Za twym śladem ludzie śpieszą
Boso, w bótach, wozem, pieszo,
I łysiny,
Jak patyny,
I staruszki,
Jak garnuszki.
Ale, ale, ku twey chwale,
Za tém woyskiem szły wspaniale
Twe obozy,
Pełne wozy
Miodu, wódki,
Zapach słodki,
I kiełbasy,
I frykasy,
I wędzonki,
I pieczonki,
I iędory,
I ozory,
I kurczęta,
I pulmenta.
Bóg cię bronił iśdź przez lochy,
Gdzie czarownic sprosnych fochy!
Gdzie tańcuią
Z diabłów szuią,
Świéce gaszą,
Wiernych straszą,
Gdzie bazyliszek leży,
A kto nań tylko nabieży,
Wnet on podobny do kury
Zirknąwszy nań z ciemnéy dziury
Oślepi, ogłuszy,
Wywróci iak snopa;
I iuż niemczyków kopa
Tańcuie koło téy duszy,
Owo owo,
Nie drwi głową
Duszo święta, ni bezbożna
Bo tamtędy, iśdź nie można.
Tyś waleczny!
Nie był sprzeczny,
Z diabły koncept niebezpieczny
Minąwszy szatański młyniec,
Przez bity szedłeś gościniec,
Przez aury świeże,
Pod Trockie wieże,
Z mnogim twym ludem.
I sławne cudem,
Biłeś łbem progi,
Bez żadnéy trwogi.
Już chór skruszony,
Rznie w semitony
Swe antyfony;
Dmą miechy w dudy,
Szeptaią ludy,
W gęstym pokłonie,
Wznoszą się wonie.
Letnia i drobna,
Każda z osobna
Babka, Dziewica,
Trzepie się w lica,
Mołoyce, Jury,
Wąsy, fryzury,
Staią u kratki,
I swe niestatki
W skruszonym duchu,
Składaią w uchu
U spowiednika,
Pragnąc krzyżyka.
Po mszy, spowiedzi i po kazaniu,
Każdy myśli o śniadaniu,
Każdy swe oczy
Ku tobie toczy,
A obiadowa pora,
Nowy laur dla Promotora.
Téy sławy czuiąc pochopy,
Prowadzisz wszystkich do szopy,
Przy okrzykach wesołości,
Diabeł pęka od zazdrości.
Ty zaś z myślą czystą
Wznawiasz rzęsisto,
W cnéy alternacie,
»Do ciebie bracie!«
O wesołości! szafarko nektaru,
Którego niebo z skąpego wymiaru,
Spuszcza po łócie na nasze padoły,
Mięszaiąc w cetnar licha i mozoły,
Któż teraz z ludzi zgadnie
Żeś iest w Hetmańskim puharze na dnie.
Pielgrzymko górnego gmachu!
Jam cię poznał po zapachu,
I nikt cię nie zoczy,
Aż puhar do dna wytłoczy.
Już szmer radośny
W przódy słaby, potym głośny,
Ucinki, żarty
Humor otwarty,
Niewinne śmiechy,
Gry i uciechy.
Osiadły szopy strzechy,
Lecz diabeł przeklęty,
Którego męczą grzechy,
Skoroś ty poniosła pięty,
Do miodowego rozcieku
Namięszał diweldreku,
I brodą długiéy wiechy,
Pozmiatał twoich ze strzechy;
A na to mieysce posadził,
Którą z piekła wyprowadził,
Zwadę z długiemi zębami,
Nafryzowaną wężami,
W garści z kiiami,
Z zapuchłém okiem,
I chromym krokiem,
Toż przy niéy plotkę,
Czeczotkę
Nabożną, iak kotkę.
Więc każdy co łyknie,
Zmarszczy się i syknie.
Odchodzi mrucząc, roztrąca,
Zżyma się niechęć gorąca.
Wnet mayster Bartek do maystra Szymona,
»Co to waścina żona
»Cierpi do moiéy baby,
»I u Łukasza sąsiada
»Z przekąsem o niéy gada;
»Chcesz bym ci połamał schaby,»
To mówiąc Bartek,
Cisnął mu w oczy półkwartek.
W drugim kącie item.
Z szlachcicem Witem,
Przemówił się brat Antoni,
I porwali się do broni,
Szlachcic miał ślad oczywisty,
»Co ty półdiable z Jurysty,
»Przeymuiesz moie listy,
»Którem pisał do przyiaciół?»
I wnet go po uchu zaciął,
A ten patryarchalnie,
Jak go na odlew palnie,
Hrymnął o staie Szlachcic.
