- W empik go
Uważaj na siebie - ebook
Uważaj na siebie - ebook
Dalsze losy bohaterów znanych z powieści „Stanie się coś złego”.
Paweł wraz z partnerem przeprowadzają się spod Warszawy do swojej oazy, chaty na Podlasiu. Mają nadzieję, że tam zwolnią tempo. Paweł zrywa z piciem, a w ich domu zaczyna pojawiać się córka Sebastiana, jego partnera. Nawet mieszkańcy wsi łaskawszym wzrokiem patrzą na nowych sąsiadów.
Spokój nie jest jednak Pawłowi pisany. Mężczyzna, borykający się na co dzień z prowadzeniem sklepu spożywczego po tragicznie zmarłej pani Marysi, staje przed kolejnymi wyzwaniami. W domu, w którym mieszkała dybiąca na życie Pawła Karolina, pojawia się teraz nowa mieszkanka.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68005-44-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KILKA TYGODNI WCZEŚNIEJ
Oczy szczypały mnie z gorąca, a skóra niemalże pękała od naporu coraz gorętszego, gęstego niczym galareta powietrza. I mimo że czułem, jakby ziemia usuwała mi się spod nóg, to stałem nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w ścianę ognia wznoszącą się na wysokość kilku metrów. Czerwono-żółty? Szary? Czarno-czerwony? Nawet nie pamiętam, jakie szaty przybrał tamtego dnia zuchwale panoszący się żywioł. Nie wiedzieć czemu całe życie myślałem, że pożary przybywają prawie zawsze tylko po zmierzchu: kiedy wszyscy śpią, zakradają się do domów, sklepów, biurowców i pod osłoną nocy zbierają swoje żniwo. Bo przecież właśnie wtedy najbardziej efektownie mogą prężyć wielkie, wściekłe płomienie. O, jakże mało jeszcze wiedziałem. O ogniu i o ludziach.
Na tle żółtego pola kwitnącego rzepaku i przy akompaniamencie zachodzącego różowego słońca wszystko wyglądało tak, jakby było zaplanowane. Jakby zgromadzeni wokół gorejącego budynku moi sąsiedzi i pozostali mieszkańcy wsi doskonale wiedzieli, co się wydarzy czerwcowego wieczora, i licznie przybyli specjalnie po to, żeby podziwiać wielkie pirotechniczne przedstawienie. Chociaż ktoś z czekających na straż pożarną na pewno wiedział, że wybuchnie pożar, i liczył na to, że ratunek nadejdzie jak najpóźniej, że ogień zdoła całkowicie strawić to ważne dla mnie miejsce. Miejsce, z którym zdecydowanie nie łączyła mnie miłość od pierwszego wejrzenia. Bo to nie był łatwy i oczywisty kawałek wszechświata. Ale ja też nie byłem łatwym i oczywistym człowiekiem. Musiało minąć trochę czasu, zanim sobie zaufaliśmy. Jednak komuś to przeszkadzało. Z nieznanego mi powodu ktoś postanowił spalić budynek, który pokochałem i z którym wiązałem swoją przyszłość. Ale dlaczego? I kto? Wydawało mi się, że kiedy pojawiły się pierwsze smugi dymu, wszyscy byliśmy na pikniku zorganizowanym przeze mnie i mojego partnera. A może bawiłem się tak dobrze, że nie zauważyłem, że kogoś brakuje?
– Proszę się odsunąć. – W głębokim zamyśleniu nawet nie spostrzegłem, kiedy na miejsce dojechała straż pożarna. Wysoki strażak odsunął mnie agresywnym gestem. – Jeszcze dalej. Proszę państwa, wszyscy dziesięć kroków do tyłu!
Ogień pochłaniał już cały budynek. Słyszałem, jak w środku pękają i zawalają się ściany. Imponująca siła płomieni nie pozostawiała złudzeń co do swojej potęgi.
Kiedy zacząłem się cofać, nie odrywając wzroku od uwijających się strażaków, poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się nerwowo.
