Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uwodziciel - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Uwodziciel - ebook

Uwodziciel jest powieścią erotyczną Zbigniewa Nienackiego napisaną dla dorosłych. Dzięki niej można lepiej poznać autora, prześledzić jego doświadczenia, warsztat, zdolność obserwacji, sposób tworzenia tematu. Autor przybliża nam zwiążek kobiet i mężczyzn. Książka warta polecenia.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7741-126-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zamiast motta:

Giu­seppe Casa­nova

któ­remu tak zazdro­ścisz

nie był wcale bar­dzo bogaty

ani bar­dzo silny

a jego epoka

znała męż­czyzn rów­nie pięk­nych

jak on

lub pięk­niej­szych od niego

ale był grzeczny

tkliwy

rycer­ski

i zawsze zdo­by­wał

cho­ciaż cza­sem mógłby bez tego

dopiąć celu

więc o ile chcesz

tak jak on

zdo­by­waj serca kobiet

i nie zra­żaj się trud­no­ściami

Zacznij od wła­snej żony.

Andrzej BursaCZĘŚĆ PIERW­SZA

Wstęp do auto­te­ra­pii

Mój dom wydaje mi się nie­kiedy utkany z barw i świa­tła — naj­wię­cej jest brą­zów i róż­nego rodzaju czer­wieni. Struga zło­ta­wego bla­sku spływa z czer­wo­nych dachó­wek na miękką, puszy­stą zie­leń łąki, a na cegla­nych ścia­nach tu i ówdzie migocą maleń­kie żółte plamki, które przedarły się przez gęste listo­wie sta­rej gru­szy. Takie odno­szę wra­że­nie, gdy świeci słońce, a jezioro przed domem stara się odbi­jać błę­kitne niebo, ale czyni to bez­sku­tecz­nie i jest zazwy­czaj ciem­no­zie­lone. Oczy­wi­ście, wszystko ina­czej wygląda w dzień pochmurny albo jesie­nią, wcze­sną wio­sną czy zimą, lecz dla niniej­szej opo­wie­ści ma to nie­wiel­kie zna­cze­nie. Ani pora roku, ani moje oso­bi­ste wra­że­nia nie odgry­wają tu bowiem żad­nej roli.

Mój dom stoi w pew­nym odda­le­niu od innych domów w wio­sce. W pobliżu jest ogromny las, który cią­gnie się czter­na­ście kilo­me­trów i za nim znaj­duje się naj­bliż­sza sta­cja kole­jowa. Dom zbu­do­wano na skar­pie nad jezio­rem, dłu­gim na trzy­dzie­ści kilo­me­trów. Jezioro oddziela od domu dość spora połać bagien, zazwy­czaj rudych i zamglo­nych, tylko latem zie­lon­ka­wych i roz­brzmie­wa­ją­cych gwa­rem pta­sich gło­sów. Z dwóch stron ogra­dza moją posia­dłość wysoki płot ze świer­ko­wych szta­chet, z trze­ciej są owe bagna i jezioro, a z czwar­tej — kanał, pro­wa­dzący do małych leśnych jezio­rek. Na brzegu kanału zbu­do­wa­łem han­gar na łódkę i jacht oraz maleńką przy­stań. Aha, w stajni przy żło­bach, gdzie kie­dyś stały konie, potul­nie drze­mią dwa moje samo­chody: tere­nowy „łazik” i wóz oso­bowy skoda, zazwy­czaj uży­wany przez moją żonę.

O jach­cie i dwóch samo­cho­dach wspo­mi­nam na wstę­pie, podob­nie jak celowo uży­wam okre­śle­nia „posia­dłość”, aby nasi kry­tycy mogli naostrzyć swoje ołówki. Zauwa­ży­łem bowiem, że są oni bar­dzo wraż­liwi na tego rodzaju „wystrój” powie­ści i autora zaraz posą­dzają, że pisze powieść „szez­lon­gową” lub z wyż­szych sfer. Współ­cze­sna powieść nie powinna roz­gry­wać się na jach­cie albo w samo­cho­dzie, ale przed budką z piwem, w knaj­pie, w mozol­nej wędrówce z biura do kolegi i z powro­tem do domu, gdzie jest nie kocha­jąca żona i gro­mada roz­wy­drzo­nych dzieci. Jacht, samo­chód, willa nad jezio­rem mogą być użyte tylko w saty­rycz­nej powie­ści z życia dorob­kie­wi­czów i pry­wat­nej ini­cja­tywy, podob­nie jak strzelbę na ramie­niu powi­nien nosić tylko dyrek­tor jakie­goś wiel­kiego zakładu pracy i to taki, któ­rego wkrótce usuną za mal­wer­sa­cje.

