- W empik go
Uwięzieni w przeszłości - ebook
Uwięzieni w przeszłości - ebook
Nowa historia autorki bestsellerowej Narzeczonej na chwilę!
Po śmierci ukochanego Mina Davis postanawia wyprowadzić się z Waszyngtonu. Za pieniądze ze sprzedaży udziałów w firmie kupuje położoną nad rzeką stadninę koni. Pogrążona w żałobie kobieta nie ma zamiaru zaprzyjaźniać się z mieszkańcami pobliskiego miasteczka. Woli spędzać czas na łonie natury i obcować ze zwierzętami.
Rafael Torros po odbyciu kary w więzieniu wraca w rodzinne strony. Na miejscu nie czeka go ciepłe przyjęcie. Mężczyzna z powodu uprzedzeń społeczności nie może znaleźć pracy.
Pewnego dnia dowiaduje się, że nowa właścicielka stadniny szuka kogoś do pomocy. Okazuje się, że o nieznanej nikomu kobiecie również krążą nieprzychylne plotki. Jednak Rafael nie ma wyboru.
Dwoje ludzi uwięzionych w przeszłości. Czy mimo uprzedzeń mają szansę dostrzec to, co może zaoferować przyszłość?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-591-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szczeble drewnianej drabiny trzeszczały cicho, kiedy Mina wchodziła na poddasze stajni, by zrzucić z niego belę słomy. Nie przejmowała się za bardzo, przyzwyczajona do tego odgłosu. Wiedziała, że drabina tylko wyglądała na niestabilną. Nucąc pod nosem piosenkę, którą usłyszała rano w radiu, pokonała cztery pierwsze stopnie bez żadnych przeszkód. Nie mogła jednak wiedzieć, że drewno pękało odrobinę za każdym razem, gdy przenosiła ciężar ciała na piąty szczebel. Pech chciał, że właśnie tego dnia poddało się całkowicie, drążek trzasnął, a niepodejrzewająca niczego dziewczyna poleciała w dół.
Zderzywszy się z twardą ziemią, Mina nabawiła się guza na głowie oraz uszkodziła nadgarstek. Większość małych urazów, powstałych przy pracy w stajni, była w stanie wyleczyć sama, ale roztrzaskane kości prawdopodobnie przekraczały jej lecznicze umiejętności. Dlatego też niecałe dwadzieścia minut później znalazła się w gabinecie lekarskim mieszczącym się w centrum Downey River. Prowadził go doktor Thomas Wheeler – wysoki i chudy trzydziestoparolatek, który na widok dziewczyny westchnął głośno.
– Co się stało? – zapytał, wpuszczając ją do środka. Znał Minę Davis, bywał na jej posesji już wielokrotnie. Wzywała go, gdy któryś z prywatnych właścicieli spadł podczas jazdy czy oberwał kopniakiem od swojego wierzchowca. Sama również potrzebowała pomocy, kiedy zwichnęła kostkę lub uderzyła głową w belkę na poddaszu.
– Spadłam z drabiny – wyjaśniła krótko.
Mężczyzna chwycił jej prawą rękę i obejrzał dokładnie potłuczony, opuchnięty nadgarstek. Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz, gdy nacisnął w miejscu, w którym powstał uraz. Syknęła z bólu, z trudem powstrzymując się przed wyrwaniem dłoni z jego uścisku.
– Zrobię prześwietlenie i nałożę gips – powiedział, zapisując w karcie odpowiednie adnotacje. Marszczył w skupieniu czoło, przez co wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości.
– Gips? Nie możemy tego jakoś ominąć?
– Nie jestem cudotwórcą.
Mina pokiwała głową, kontemplując jego wygląd. Pomagało jej to odciągnąć myśli od uciążliwego kłucia w nadgarstku. Thomas miał trójkątną twarz i trochę krzywy nos, ale nie wyglądał źle. Oczy przypominały barwą mieszankę zieleni z brązem, natomiast równo przystrzyżone, zaczesane na bok włosy były mysie. Wśród miejscowych samotnych kobiet uchodził za przystojniaka i choć Mina zgadzała się z tą opinią, jako jedna z nielicznych nie oszalała na jego punkcie.