– O Boże, tu jesteście. – Na widok moich bliskich napłynęły mi do oczu łzy. Biegłem na miejsce tak szybko, że zapomniałem o całym świecie. – Kto mógł zrobić coś takiego?
Spojrzałem na ich strapione twarze i zamarłem.
– Boże, a gdzie się podział… – Urwałem, bo w tym samym momencie któryś z działających prężnie ratowników krzyknął:
– Panowie! Ktoś tu jest!
Zebrany wokół tłum prawie jednogłośnie westchnął, a ja zacząłem się osuwać na ziemię. I sam nie wiedziałem, czy to z gorąca, czy ze strachu, że któraś z ważnych dla mnie osób mogła się znajdować pośród szalejącego pożaru.ROZDZIAŁ 2
Sebastian siedział na kanapie, a ja leżałem z głową na jego kolanach i wpatrywałem się w muchę chodzącą po drewnianym suficie w salonie.
– Od kiedy przestałeś pić wino, jeszcze szybciej się denerwujesz. – Mój partner pogłaskał mnie po głowie. – Oczywiście to super, że już nie pijesz, ale spróbuj może jakoś mniej intensywnie reagować… Przecież to już przeszłość…
Jego słowa mnie rozczarowały i jeszcze bardziej rozdrażniły. Czemu najbliższy mi człowiek tak bagatelizuje moje emocje i traumę, którą przeżyłem? Podniosłem się gwałtownie i usiadłem obok niego. Zakręciło mi się w głowie.
– Co ty w ogóle pieprzysz? Przecież śmierć zajrzała mi w oczy! – warknąłem. – Ale masz rację! To przeszłość. Tylko to właśnie twoja przeszłość mnie załatwiła i próbowała zabić! – Wstałem nerwowo z kanapy i poszedłem w stronę drzwi.
– Paweł, wiesz, że jestem ostatnią osobą na świecie, która umniejszałaby to, co się wydarzyło. I sam się z tym źle czuję. – Sebastian wstał i ruszył za mną. – Ale przecież nie możemy cały czas funkcjonować w poczuciu zagrożenia. Karolina nie żyje. Już nic nam nie grozi.
Słowa wychodziły z jego ust tak lekko, jakby opowiadał o sesji fotograficznej, którą właśnie skończył koordynować. Nie miałem już w ogóle ochoty z nim rozmawiać. Z nerwów drgały mi mięśnie i musiałem to jakoś rozładować. W pośpiechu chwyciłem okulary przeciwsłoneczne, łyknąłem wody prosto z butelki i włożyłem sportowe buty. Sebastian stał w przedpokoju i spokojnie mi się przyglądał.
– Przecież biegałeś rano przez godzinę – powiedział. – Jeśli musisz znowu, to może odczekaj, aż ten upał zelżeje?
– Wrócę za czterdzieści minut – oznajmiłem i szybkim krokiem poszedłem w stronę furtki.
– Uważaj na siebie! – usłyszałem jeszcze za plecami.
Opuszczając naszą działkę, odwróciłem się i spojrzałem na Sebastiana. Pomachał mi i uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic. Bez żalu o moją złość. Bez oceniania moich emocjonalnych wybuchów. Kochał mnie takiego, jakim jestem. Wolałem się nie zastanawiać, co będzie, jeśli kiedyś straci do mnie cierpliwość.
Kiedy zacząłem powoli przyspieszać, doszło do mnie, że mój partner jednak miał rację. Panował upał nie do zniesienia – powietrze było tak ciężkie, że aż stawiało opór. A ja nie mogłem się poruszać wolniej, bo owady mieszkające w lesie zjadłyby mnie żywcem. Głośno oddychając, pobiegłem w stronę wioski. Niestety tym razem nawet chrzęst gałązek pod nogami ani wysiłek fizyczny nie były stanie przegonić powracających wspomnień, które przyciągnęła za sobą pod nasz dom w swoim porsche niejaka Lucyna Modrzejewska.