W klu­bie żeglar­skim „Kotwica”, do któ­rego należę, nie ma żad­nego dorob­kie­wi­cza, lecz tylko ludzie, któ­rzy bar­dzo kochają żeglar­stwo. Jachty wybu­do­wali wła­snymi rękami albo wyre­mon­to­wali stare łajby. Co roku wio­sną wielu z nich, podob­nie jak ja, każde wolne popo­łu­dnie spę­dza w han­ga­rze; czy­ści, odna­wia, odma­lo­wuje swój jacht. Latem na moim jezio­rze aż roi się od moto­ró­wek i jach­tów, ni­gdy jed­nak — stwier­dzam to ze zdu­mie­niem — nie spo­tka­łem na żad­nym z nich przed­sta­wi­ciela pry­wat­nej ini­cja­tywy, dorob­kie­wi­cza czy kogoś w tym rodzaju. Nie spo­tka­łem także żad­nego kry­tyka lite­rac­kiego i co dziw­niej­sze — pisa­rza.

W kole auto­mo­bil­klubu, do któ­rego należę — także sami inży­nie­ro­wie, kilku maj­strów, ośmiu robot­ni­ków, pię­ciu przed­sta­wi­cieli tak zwa­nych wol­nych zawo­dów i urzęd­ni­ków nie­zbyt wyso­kiej rangi. A w kółku myśliw­skim „Słonka”, do któ­rego nie należę, ale które poluje w lesie koło mojego domu — kie­row­nik POM-u, bry­ga­dzi­sta, czte­rech ślu­sa­rzy, trzech leśni­czych, dwóch leka­rzy, czte­rech urzęd­ni­ków z urzędu gmin­nego i agro­nom gminny oraz kilku mili­cjan­tów. Gwoli ści­sło­ści muszę dodać, że w pro­mie­niu czter­dzie­stu kilo­me­trów od mojego miej­sca zamiesz­ka­nia jest tylko dwóch przed­sta­wi­cieli pry­wat­nej ini­cja­tywy: pan Bogu­mił Pro­stek, mały przed­się­biorca budow­lany i pan Sta­ni­sław Kar­nicki, wła­ści­ciel nie­wiel­kiego warsz­tatu tak zwa­nej mecha­niki pojaz­do­wej. Żaden z nich nie ma ani jachtu, ani willi nad jezio­rem. Pan Pro­stek posiada żuka, któ­rym dowozi mate­riały budow­lane, a Kar­nicki tylko moto­cykl. Co robią z pie­niędzmi, tego nie wiem. Kie­dyś zapy­ta­łem pana Prostka, dla­czego nie kupi sobie jachtu. Spoj­rzał na mnie ze zdu­mie­niem. „A po co mi takie wariac­two? Mnie wystar­czy, jak sobie poleżę na tra­wie nad wodą”. Nie mam więc poję­cia, dla­czego jacht, samo­chód, dom nad jezio­rem mają być sym­bo­lem dorob­kie­wi­czo­stwa, a nie umi­ło­wa­nia jakie­goś stylu czy trybu życia? Co do mnie, przed dzie­się­cioma laty sprze­da­łem czte­ro­po­ko­jowe miesz­ka­nie w wiel­kim mie­ście i za tę sumę kupi­łem dom na wsi, a zostało mi jesz­cze pie­nię­dzy na jacht. Dom nie ma wody bie­żą­cej i kana­li­za­cji. Moja żona, która jest inspek­to­rem szkol­nym od języka rosyj­skiego i kon­tro­luje dwa­na­ście gmin w naszym woje­wódz­twie, codzien­nie wyjeż­dża w teren i do tego potrzebny jej jest samo­chód. Nie­kiedy, gdy kon­trola trwa dłu­żej, już nie wraca do domu, nocuje u któ­rejś z nauczy­cie­lek.

To są, rzecz jasna, wiel­kie nie­do­god­no­ści, ale rekom­pen­sują mi je bli­skość wody i jacht, a zimą wspa­niały las, żona moja zaś ma świa­do­mość, że czuję się tutaj szczę­śliw­szy niż w mie­ście. Dla­tego nie bar­dzo rozu­miem, dla­czego kry­tyk lite­racki, który mieszka w War­sza­wie w cztero- lub pię­cio­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu z łazienką i cen­tral­nym ogrze­wa­niem — a war­tość takiego miesz­ka­nia dwu­krot­nie prze­wyż­sza war­tość całej mojej posia­dło­ści, jachtu i samo­cho­dów — uważa, że nie on, ale ja jestem przed­sta­wi­cie­lem jakie­goś współ­cze­snego high life.

Nie lubię kry­ty­ków lite­rac­kich, to prawda. Będzie to zro­zu­miałe, gdy wyja­śnię, że jestem pisa­rzem. I niech wam to wystar­czy.