Nie mówił wiele, kiedy przygotowywał salę z rentgenem. Jego jedynymi słowami były polecenia, by położyła rękę w odpowiednim miejscu i stała nieruchomo podczas naświetlania. Dopiero nakładając ostatnią warstwę gipsu, kilkadziesiąt minut później, postanowił się odezwać:
– Musisz na siebie bardziej uważać.
Davis miała szczęście, że nie doszło do żadnych przemieszczeń, a jedynie do niewielkiego pęknięcia. Lekarz wyjaśnił to, pokazując na zdjęciu coś, co według niego było urazem, a dla niej wyglądało jak plama niczego.
– Zawsze to powtarzasz – stwierdziła, powstrzymując się przed przewróceniem oczami.
– I mówię poważnie, Mino. – Spojrzał na nią srogo. – Jesteś tak zabiegana, że czasami w ogóle nie zauważasz zagrożenia. Nie możesz robić wszystkiego sama, bo w końcu zdarzy się jakiś nieszczęśliwy wypadek.
– Chyba już się zdarzył. Z tym gipsem nie będę mogła naprawić płotu. – Skrzywiła się, czując ciężar kilku warstw sztywniejących bandaży. Nie podobało jej się to, że nie była w stanie poruszać nadgarstkiem, przez co będzie musiała odsunąć wszelkie renowacje w czasie. Nie lubiła czekać, ale łapanie za młotek lewą ręką byłoby pewnie jeszcze bardziej niebezpieczne.
– Może to znak, że powinnaś kogoś zatrudnić – powiedział Thomas, wstając ze swojego miejsca i podchodząc do umywalki, by wyczyścić dłonie.
– Może. – Głos Miny był markotny, ale jednocześnie jakby nieobecny. Wpatrywała się w świeży gips i zastanawiała nad słowami Thomasa. Już wielokrotnie jej powtarzał, że powinna znaleźć kogoś do pomocy w stajni, lecz ona uparcie odmawiała. Nie chciała nikogo, radziła sobie sama. To nie było takie trudne.
– Posłuchaj… Wiem, że jesteś dużą i samodzielną dziewczynką – uśmiechnął się z politowaniem – ale druga osoba w stajni to nie taki zły pomysł. Przynajmniej ktoś tam będzie, jeśli coś się stanie. Wiesz, że często siedzisz tam sama. Gdybyś straciła przytomność, mogliby cię znaleźć dopiero po kilku godzinach.
– Masz rację – mruknęła, patrząc na niego.
Podszedł bliżej, uśmiechając się lekko.
– Jak twoja głowa? – Spojrzał jej głęboko w oczy.
– Jakbym walnęła nią w ziemię – odpowiedziała nieco zadziornie. Szumiało jej trochę w uszach, poza tym nie czuła się źle. Na szczęście kępka trawy zamortyzowała upadek na tyle, by nie rozbiła sobie czaszki.
– Patrz na mój palec – polecił. Przyjrzał się uważnie ruchom jej oczu, a następnie poświecił w nie małą latarką, by zbadać reakcje źrenic. – Wygląda na to, że nic ci nie jest. Weź aspirynę, a w razie zawrotów głowy lub nudności dzwoń do mnie. W żadnym wypadku nie próbuj wsiadać za kierownicę, przyjadę do ciebie.
– Jasne, doktorku – wymamrotała, zsuwając się z kozetki, na której do tej pory siedziała. Nie mogła się przyzwyczaić do nowego ciężaru na prawej ręce. Kiedy szła w stronę drzwi, miała wrażenie, że coś ciągnie ją w bok.
– Mina. – Odwróciła się, słysząc swoje imię. Lekarz opierał się o biurko, trzymając teczkę z jej kartą pacjenta. Patrzył na nią uważnie ze zmartwioną miną. – Mówiłem poważnie o zatrudnieniu kogoś do pomocy. Zrób to dla własnego dobra.
Pokiwała głową, pożegnała się i wyszła. Mężczyzna odprowadził ją wzrokiem, wzdychając. Znał Minę Davis na tyle dobrze, by wiedzieć, że tym razem również go nie posłucha. Bawiła go jej upartość, ale coraz częściej obawiał się, że doprowadzi ją ona do zguby.