I tylko nogą chyc, chyc, chyc,
»Ratuy Panie liber Szyc,
»Bo ten srogi certamen
»Zrobi Szlachcicowi amen;
Szyc wnet z podróżnéy apteki,
Któréy ma pełne kieszenie,
Dobywszy mydlane leki
Wysmarował mu pół szczęki
I podniebienie;
Tyś Hetmanie biegł z buławą
Mitygować woynę krwawą.
A znaiąc te figle diable,
Wziąłeś w drugą rękę szablę;
Długoś rozwodził,
Aż nim uchodził,
I wrzawę tę pogodził,
A diabeł zły, że nie zaszkodził,
Wypłatał tobie sztukę,
Że miałeś potém kukę.
Słońce zaszło, padły mroki,
Każdy rzuca święte Troki,
Jeden rakiem,
Drugi kula,
Łeb z siniakiem,
Nos iak dula;
O Dubiński! niech Bóg strzeże,
Ledwoś minął święte wieże,
Kiedy cię kruki,
Czarne iak żuki,
Wypadłszy z chmury
Porwali do góry,
Jak wilcy iagnie
I posadzili w bagnie;
Lecz ty nieustraszony
Chociaż w błocie osadzony,
I za twe wielkie cnoty,
Straciwszy żółte bóty,
Patrzysz alić te kruki
Przemienili się w kaduki,
Nagie iak bizony,
Łby czarne w rogach,
Pazury na nogach,
Nos iak komma zakrzywiony,
Ac tandem z tyłu ogony.
Poznawszy więc że to diabli,
Jak nie dobędziesz szabli,
Jak nie zaczniesz żwawo
Machać w lewo i prawo,
Rąbać na krzyż
Wzdłuż, wszerz i wzwyż.
Widzą czarty,
Że nie żarty,
Zatrąbili głośne larum:
Zatrzęśli totum tartarum.
Wnet srogie larwy,
Różnych kształtów i barwy,
Wypadły e stagno
Okrzyczały całe bagno,
Czepiąc się na twym kołnierzu,
A tuś nam śmiały rycerzu!
Lecz ty odważny na ciosy,
Narąbawszy diabłów stosy,
Skończywszy bitwę wygraną,
Wracasz aż nazaiutrz rano.
Jak o tém głośno gadano,
Jak z ust twych własnych słyszano.
Ja zaś mówię, niechay żyie,
Komum miasto dedykacyie
Napisał tę długą chrie,
I z czyiego dzbana piię
Łask słodkich liczne dowody.
Co ma zawsze przednie miody,
I lipczyki i troyniaki
Nie żałuiąc ich dla Baki,
Czy w sobotę, czy w niedzielę.
Awięc u nóg twoich ścielę
Opus to oprawne w skórę
Cum humillimo operatore,
A twoie magna nomina
Niech późna proles wspomina.DO CZYTELNIKA.
Panuy świecie! nim straszna grobów pani
Aktem tragicznym twoie serce zrani.
Nie trudno, wierszów prawda dowieśdź może,
Xerxesów Perskich śmierć zmogła, i zmoże
Alexandrów, by nowych Pompeiuszów,
Wielkich Datisów, Bellizariuszów,
Emiliianów, lub Milcyadesów,
Rzymskich Fabiów, wiąż dzielnych Narsesów
Iéy moc, wielmożmość, bez granic panuie,
Silna potęga śmiało rozkazuie.
Ta szybko płynie, za bystre Sekwany,
Elby, Aluty, Sabaudy, Rodany.
Fortuny z życiem wydziera na wschodzie,
Atlantów łamie silnych na zachodzie,
Naydzie każdego w odległey Afryce,
Jedna państwami włada w Ameryce.
Cale widocznie iéy rząd despotyczny,
Musi podlegać prostak, polityczny
Nie trafi z nią się Doktor dysputować,
Ani Filozof w kontr argumentować,
Nikt się nie schroni w Sardyńskich Turynach.
Ani się skryie Węgrzyn w Waradynach,
Francuz w Paryżu, a Hiszpan w Madrycie,
Wszędy doścignie śmierć iawna, choć skrycie
Zblednieie Orzeł dość czarny, dwugłówny
Harpokratesem stanie, kto wymówny.
Nie skryiesz się naymilszy Polaku
Na wyższych Tatrach, na górnym Krępaku,
Wszędy doleci śmierć bez skrzydeł ptaka,
Chwyci w swe szpony Litwina, Polaka.
Ta prawda, wierszem tu iest wyrażona,
Na dusz pożytek światu otworzona.
Czytayże chętnie miły czytelniku,
A śmierć uprzedzay, cnotą, Katoliku.