Życie moje jest bar­dzo pro­ste. Latem wstaję bar­dzo wcze­śnie i po małym spa­ce­rze zasia­dam na kilka godzin do stołu w swej pra­cowni z oknem na jezioro. Po połu­dniu wypły­wam na wodę albo wyjeż­dżam po zakupy do mia­sta swoim sta­rym, kupio­nym od woj­ska gazem. Zimą bie­gnę rano do drwalni, rąbię drwa, roz­pa­lam w pie­cach, potem wyno­szę brudną wodę, a przy­no­szę czy­stą ze studni. Do pracy sia­dam wtedy z pew­nym opóź­nie­niem, ale za to dłu­żej spa­ce­ruję po lesie, dłu­żej też trwa podróż do mia­sta przez zaspy i po ośnie­żo­nej dro­dze. Zimą wyjeż­dżam więc rza­dziej, a jeśli trzeba — swo­jego sta­rego gaza oddaję żonie, gdyż ma on przedni i tylny napęd, co pozwala mu prze­by­wać nawet wyso­kie zaspy śnieżne. Tak więc w grun­cie rze­czy nie ma mi czego zazdro­ścić, mimo że mam dom nad jezio­rem, dwa samo­chody i jacht. Ale ja kocham to swoje życie, choć cza­sem zasta­na­wiam się, czy ta bli­skość lasu nie oddzia­ły­wuje w jakiś spo­sób na moją psy­chikę i czy nie ma racji mój ulu­biony pisarz Ernst Wie­chert, gdy powiada, że las otę­pia i ogłu­sza, jest owym wiel­kim cza­ro­dzie­jem, który zasta­wia sieci i chłod­nymi dłońmi wybiera z ich oplo­tów ludz­kie serca.

Lubię jed­nak las, wodę, lubię roz­mowy z ludźmi, wizyty przy­ja­ciół, kocham swoją pracę, swoją żonę, swo­jego syna, córkę. Mógł­bym powie­dzieć, że jestem chwi­lami nawet bar­dzo szczę­śliwy, ale nie­kiedy — szcze­gól­nie przed połu­dniem, gdy widzę listo­no­sza brną­cego do mnie przez zaspy śniegu albo pod­jeż­dża­ją­cego pod dom z bez­tro­skim dzwo­nie­niem rowe­ro­wego dzwo­neczka — mam ochotę scho­wać się do sto­doły, uciec gdzieś. Ogar­niają mnie dziwne uczu­cia, z któ­rych domi­nu­ją­cym jest lęk. Wiem, że powi­nie­nem owe uczu­cia jakoś opi­sać i prze­ka­zać innym, bo uczciwe zwie­rze­nie każ­dego czło­wieka może nie­kiedy stać się świa­dec­twem epoki, ale nie mogę ich tak po pro­stu prze­ka­zać w for­mie suchej rela­cji, bo nie oddał­bym w ten spo­sób pre­cy­zyj­nie nastroju swo­ich myśli i uczuć.

Pewien kry­tyk lite­racki mówi, że nie lubi ksią­żek o pisa­rzach. Ja też nie prze­pa­dam za takimi książ­kami. Mógł­bym boha­tera tej histo­rii uczy­nić leka­rzem, nauczy­cie­lem pol­skiego lub roz­ko­cha­nym w lite­ra­tu­rze agro­no­mem, ale od pew­nego czasu przede wszyst­kim cenię facho­wość, że nie powiem — zawo­dow­stwo. O medy­cy­nie naj­bar­dziej lubię mówić z leka­rzem, o lesie — z leśni­czym, o robie­niu butów — z szew­cem, a o lite­ra­tu­rze — z pisa­rzem. Ponie­waż zapra­gną­łem napi­sać powieść o odpo­wie­dzial­no­ści pisar­skiej — takiej samej prze­cież god­nej uwagi spra­wie jak każda inna — za boha­tera wzią­łem pisa­rza, któ­remu przy­da­łem wła­snego życia, wła­snych rysów, wpro­wa­dzi­łem do swego domu i kaza­łem mu zasiąść do mojej maszyny do pisa­nia.

Będzie więc w mej książce mowa o prze­róż­nych kło­po­tach dnia codzien­nego, a może nawet więk­szych i mniej­szych dra­ma­tach, a także o jach­tach, samo­cho­dach, koniach pod wierzch, Weima­rach, Frank­fur­tach i Pary­żach; cały ów „galan­te­ryjny wystrój”, któ­rego tak nie cier­pią kry­tycy. I, jak to okre­ślił zapewne traf­nie jeden z nich — „pożal się Boże, Europa czę­sto po pol­sku żenu­jąco pro­win­cjo­nalna”.***