Gdyby wiedział, że pomylił się tylko odrobinę i że swoim zatroskaniem zapoczątkował ciąg wydarzeń mających zmienić los dwojga zagubionych ludzi, już dawno sam zepchnąłby ją z tej drabiny.
***
Rafael stanął na chodniku tuż przed budynkiem stanowego więzienia i wziął głęboki oddech. Cieszył się bardzo, mogąc znów nazywać się wolnym człowiekiem; czekał na ten dzień cztery lata. Brakowało mu tego. Mógł teraz robić wszystko bez nadzoru, mógł pójść tam, dokąd chciał, zjeść to, co chciał, i spać tam, gdzie chciał. Żaden strażnik nie będzie mu więcej mówił, o której powinien zasnąć. Z pewnością nie będzie tęsknił za ustalonym z góry grafikiem i kiepskim żarciem.
– Rafi! – Odwrócił się, słysząc znajomy głos. Uśmiechnął się szeroko, chwytając w objęcia matkę, która biegła w jego stronę. Jej długie do ramion, brązowe włosy powiewały za nią, podobnie jak kwiecista sukienka. – Mój kochany synuś! – Ujęła jego twarz, zmuszając jednocześnie, by nachylił się do niej, i zaczęła składać pocałunki na jego policzkach.
Zaśmiał się, nie próbując nawet wyrwać z silnego uścisku. Wiedział, że jego pobyt w więzieniu kosztował ją wiele nerwów. Cierpiała mocniej niż on sam, odsiadując swój wyrok, dlatego nie zamierzał zabierać jej tej chwili radości.
– Tak się cieszę – powiedziała, odsuwając się od niego. Wciąż jednak trzymała dłonie na jego policzkach i wpatrywała się w niebieskie oczy. W jej zaś zbierały się łzy szczęścia. Pociągnięcie nosem świadczyło o zbliżającym się wybuchu płaczu.
– Mamo, już dobrze. Nie płacz. – Uśmiechnął się, przytulając ją mocno.
– Kiedy ja się cieszę, że już nie musisz siedzieć w tym strasznym miejscu – wyznała. Odsunęła się od niego, wycierając łzę, która spływała jej po brodzie. – Obiecaj, że więcej tam nie trafisz. – Pogroziła mu palcem.
– Obiecuję – odparł szczerze. Naprawdę nie zamierzał ponownie zadzierać z prawem. Ten jeden raz w zupełności mu wystarczył. W więzieniu znalazł się w otoczeniu jeszcze większych zbrodniarzy i zwyrodnialców, którzy nie umilali mu pobytu w placówce. Wręcz przeciwnie, niejednokrotnie Rafael bał się o własne życie, a to zmuszało go do podejmowania działań, które niekoniecznie przemawiały na jego korzyść. Nie chciał zwariować ani utożsamiać się z tymi kryminalistami.
Jednak Rafael wiedział, że gdyby musiał, powtórzyłby to, co zrobił. Nie żałował, że sprał Franka na kwaśne jabłko – nie dopóki jego mama była bezpieczna. To, czego żałował, to fakt, że zostawił Georgię samą, gdy najbardziej go potrzebowała.
– Chodźmy już. Nie chcę dłużej być w pobliżu tego piekła.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się szeroko, pokazując tym samym komplet trochę krzywych zębów.
Podeszli do starego, niebieskiego pickupa. Kobieta zasiadła za kierownicą, nie dając się przekonać, aby to on mógł prowadzić, w wyniku czego Rafael zajął miejsce pasażera. Otworzył okno, by cieszyć się powiewem świeżego powietrza na twarzy. Powiewem wolności.