Bo…
…półtora roku wcześniej, na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem, wydarzyło się coś, co śmiało mogłoby się nadawać na osnowę książki, a później produkcji Netflixa. Z kategorii horror.
Po śmierci naszego sąsiada z Konstancina, żeby odpocząć od miasta, przyjechaliśmy właśnie tu, na Podlasie. Któregoś wieczoru Sebastian wpadł na pomysł, żeby urządzić imprezę andrzejkową i zaprosić kilkoro znajomych. Była wśród nich Karolina, jego przyjaciółka z czasów młodości. Karolina była piękną i inteligentną kobietą, która – jak się później okazało – postanowiła przyjąć rolę Nemesis i usunąć mnie z tego świata. A konkretnie ze świata Sebastiana. Tuż przed tym, jak poznałem mojego partnera, Karolina podstępem uwiodła go i zaszła z nim w ciążę. Wyprowadziła się do Londynu i tam wychowywała Zuzię, jego córkę. Po pewnym czasie postanowiła jednak wrócić do Polski i pozbywszy się mnie, wzbudzić uczucie u jeszcze niczego nieświadomego Sebastiana.
Historia miała finał w domu, który właśnie zakupiła Modrzejewska. Karolina zamieszkiwała chatę z Zuzią. Kiedy podczas poszukiwań psa trafiłem pod jej drzwi, uwięziła mnie w piwnicy i próbowała zabić. W ostatniej chwili na ratunek przyjechała moja przyjaciółka Beatka i śmiertelnie potrąciła Karolinę. Na kilka dni przed Wigilią ledwo uszedłem z życiem. Długo do siebie dochodziłem i przez kilka tygodni na Podlasie wracałem tylko myślami. Ostatecznie warszawski gwar okazał się dla nas obu jednak jeszcze bardziej przytłaczający i koniec końców wprowadziliśmy się do domu w środku lasu.
Było jednak coś, czego Karolinie nie udało się wtedy zniszczyć: moja miłość do Bożego Narodzenia. Mimo lipcowych temperatur już zacierałem ręce na myśl o ubieraniu choinki i słuchaniu _All I_ _Want For Christmas Is You_.
Niestety w trakcie całego tego zamieszania w tragicznych okolicznościach zginęła najcudowniejsza osoba, którą do tej pory przyszło mi poznać w naszej wsi – właścicielka jedynego sklepu w okolicy, pani Marysia. Wciąż ze łzą w oku wspominałem jej wielkie, natapirowane blond włosy i tęczową parasolkę. Po jej śmierci sklep pozostawał nieczynny, co bardzo utrudniało funkcjonowanie wsi. Mieszkańcy musieli jeździć po zakupy do oddalonego o wiele kilometrów Topaza, a i życie towarzyskie podupadło przez brak możliwości spotykania się pod sklepem. Ciężko mi się na to patrzyło. Miałem wyrzuty sumienia. Gdyby tamtego dnia Marysia nie poszła mnie szukać, to pewnie nadal przygotowywałaby dla mieszkańców swój słynny zakwas z buraków.
– Zrób, jak uważasz – powiedział po chwili zastanowienia Sebastian, kiedy pewnego razu podzieliłem się z nim moim nowym pomysłem. – Jeśli czujesz się na siłach, żeby poprowadzić ten sklep, to w tym momencie finansowo nie widzę żadnych przeciwwskazań.
– To z czym, według ciebie, mogę sobie nie poradzić? – zapytałem, chyba nawet poniekąd z nadzieją, że partner odwiedzie mnie od tego szalonego pomysłu. – Że fizycznie?
Sebastian spojrzał na mnie z troską.
– Oczywiście, że się martwię, czy podniesiesz worek ziemniaków. – Uśmiechnął się lekko. – Chodzi mi o twoją psychikę. O wspomnienia. Marysia była bliską ci osobą.