Od dzie­się­ciu lat miesz­kam na wsi, a jed­nak o wsi nie napi­sa­łem ani słowa, co bar­dzo dziwi mojego przy­ja­ciela Pio­tra, reży­sera tele­wi­zyj­nego. Od lat bowiem Piotr ma nadzieję, że napi­szę dla niego sce­na­riusz fil­mowy albo wido­wi­sko. Odwie­dza mnie zresztą bar­dzo czę­sto, ponie­waż o dzie­sięć kilo­me­trów ode mnie znaj­duje się dom pracy twór­czej TVP, jest lądo­wi­sko heli­kop­te­rów, któ­rymi tu przy­la­tują różni sławni ludzie z War­szawy. Mają do dys­po­zy­cji leśni­czówkę, prze­ro­bioną na wykwintny pen­sjo­nat, cztery konie pod wierzch, przy­stań jach­tową. Piotr przy­jeż­dża do mnie zazwy­czaj na koniu, któ­rego pusz­cza wolno na mojej puszy­stej łące, a sam roz­ma­wia ze mną lub z żoną, je obiad lub kola­cję i potem wraca do domu tele­wi­zji. Ktoś mi kie­dyś napo­mknął, że Piotr jest być może kochan­kiem mojej żony, ale ta sprawa nie ma dla mnie zna­cze­nia. Nie­za­leż­nie bowiem czy powie­dział prawdę, czy też nie, czło­wiek kul­tu­ralny nie powi­nien zanadto wni­kać w drobne szcze­góły. Podob­nie sądzi moja żona i być może dla­tego nasze mał­żeń­stwo trwa już ponad dwa­dzie­ścia lat, a Piotr — któ­rego zapewne nazwie­cie non­kon­for­mi­stą — żenił się pię­cio­krot­nie. Sądzi­cie, że jestem hipo­krytą? Być może. Mię­dzy kłam­stwem a prawdą jest dużo miej­sca na róż­nego rodzaju pół­prawdy, ćwierć­prawdy i mikro­prawdy. To one pozo­stają naszym chle­bem powsze­dnim.

— Mógł­bym napi­sać o swo­jej wsi — wyja­śniam cier­pli­wie Pio­trowi — ale nie wydaje mi się, aby to było komu­kol­wiek potrzebne. Czy­ta­łem „Kono­pielkę”, znam prozę Kawalca, oglą­dam w tele­wi­zji kon­flikty współ­cze­snej wsi i dla­tego mam świa­do­mość, że moja wieś nie może słu­żyć za kanwę sce­na­riu­sza lub wido­wi­ska. Po pierw­sze — jest, jak się to mówi, deskami zabita, czter­na­ście kilo­me­trów od sta­cji kole­jo­wej, trzy­dzie­ści pięć kilo­me­trów od naj­bliż­szego mia­sta, które kie­dyś było sie­dzibą powiatu. Dwa razy na dzień prze­jeż­dża tędy auto­bus, a zimą kursy są w ogóle zawie­szone, bo mamy drogi pią­tej kolej­no­ści odśnie­ża­nia. Ale posia­damy na poczcie cen­tralkę tele­fo­niczną i dzie­więt­na­ście nume­rów. Jeśli chcę zapro­sić na kola­cję agro­noma lub leśni­czego, to nie muszę do nich iść, tylko po pro­stu dzwo­nię. Jeśli chcę kupić świeże ryby na kola­cję, to dzwo­nię do ryba­czówki i zama­wiam lesz­cza albo lina. W sto­do­łach znaj­dziesz samo­chody; pra­wie każdy ma tu cią­gnik. Cóż jesz­cze dodać?