Downey River znajdowało się w odległości prawie stu dwudziestu pięciu mil¹ od placówki więziennej, dlatego podróż urozmaicali sobie rozmową. Georgia opowiadała o tym, co wydarzyło się w mieście w przeciągu tych lat, w których był nieobecny. Powiedziała mu o ślubie Helen, z którą spotykał się przed czteroma laty, z Jackiem, jego starym znajomym ze szkoły. Niedługo miało urodzić się ich pierwsze dziecko i wszystkie starsze panie w kościele obstawiały, że będzie to chłopiec, ponieważ przyszła mama w ogóle nie jadła słodyczy. Rafael wiedział, że Helen się zaręczyła, jako że matka zdawała mu relacje z życia miasteczka podczas każdych odwiedzin, które nie były tak częste, jak oboje by tego chcieli. Choć cieszył się ze szczęścia młodej pary, nie mógł pozbyć się uczucia zawodu; Helen zostawiła go, kiedy trafił do więzienia. Nie dziwił się, była młoda i powinna cieszyć się życiem, nie czekając na nikogo. A on przez tych kilka lat zdążył pogodzić się z tym, że świat gnał dalej pomimo jego wyroku.
Georgia opowiedziała również o nowym systemie zapobiegania pożarom, który zamontowano w bibliotece po tym, jak rok temu omal nie spłonęła; o hucznych, sto drugich urodzinach pana Jonasa, które odbyły się dwa tygodnie wcześniej; o lisie, który podkradał kury z gospodarstwa państwa Porterów. Mówiła o drobnych rzeczach, o typowych, małomiasteczkowych sprawach, a jednak Rafael słuchał uważnie, chłonąc niemal każde słowo. Brakowało mu Downey River, brakowało mu ludzi i atmosfery, którą tworzyli jako społeczność.
Po prawie dwuipółgodzinnej podróży znaleźli się w odległości niecałych dwóch mili² od miasteczka. Wtedy to oczom Rafaela ukazała się boczna droga wykładana kamieniami, prowadząca między drzewami do stadniny należącej do Francisa Escobana i jego żony Grety. Stary Escoban chorował na raka, przez co coraz trudniej było mu utrzymać posesję w dobrym stanie, a Greta sama nie dawała rady, dlatego od kilku lat szukali kupca. Torros pamiętał, że jeszcze zanim trafił do więzienia, wyprzedali większość swoich koni, zapewniając Francisowi kilka kolejnych dawek bardzo drogich leków.
Rafaela zdziwiło, że nadjeżdżający z naprzeciwka brązowy jeep skręcił w tamtą drogę. Escobanowie nie mieli samochodu, do miasteczka zawsze przyjeżdżali wierzchem lub, w ostatnim czasie, bryczką, ku uciesze miejscowych dzieci.
– Francis kupił w końcu auto? – zapytał, wskazując kciukiem zjazd, który dopiero co minęli.
– Nie, to nowej właścicielki – odparła Georgia spokojnie.
– Nowej właścicielki? Escobanowie sprzedali w końcu stadninę? – Rafael był zaskoczony. Wszyscy w Downey River wiedzieli, jak bardzo Francis wybrzydzał, szukając nabywcy. Prawie każdego spławiał, tak jakby w ogóle nie chciał jej sprzedawać.
– Nie mówiłam ci? – Georgia spojrzała na niego z uniesionymi brwiami. – Musiałam zapomnieć, to stało się zaraz po pożarze biblioteki, rok temu.
– Co się stało? – Zignorował wahanie, które usłyszał w głosie matki.
– Znaleźli kupca. Młodą dziewczynę, Minę Davis – powiedziała, przytakując sobie głową. – Tydzień po sprzedaży Francis zmarł, panie świeć nad jego duszą, a Greta przeniosła się do miasta. Mieszka w pensjonacie.
– Szkoda starego, zawsze był dla mnie miły. – Rafael westchnął. Wciąż pamiętał, ile frajdy sprawiało mu dosiadanie kucyków, które Francis wystawiał zawsze na miejscowych festiwalach.
Georgia kontynuowała niewzruszona:
– Davis od razu się wprowadziła, jakby w pośpiechu, i wynajęła Raymonda, żeby zajął się budową jakiejś krytej… krytego czegoś. Mówił, że jeszcze nigdy nie trafił mu się taki klient. Mina właściwie wyłożyła kasę na stół i zażądała szybkiego załatwienia spraw. Rozumiesz? To chyba jakaś bogaczka, żeby tak pieniędzmi szastać… – Zacmokała krótko, by wyrazić dezaprobatę na podobne zachowanie.