I właśnie to ostatnie zdanie rozwiało moje wątpliwości. Postanowiłem odnowić wiejski sklep i nadać mu nazwę U Marysi.
U MARYSI. Wielki niebieski napis na białym tle było widać już z daleka. Zwolniłem i zacząłem wyrównywać oddech. Wolnym krokiem przeszedłem na drugą stronę suchej jak pieprz ulicy.
– Dzieńdoberek, panie kierowniku! – krzyknął podchmielony mimo młodej godziny, stojący pod sklepem Kalafior. Odkąd pamiętam, mieszkańcy tak nazywali mieszkającego tuż obok mężczyznę koło sześćdziesiątki. To chyba ze względu na uszy zdeformowane od trenowania w młodości zapasów. – Co kierownik taki zmachany?
Czyli oddechu nie wyrównałem.
– Dzień dobry, Kalafior. – Wyciągnąłem dłoń do mężczyzny. – A tak tylko wpadłem na chwilę w trakcie biegania.
– A gdzie kierownik biega? – Kalafior uścisnął mnie mocno. Poczułem się, jakbym zanurzył dłoń w cemencie: mokro i szorstko. – Kierownik przed czymś uciekał?
– Biegam po lesie. Dla sportu. Dla zdrowia. – Przeszedłem obok mężczyzny i otworzyłem drzwi do sklepu.
– Bieganie to nie sport, kierowniku. Zapasy to sport – zaśmiał się Kalafior i przytrzymał mi drzwi. – A dla zdrowia to najlepsze jest piweczko.
– Dzięki bardzo, Kalafior, ale już tam byłem. I nie zamierzam wracać. Miłego dnia. – Wzdrygnąłem się na myśl o alkoholu, którego swego czasu, delikatnie mówiąc, nadużywałem.
– Kierownikowi też i niech kierownik pozdrowi swojego drugiego kierownika. – Na odchodne poczęstował mnie rubasznym śmiechem.
– Jasne, dzięki!
Drzwi z lekkim trzaśnięciem zamknęły się za mną, a do mojego nosa dotarł zapach, który docierać nie powinien.
– Mikołaj! – krzyknąłem w głąb sklepu. – Czemu cię nie ma, kiedy klient może wejść?
– Jestem! – Dwudziestoletni blondyn, ubrany w luźny biały T-shirt, wynurzył się spod lady. – Szoruję właśnie zapasową lodówkę.
– Dobra, a czemu robisz to teraz, a nie po zamknięciu sklepu? – Wyjąłem z lodówki wodę, odkręciłem zakrętkę i wziąłem łyk. – Już od wejścia śmierdzi octem.
Kiedy z okoliczną ekipą rozpoczęliśmy odświeżanie sklepu, Mikołaj był jednym z najciężej pracujących chłopaków. Zawsze zostawał najdłużej i nigdy nie pił w trakcie pracy. Któregoś dnia zapytał mnie, czy nie będę potrzebował pomocy przy prowadzeniu sklepu. Bez większego namysłu się zgodziłem, bo chłopak uczciwie zapracował na moje zaufanie. I od kiedy z początkiem roku otworzyliśmy sklep, właściwie nigdy mnie nie zawiódł. Trzeba mu było jednak cały czas coś tłumaczyć. Na przykład zupełnie nie rozróżniał rodzajów makaronów. Dla niego spaghetti i linguini niczym się od siebie nie różniły.
– No ale mówiłeś, że mam to zrobić jak najszybciej, żeby nie przeszła zapachem wędlin, które zapomniałem przełożyć do dużej lodówki… – Chłopak się wyprostował. Był wyraźnie zaskoczony moją reakcją.
Westchnąłem głośno.
– Mógłbyś już czasami się domyślać pewnych rzeczy. Sprzątamy tylko przed otwarciem i po zamknięciu. – Podszedłem do lady i rzuciłem okiem na truskawki, które robiły się już lekko zmęczone. Skrzywiłem się. – Dużo klientów dzisiaj było?