Oglą­da­łem w tele­wi­zji film, w któ­rym w małej spo­łecz­no­ści szy­ka­no­wano dziew­czynę z nie­ślub­nym dziec­kiem, wybito kamie­niami szyby w jej domu. Tu też są takie, co mają dzieci nie­ślubne, ale nikt im szyb nie wybija, nie obrzuca wyzwi­skami ani nie wyklina z ambony. Jest tu nawet taka, która ma ośmioro nie­ślub­nych dzieci, każde z innego ojca i to nie­wia­do­mego pocho­dze­nia. Wyobraź sobie, że to wła­śnie u niej, ze względu na dość pokaźny dom, jaki posiada, odby­wają się lek­cje reli­gii. Zapy­ta­łem o tę sprawę naszego pro­bosz­cza. „Wszy­scy jeste­śmy grzesz­ni­kami” — odpo­wie­dział mi ksiądz. I zapewne ma rację. Ow­szem, są tu kobiety, które wykrzy­kują w skle­pie: „To ja sobie odma­wiam trze­ciego dziecka, bo mi nie star­czy na owoce i na ubranka, a taka fun­duje sobie ośmioro. Potem jej dzieci zabie­rają do domu dziecka i utrzy­mują z naszych podat­ków”. Inne kobiety powia­dają z zazdro­ści: „Takiej to dobrze. Dogo­dzi sobie z róż­nymi chło­pami, ile chce, a gmina jesz­cze jej daje zapo­mogi. Baba ani myśli pra­co­wać, jak my. Cho­dzi jak ta łania, a my jeste­śmy zaty­rane”. Czy chcesz, żebym zro­bił o tym sce­na­riusz fil­mowy albo wido­wi­sko? Albo może mam opi­sać swo­jego przy­ja­ciela leśni­czego, który ni­gdy nie ma drewna do kuchni. Ile­kroć do nich przyjdę, jego żona o tym wspo­mina, a on obie­cuje: „Mam prze­cież depu­ta­towe szczapy w lesie, jutro wezmę cią­gnik i przy­wiozę”. Ale nie przy­wozi, bo cią­gle coś czyta. Ostat­nio stu­diuje Heideg­gera i Kier­ke­ga­arda. Jego żona porą­bała wresz­cie deski, z któ­rych zamie­rzał zro­bić regały na książki, więc przy­wiózł przy­czepę drewna. Mokre, na wpół spróch­niałe. Cóż jesz­cze ci opo­wie­dzieć, drogi mój przy­ja­cielu? Pew­nego dnia w mojej wsi powie­sił się dwu­dzie­sto­letni chło­pak, syn zamoż­nych i bar­dzo reli­gij­nych gospo­da­rzy. Podobno zako­chał się bez wza­jem­no­ści i ta nie­szczę­sna miłość zapro­wa­dziła go na strych i zarzu­ciła pętlę na szyję. Wyobraź sobie roz­pacz i hańbę rodzi­ców, któ­rych syn miał zostać pocho­wany w lewym rogu cmen­ta­rza. Spła­kani przy­szli do mnie, abym coś zara­dził. Poje­cha­łem więc z wizytą do pro­bosz­cza, zaopa­trzony w psy­chia­trię wiel­kiego Esqu­irola, w któ­rej ten wielki lekarz twier­dzi, że każde samo­bój­stwo jest wyni­kiem zabu­rzeń psy­chicz­nych o cha­rak­te­rze trwa­łym lub chwi­lo­wym. Pro­boszcz odpi­sał sobie sta­ran­nie tekst Esqu­irola i poje­chał do biskupa, a potem nie­szczę­snego chło­paka pocho­wano w miej­scu należ­nym chrze­ści­ja­ni­nowi. Na gro­bie chłopca jest teraz piękny pomnik, mogę ci go poka­zać, jeśli masz ochotę… Nie, mój drogi, wy woli­cie pre­zen­to­wać wła­sne wyobra­że­nia o wsi, dra­ma­tyczne histo­rie o bied­nych dziew­czy­nach z nie­ślub­nymi dziećmi, o strasz­nych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych kon­flik­tach w zwa­śnio­nych rodzi­nach pol­skich Kapu­let­tich. A prze­cież żadna dziew­czyna w mojej wsi nie wyj­dzie za mąż za tego, kogo jej wyzna­czą rodzice, lecz za tego, któ­rego poko­chała lub z któ­rym zaszła w ciążę. Niech­by tu który ojciec tylko mruk­nął synowi, że nie podoba mu się dziew­czyna, z którą on chce się oże­nić, nie pozwa­lał mu się rzą­dzić w gospo­dar­stwie albo nie obie­cał samo­chodu w nie­da­le­kiej przy­szło­ści. Zosta­nie sam na gospo­dar­stwie. Wasze filmy i wido­wi­ska wieś ogląda jak bajkę sprzed lat. Dla was wieś pol­ska albo jest patriar­chalna, pełna odwiecz­nych i pro­stych cnót, albo jawi się jako kłę­bo­wi­sko zwie­rzę­cych namięt­no­ści. Tym­cza­sem w moim wyobra­że­niu nie ma tu ani bieli, czerni i czer­wieni, ale sza­rość, banal­ność. Ow­szem, nie ukry­wam, że oglą­dam i wiel­kie dra­maty, któ­rym Szek­spir mógłby nadać prze­ogromny wymiar, ale przy­się­gam, żaden z nich cię nie zain­te­re­suje, bo nie mie­ści się w waszym dzie­więt­na­sto­wiecz­nym sche­ma­cie. Prze­cież nie zain­te­re­so­wała cię histo­ria o chłopcu, któ­rego chciano pocho­wać jak psa w lewym rogu cmen­ta­rza? Matka tego chłopca była nową Anty­goną, a pro­boszcz Kre­onem. Nie przy­cho­dzi ci tu na myśl, że być może owa bez­tro­ska kobieta, która ośmioro dzieci oddała do domu dziecka, a wła­śnie cho­dzi w ciąży z dzie­wią­tym, jest współ­cze­sną Medeą? Medeą „żenu­jąco pro­win­cjo­nalną”…

I Piotr staje się smutny, ponie­waż nie chcę pisać sce­na­riu­sza. Wsiada na konia i odjeż­dża do domu pracy twór­czej, a potem heli­kop­te­rem wraca do War­szawy.