– I załatwili to szybko?
– Uwinęli się w kilka miesięcy. – Georgia uśmiechnęła się niemal z dumą. Przyjaźniła się z Raymondem Hamiltonem od dziecka, to ona podsunęła mu pomysł na firmę budowlaną. — Ta cała Davis dostarczała im wszystkie materiały, których potrzebowali. Wystarczyło, żeby poprosili.
– Wow, musiało jej naprawdę zależeć na czasie – stwierdził Rafael, zerkając w lusterko. Niestety byli już za daleko, by mógł ujrzeć boczną, wykładaną kamieniami drogę.
– Jak dla mnie ta cała sprawa jest jakaś podejrzana – mruknęła kobieta, nieco ściszając głos. – Skąd taka młoda dziewczyna miałaby tyle pieniędzy? Raymond mówił, że naprawdę nie żałowała nawet centa. Na mój gust taka kasa u takiej młódki musi pochodzić z jakichś szemranych interesów. Może narkotyki albo handel bronią.
– Nie daj się ponieść wyobraźni, mamo. – Rafael się zaśmiał. Znał Georgię i wiedział, że nie powinno się słuchać wszystkiego, co mówiła. Czasami zachowywała się jak te wszystkie stare panny w Downey River, które spotykały się raz w tygodniu na ławce w parku, aby omówić nowe wydarzenia. O tak, jego matka z pewnością lubiła plotkować. Problem polegał jednak na tym, że zdecydowanie za często snuła domysły tak bardzo odbiegające od prawdy, że śmiało można by je podciągnąć pod kategorię science fiction.
Jemu również wydawało się, że taka kasa w rękach młodej dziewczyny to dziwna okoliczność, ale uważał, że na pewno było na to logiczne wytłumaczenie. A przynajmniej takie, które nie obejmowało łamania tuzina przepisów prawa federalnego. Może dostała pieniądze od rodziców? Albo w spadku po bogatym dziadku?
– Cokolwiek to jest, wolałabym, żebyś trzymał się od niej z daleka.
– Jak sobie życzysz, mamo – zgodził się, uśmiechając się do niej.
Przejechali przez most, mijając tablicę z wielkim napisem: „Witamy w Downey River”, i Rafael poczuł, jak jego serce nieznacznie przyspieszyło. Las stawał się coraz rzadszy, z każdym jardem ubywało więcej drzew, aż w końcu ustąpiły one miejsca gospodarstwom rolnym, jednorodzinnym domkom z białymi płotami i budynkom urzędowym.
– Pomyślałam, że po powrocie będziesz chciał zjeść coś dobrego, więc zrobiłam wcześniej zakupy – oznajmiła z zadowoleniem Georgia, zerkając na syna z uśmieszkiem.
– Powiedz, że zrobiłaś kurczaka według przepisu babci – poprosił.
– Oczywiście! Właśnie się marynuje w lodówce! – odpowiedziała ze śmiechem.
– Tak! – Rafael zaciśniętą pięścią wykonał ruch zwycięzcy, szczerząc się jak dzieciak. Nie mógł się powstrzymać. Czuł się szczęśliwy. Mama się śmiała, siedząc obok niego, mógł jej dotknąć bez obawy, że oberwie w łeb od strażnika. Wracał do domu, oddychał świeżym zapachem lasu…
Był wolny!ROZDZIAŁ 2
Aurelia Tye była jedną z tych kobiet, które w życiu od samego początku są na słabej pozycji. Urodziła się i wychowała na farmie, będąc piątym w kolejności dzieckiem z dwanaściorga rodzeństwa. Nie było łatwo dorastać wśród takiego zgiełku; dzieciaki biegały całymi dniami po podwórzu, wrzeszcząc i śmiejąc się, czemu rodzice często nie byli w stanie zapobiec. W domu nigdy się nie przelewało – Aurelia nie potrafiła już nawet powiedzieć, ile razy zapomniano o niej przy kupowaniu prezentów na Gwiazdkę. Zawsze czuła się niekochana i zaniedbywana.