– No właśnie nie bardzo. – Mikołaj wzruszył ramionami. – Moja mama mówi, że kiedy nie było tu sklepu, ludzie się przyzwyczaili do Topaza i tam jeżdżą. Bo wszystko pod ręką. Bo taniej…
Sebastian ostrzegał mnie, że może dojść do takiej sytuacji.
– W końcu się do nas przekonają – odpowiedziałem pewnym głosem, nie mając jeszcze zupełnie pomysłu na to, jak zachęcić mieszkańców, żeby znowu zaczęli korzystać z wiejskiego sklepu. – A pytają o coś, czego nie mamy?
– No o to co zawsze. – Mikołaj spuścił wzrok. – Wiesz o co…
– Jezu, naprawdę się skup, chłopie! Tyle razy ci mówiłem, żebyś tłumaczył mieszkańcom, że kimchi to kiszona kapusta, tylko już przyprawiona. – Zniecierpliwiony wskazałem na ladę chłodniczą, na której stały równo poukładane słoiczki z kolorowymi zakrętkami, wypełnione koreańskim przysmakiem. – Nie pamiętasz już, co masz mówić każdemu, kto pyta o kiszoną kapustę?
Mikołaj chwycił swój telefon i odczytał na głos:
– Kimchi jest bogate w błonnik, witaminy, minerały i antyoksydanty. Dzięki temu zapobiega zaparciom oraz obniża poziom cholesterolu… – Spojrzał na mnie niczym uczeń na nauczyciela.
– Nie jesteś wiarygodny. Zupełnie. – Pokręciłem głową z dezaprobatą. – Jakby ci nie zależało.
– Przecież wiesz, że mi zależy, ale oni naprawdę wolą kiszoną kapustę, taką tradycyjną, z beczki…
– Nie będzie tu żadnych śmierdzących beczek! Z szacunku do poprzedniej właścicielki nie zmieniłem prawie niczego w wystroju sklepu… – Zatoczyłem ręką, wskazując na starą jak świat lodówkę, gdzie lody mieszały się z mrożonkami, i na plakaty z lat dziewięćdziesiątych reklamujące piwo EB czy mentosy. – Ale beczka z kiszoną kapustą? Po moim trupie!
Mikołaj sprawiał wrażenie, że szanuje to, co mówię, tylko zupełnie tego nie rozumie. Ale jakoś mnie to nie obchodziło. Wzburzony nawet nie usłyszałem, kiedy ktoś wszedł do sklepu. Osoba położyła mi rękę na ramieniu. Podskoczyłem, obracając się prawie w locie.
– Żebyś nie wypowiedział w złą godzinę z tym trupem. Twoja matka już by pewnie miała coś do powiedzenia na ten temat. – Przy mnie stała, ubrana w szarą sukienkę do kolan, uśmiechnięta Beatka. – Co się tak unosisz? Cześć, Mikołaj.
– Dzień dobry, pani Beato. – Mikołaj rozchmurzył się na widok mojej ponadstukilogramowej przyjaciółki z rudymi włosami spiętymi w kitkę.
– Cześć. – Pocałowałem Beatkę w policzek. – Co tu robisz? Mieliśmy się spotkać u nas. Coś chcesz ze sklepu?
– Chyba kupię to kimchi, żebyś gęby nie darł. – Beata spojrzała na Mikołaja i mrugnęła do niego. Chłopak z trudem powstrzymał się od śmiechu. Znów spojrzała na mnie. – Nie, nic nie chcę. Kiedy do was jechałam, pan Kalafior pomachał do mnie i krzyknął, że kierownik jest w sklepie, więc się zatrzymałam.
– Dobra, to chodź już, jedziemy do domu. Coś ci muszę opowiedzieć.
Jeszcze przed wyjściem obróciłem się do Mikołaja.
– Jakby nikt nie kupił tych truskawek, to weź do domu dla mamy. – Podniosłem rękę w geście pożegnania. – I napisz mi, jak zamkniesz, jaki był obrót.