A ja — gdy nie ma mojej żony, bo znowu musiała zano­co­wać w tere­nie — idę z wizytą do leśni­czego, aby poroz­ma­wiać z nim o egzy­sten­cja­li­zmie albo do agro­no­mówki, aby poflir­to­wać z żoną agro­noma, jest to bowiem dość ładna i młoda dziew­czyna, z zawodu nauczy­cielka. Jeśli jej mąż jest aku­rat w domu, roz­ma­wiamy o tym i owym, a Zosia parzy spe­cjal­nie dla mnie przy­go­to­waną her­batę z pię­ciu gatun­ków, bo taką lubię, i spo­gląda na mnie z czu­ło­ścią. Tak samo jest zresztą, kiedy jej męża nie ma w domu, tylko że wów­czas od czasu do czasu bąknę coś w tym rodzaju: „A wie pani, pani Zosiu, że leśni­czy lada dzień przy­wie­zie do paśnika w 138 oddziale świeże i pach­nące sianko dla jeleni i saren?” A wtedy pani Zosia spusz­cza oczy, ma na policz­kach rumieńce. Długo mil­czy, aż wresz­cie odpo­wiada: „Ach, nie musimy się tak śpie­szyć, prawda?” Kiwam głową ze zro­zu­mie­niem: „Powie­dział­bym nawet, że pośpiech wcale nie jest wska­zany”. Jej się bowiem cią­gle wydaje, że znowu zdoła poko­chać swo­jego męża, a ja mam świa­do­mość, że to nie jest prawda. Prę­dzej czy póź­niej spo­tkamy się w paśniku, choć jej mąż ma dwa­dzie­ścia pięć lat, a ja liczę sobie czter­dzie­ści pięć. Nie można bowiem poko­chać drugi raz męż­czy­zny, któ­rego w wieku sie­dem­na­stu lat obda­rzyło się miło­ścią wielką i roman­tyczną, a który po ślu­bie obna­żył swoją małość, swój ego­izm. Im bar­dziej się takiego czło­wieka kochało, tym bar­dziej się go nie­na­wi­dzi. Agro­nom Adam uważa bowiem, że kobietę zdo­bywa się tylko raz w życiu, a potem bie­rze się ją za żonę i trwa z nią w związku mał­żeń­skim. Agro­nom Adam zapłod­nił swoją sie­dem­na­sto­let­nią żonę w noc poślubną, ale powiada: „Skoro chcia­łaś mieć dziecko, to się nim opie­kuj, bo ja tego nie lubię”. Agro­nom Adam zapłod­nił swoją żonę jesz­cze trzy­krot­nie, ale ponie­waż trudno jed­no­cze­śnie wycho­wy­wać dzieci, uczyć w szkole i kon­ty­nu­ować zaocz­nie stu­dia, jego żona musiała już trzy­krot­nie usu­wać płód. Gdy Zosia ma dni płod­no­ści, kła­dzie się spać w dru­gim pokoju, ale i to nie pomaga, bo mąż bie­rze ją siłą. Zofia drży przed każ­dym sto­sun­kiem i mówi mu o tym, ale on powiada: „Tak żyją wszyst­kie kobiety, zresztą możesz się skro­bać, to prze­cież nie tak bar­dzo boli”. A tym­cza­sem agro­nom Adam lęka się zasiąść na fotelu den­ty­stycz­nym, choć ma nie­mal wszyst­kie zęby zepsute. Kiedy mu mówię, że z takimi zębami nie będzie się podo­bał żad­nej kobie­cie, odpo­wiada, że mu na tym nie zależy, bo nie zamie­rza żony zdra­dzać. Gdy ona ma do niego pre­ten­sję, dziwi się: „O co ci cho­dzi? Nie piję, nie palę, nie uga­niam się za dziew­czynami. Czy inne mają takich mężów?” I rze­czy­wi­ście, bar­dzo mało jest męż­czyzn, któ­rzy nie piją, nie palą, nie uga­niają się za dziew­czynami. Czę­sto także szep­cze do niej nawet przy mnie: „Ach, jak ja cię bar­dzo kocham, Zosiu. Jesteś moim jedy­nym szczę­ściem”. Ale ona wtedy odsuwa się od niego i ma mocno zaci­śnięte usta. Zauwa­ży­łem, że to zaci­śnię­cie ust i twardy wyraz twa­rzy gosz­czą u niej coraz czę­ściej. Dla­tego wiem, że chwila, kiedy spo­ty­kamy się na pach­ną­cym sia­nem paśniku w oddziale 138, jest już bar­dzo bli­ska. Ale, oczy­wi­ście, nie musimy się do tego śpie­szyć.

Teraz godzi się jesz­cze wspo­mnieć o Roza­lii, która ma dwa­dzie­ścia osiem lat, jest roz­wódką z pię­cio­let­nią córeczką i pra­cuje jako zoo­tech­nik w odle­głej o pięć kilo­me­trów stad­ni­nie ogie­rów. O Roza­lii męż­czyźni mówią: „To dziwka”, a kobiety opo­wia­dają, że spała z dyrek­to­rem stad­niny, wszyst­kimi inży­nie­rami, zoo­tech­nikami, masz­ta­le­rzami i wete­ry­na­rzami. Każdy, kto nosi spodnie, tak mówią, jest obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia Roza­lii. Jest ona ładna, wysoka, szczu­pła, o śnia­dej twa­rzy, czar­nych oczach i dłu­gich kru­czych wło­sach Cyganki.