Przez obowiązki domowe nie ukończyła szkoły, a kiedy na horyzoncie pojawił się całkiem niebrzydki kawaler, Aurelia szybko zrozumiała, że bez wykształcenia nie miała nawet szans wzbudzić jego zainteresowania. Urodą nie grzeszyła, rodzice dali jej w spadku jakiś marny procent majątku, który na nic się zdał. Nie miała niczego, czym mogłaby zaimponować młodzieńcowi. W tamtym momencie przyszłość malowała się w ciemnych barwach: do śmierci na utrzymaniu braci i sióstr, zakała rodziny. Załamała się, a kilka lat później zaczęła topić smutki w kieliszku wódki.
Z czasem kieliszek przerodził się w szklankę, a ta w całą butelkę. W wieku trzydziestu lat Aurelia Tye stała się nieszczęśliwą alkoholiczką. Jako pięćdziesięciopięciolatka była już po trzech odwykach, z których żaden nie zakończył się sukcesem. Wciąż piła, stale pakowała się w kłopoty i niejednokrotnie oberwała po głowie od miejscowego szeryfa za publiczne obnażanie się. Była wrakiem człowieka, a z czasem stała się przestrogą dla wszystkich dzieci w Downey River. „Uczcie się, bo skończycie jak Aurelia Tye” – mawiali nauczyciele w tutejszej szkole.
Życie miejscowej moczymordy nie było jednak takie najgorsze; większość osób po prostu nie zwracała na Aurelię uwagi, co bardzo jej odpowiadało. Mogła bez problemów przemieszczać się po mieście, chodzić tam, dokąd miała ochotę, spać na ławce w parku i podsłuchiwać rozmowy starszych pań opuszczających kościół po niedzielnym nabożeństwie. O tak, Aurelia uwielbiała słuchać plotek, a jeszcze bardziej lubiła być tą, która jako pierwsza zdobyła cenne informacje.
Nic więc dziwnego, że kiedy przechadzając się wzdłuż jednej z mniej ruchliwych ulic Downey River, zauważyła niebieskiego pickupa należącego do Georgii Torros, Aurelia nadstawiła uszu i oczu. Zatrzymała się na chodniku, chwiejąc lekko na boki, i zmrużyła powieki, obserwując sunący powoli po jezdni pojazd. Lipcowe słońce utrudniało jej widzenie, ale dostrzegła dwie sylwetki w szoferce. Przetarła oczy pięścią, a następnie pochyliła się lekko, jakby miało jej to pomóc w zidentyfikowaniu pasażera. Dopiero kiedy samochód przejechał obok niej, zobaczyła go dokładnie. Rafael Torros – najsłynniejszy w całym miasteczku obrońca uciśnionych kobiet – wystawiał łokieć przez otwarte okno pickupa.
To nie mógł być nikt inny. Cztery lata temu jego twarz znalazła się we wszystkich wiadomościach. Aurelia czasem oglądała telewizję, stojąc w kolejce w sklepie, w którym akurat był telewizor, albo podglądając przez okno swoje rodzeństwo wciąż mieszkające w rodzinnym domu. Choć wtedy – tak jak i w tym momencie – piła już jakiś czas, widziała tę twarz tyle razy, że rozpoznałaby ją wszędzie. Poza tym kogo innego mogłaby wieźć Georgia Torros?
Aurelia czknęła, prostując plecy, i rozejrzała się dla pewności, że dostrzegła go jako pierwsza. Czym prędzej dopiła wódkę, nawet się nie wzdrygając na jej smak, a pustą już butelkę wyrzuciła w krzaki. Następnie chwiejnym krokiem pospieszyła w stronę centrum, dzieląc się tą nowiną z każdą napotkaną po drodze osobą: Rafael Torros wrócił do miasta.
Wkrótce wszyscy, którzy chcieli słuchać pijackiego bełkotu Aurelii, wiedzieli o przyjeździe młodego Torrosa. Ta wieść nie ominęła również uszu Helen Bailey, która – zaraz po otrzymaniu tej informacji od swojej matki, która z kolei usłyszała ją od samej Aurelii Tye – wstała od stołu, wymigując się złym samopoczuciem, zamknęła się w sypialni i nie wychodziła z niej aż do wieczora.