– Oczywiście. Miłego wieczoru! – Mikołaj pomachał do mnie, a gdy tylko wyszedłem ze sklepu, oblepił mnie majowy skwar.
– Masz mało klientów? – Zaciekawiona Beata otworzyła pilotem drzwi do swojego pomarańczowego audi, niedawno wziętego w leasing.
– No, sądziłem, że będzie lepiej… – Wsiadłem od strony pasażera i po raz kolejny tego dnia poczułem zapach, którego nie zaliczałem do ulubionych. Obejrzałem się i od razu wiedziałem, skąd się bierze.
Kiedy Beatka klapnęła w samochodzie, auto mocno usiadło.
– Ale się spociłam… – Przetarła czoło chusteczką wyjętą z torebki.
– Beata, ale ze sklepu tutaj przeszłaś jakieś siedem metrów.
– I co się znowu czepiasz?
– Nie czepiam się, tylko się martwię o twoją kondycję. – Położyłem jej rękę na kolanie. – No i jeszcze to… – Wskazałem głową na tylne siedzenie, gdzie spoczywał pełen aromatycznych, obgryzionych kostek kubełek KFC.
Niewzruszona Beata włączyła silnik i klimatyzację na pełną moc.
– U was jest do jedzenia tylko to, czego nie lubię.
– Warzywa. To się nazywa wa-rzy-wa.
– Zaraz cię wysadzę i będziesz wracał na piechotę. – Spojrzała na mnie, udając groźną. – Dobra, coś mi miałeś powiedzieć.
No tak. Jednak to, co się wydarzyło wcześniej, nie było snem. Oparłem się o siedzenie i pełen pasji zacząłem opowiadać swojej najlepszej przyjaciółce o spotkaniu z Modrzejewską. Beata słuchała spokojnie. Odnosiłem wrażenie, że chociaż sama była wtedy w centrum wydarzeń, to jednak dużo lepiej sobie radziła ze wspomnieniami. W zasadzie odpowiedziała tylko „aha”. Ponieważ nie udało mi się jej wciągnąć w moją historię, postanowiłem poprzeglądać na stronie internetowej, co takiego rewelacyjnego ma do zaoferowania ten cały Topaz.
– To ta kobieta? Wróciła?
Podniosłem głowę znad telefonu i zobaczyłem, że jesteśmy już pod naszym ogrodzeniem, a Sebastian rozmawia z kimś przy furtce. Wytężyłem wzrok. Zdecydowanie nie była to Lucyna Modrzejewska.
– Nie, na pewno nie. Wygląda na tutejszą. Spójrz na nią…
Kobieta ubrana w kończącą się za biodrami zieloną koszulkę na ramiączkach i czarne rybaczki machała rękoma przed twarzą Sebastiana.
– I jakaś taka podniecona – dodałem po chwili. – Tamta była zdecydowanie bardziej dystyngowana.
Kiedy Beata się zatrzymała, wyszedłem, żeby otworzyć jej bramę. Nieznajoma kobieta obejrzała się i spojrzała na mnie przenikliwie. I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zrozumiałem, że nie taka z niej nieznajoma. Znałem ten kształt nosa, znałem tę oprawę oczu, znałem tę pełnię ust. Serce omal nie wyskoczyło mi z klatki piersiowej. Spojrzałem na Sebastiana, na którego twarzy również malował się niepokój.
– To on, tak? – zapytała kobieta głosem brzmiącym niczym tłuczone butelki i zrobiła krok w moją stronę.
Jak małe, bezbronne dziecko wróciłem do samochodu i nacisnąłem guzik blokady drzwi. Beata spojrzała na mnie z niedowierzaniem i strachem.
– Co ty odpierdalasz?
– Jedź! Ona przyszła nas zabić!
Beata stała w miejscu, przyglądając się, jak pot zaczyna mi spływać na twarz.
Nagle ktoś zapukał w okno od strony pasażera, a ja podskoczyłem, wykrzykując:
– To nie była moja wina!