Roza­lia ma swo­jego umi­ło­wa­nego ogiera o imie­niu Mars i nie­mal codzien­nie jeź­dzi na nim polnymi i leśnymi dro­gami w dłu­gich butach i obci­słych spodniach — zawsze z gołą głową. Być może wie, o któ­rej godzi­nie i jaką drogą spa­ce­ruję po lesie, bo nie­kiedy — zresztą powiedzmy od razu dość rzadko — sły­szę na leśnej dro­dze tętent kopyt jej konia. „Dzień dobry panu” — mówi do mnie z wyso­ko­ści sio­dła, ścią­ga­jąc cugle. „Dzień dobry pani” — odpo­wia­dam uprzej­mie. I tak zazwy­czaj przez długą chwilę sto­imy na dro­dze, ona na koniu, ja obok z sękatą laską w ręku. Potem napo­myka coś o pogo­dzie, jakiś czas roz­ma­wiamy o tym i o owym; odjeż­dża, obda­ro­wu­jąc mnie miłym uśmie­chem. Ostat­nim razem zapy­tała, dla­czego nie jeż­dżę konno. „Wyglą­dałby pan wspa­niale w sio­dle, jak boha­ter fil­mów o Dzi­kim Zacho­dzie”. Odpo­wie­dzia­łem: „To wszystko jest bar­dzo piękne i ładne, pani Roza­lio. Ale nie wie pani zapewne, że bar­dzo wielu z tych prze­pięk­nych kawa­le­rzy­stów i synów Dzi­kiego Zachodu, sze­ry­fów i rewol­we­row­ców, w rze­czy­wi­sto­ści miało nie­kiedy wiel­kie kło­poty z kobie­tami. Na sio­dle łatwo u męż­czy­zny o trau­ma­ty­za­cję jąder. Pani też radzę, jeź­dzić bokiem, zwy­cza­jem daw­nych ama­zo­nek”.

Wyznam wam bowiem, że tak na co dzień jestem czło­wie­kiem nieco try­wial­nym, lubię tro­chę poświn­tu­szyć, oglą­dać kolo­rowe zdję­cia roze­bra­nych kobiet, pokle­puję żonę po poślad­kach i jak mi się zda­rzy jakiś kło­pot, klnę nie gorzej od naszego kowala.***

Moja matka była przez całe życie zachwy­cona moim ojcem. Dzie­liła ich dwu­dzie­sto­let­nia róż­nica wieku, ja już doro­słem, on się posta­rzał, ona pozo­stała młoda i ładna, ale prze­cież bez prze­rwy budził w niej ogromny zachwyt, co mnie aż tro­chę iry­to­wało. Ongiś podobno nawet bar­dzo nabożna, wkrótce po ślu­bie prze­stała cho­dzić do kościoła, bo uznała, że czło­wiek nie powi­nien wie­rzyć w dwóch bogów, skoro jeden zasia­dał przy stole, gła­dził ją po gło­wie, kładł się obok niej w łóżku.

Byłem zazdro­sny o jej sto­su­nek do ojca, mnie trak­to­wała bowiem zupeł­nie ina­czej. Posztur­chi­wała w plecy i nie było szy­der­stwa, któ­rego by mi oszczę­dziła. Na przy­kład bez prze­rwy powta­rzała: „Hen­ryku, maru­dzisz jak stary kawa­ler”. Pew­nego razu usły­szał to mój ojciec i powie­dział do matki: „Po pierw­sze, Cesiu, nie wszyst­kie stare panny i sta­rzy kawa­lerowie są marudni i dzi­waczni. Po dru­gie: zapewne nie oże­nili się, ponie­waż mieli trud­no­ści w nawią­zy­wa­niu kon­tak­tów ero­tycz­nych i mię­dzy­ludz­kich, czyli zacho­wy­wali się ina­czej niż wszy­scy. Innymi słowy, dla­tego zostali sta­rymi kawa­lerami, że byli dzi­waczni, a nie dla­tego są dzi­waczni, że pozo­stali sta­rymi kawa­lerami”.

Matka wyglą­dała na zgnę­bioną, ponie­waż sądziła, że nie ma nic pięk­niej­szego nad mał­żeń­stwo, które jest czyn­ni­kiem zba­wien­nym dla kobiety i męż­czy­zny. „Nie masz racji, Cesiu — rzekł jej mój ojciec — mał­żeń­stwo nie zdziała cudów. Nie zmie­nia czło­wieka ani na lep­sze, ani na gor­sze. Z mojej prak­tyki lekar­skiej wynika, że trud­no­ści zwią­zane z part­ner­stwem po pro­stu potę­gują w czło­wieku ist­nie­jące w nim cechy główne. Jeśli męż­czy­zna był oszczędny i opie­kuń­czy, to naresz­cie ma się o co trosz­czyć i zabie­gać. Jeśli lubił alko­hol, to lubi go jesz­cze bar­dziej. Jeśli był roz­rzutny, to jest roz­rzutny jesz­cze bar­dziej. Jeśli był wład­czy, to jest wład­czy jesz­cze bar­dziej, bo naresz­cie ma kim wła­dać”.

Myślę dziś, że moja matka wcale nie była taka głu­pia, jak to myśleli zna­jomi ojca. Po pro­stu ojciec mój ode­brał jej świa­to­po­gląd. Nie prze­szka­dzało to jej jed­nak kar­cić mnie bez ustanku, pouczać, posztur­chi­wać, nawet wtedy, gdy byłem już stu­den­tem i spro­wa­dza­łem sobie dziew­czyny. Któ­re­goś wie­czoru spra­wi­łem taką przy­jem­ność Jolce, że jęk miło­sny doszedł chyba aż do kuchni, w któ­rej urzę­do­wała moja matka. Od tego dnia ni­gdy już nie sztur­chała mnie ani nie skar­ciła i nie czy­niła zło­śli­wych uwag. Zapewne uznała, że w domu jest dwóch męż­czyzn.

Moja matka już nie żyje — umarła w trzy lata po pogrze­bie ojca. Na raka, ale wszy­scy mówili, że z tęsk­noty za mężem. Nie zaprze­czam temu, bo wielu ludziom potrzebna jest świa­do­mość, że można umrzeć z tęsk­noty za kimś kocha­nym. Zresztą, może to prawda i ja także w miarę upływu lat zaczy­nam po tro­sze w to wie­rzyć. Przy­jem­nie jest myśleć, że miłość może być tak wielka i wspa­niała.

Otrzy­ma­łem wycho­wa­nie sta­ranne, choć bar­dzo surowe.

W każdą nie­dzielę był uro­czy­sty obiad rodzinny. Do stołu poda­wała matka i naj­lep­sze kąski kła­dła na tale­rzu ojca, potem zgod­nie z hie­rar­chią wieku otrzy­my­wa­li­śmy i my, trzej syno­wie. Ja byłem średni, więc dosta­wały mi się kąski śred­nie i taki już zapewne „średni” pozo­sta­łem. Za ode­zwa­nie się przy stole bez zgody ojca w naj­gor­szym razie dosta­wało się po twa­rzy, a w naj­lep­szym — szło się z tale­rzem do kuchni. Ponie­waż czę­sto usi­ło­wa­łem zabie­rać głos w róż­nych spra­wach, czę­sto też dosta­wa­łem po buzi albo jadłem w kuchni. Na sta­rość tro­chę zmą­drza­łem, rza­dziej zabie­ram głos nie pytany.

Swoje dzieci wycho­wuję podob­nie, uwzględ­nia­jąc jed­nak to, że czasy się zmie­niły i wolno mło­dzieży zabie­rać głos nawet wtedy, gdy nikt jej o to nie prosi. Pozwa­lam także mieć synowi i córce odmienne zda­nie w wielu kwe­stiach. Ale nie zno­szę jed­nego: cham­stwa. Gdy mój syn w fer­wo­rze dys­ku­sji ze mną — a był już przed maturą — powie­dział: „Co ty tam wiesz, ojcze” — ude­rzy­łem go w twarz, a było to na spa­ce­rze w lesie. Przy­szedł do domu z pię­cioma czer­wo­nymi śla­dami na policzku. „Co ci się stało?” — zapy­tała go matka. „E, nic, gałąź mnie ude­rzyła” — mruk­nął i poma­sze­ro­wał do swo­jego pokoju. To był zresztą ostatni raz, kiedy go ude­rzy­łem. Co do córki, nie zro­bi­łem tego ni­gdy i chyba ma rację moja żona, która uważa, że ją roz­piesz­czam i trak­tuję na zupeł­nie innych pra­wach niż syna. Ale w córce widzia­łem zawsze przy­szłą kobietę, a uwa­żam, że kobiety powinny mieć inne prawa niż męż­czyźni.

Współ­cze­sne zasady peda­go­giki iry­tują mnie, a nakazy dok­tora Spo­cka po pro­stu śmie­szą. Może dla­tego, że naprawdę czy­ta­łem Freuda, Adlera i Junga. Part­ner­stwo? Wyznaję, że nawet nie wiem, co ten ter­min ozna­cza. Gdyby mnie mój syn klep­nął w plecy i zapy­tał: „Jak się masz, stary”, to zna­la­złby się pod sto­łem. Jaki on dla mnie part­ner, skoro to nie on mnie, ale ja jego utrzy­muję? Nie mogę brać sobie za part­nera chłopca, który jest w któ­rejś tam kla­sie liceum, albo nawet tak jak teraz, na czwar­tym roku medy­cyny. Niech wprzód zdo­bę­dzie wykształ­ce­nie i wie­dzę o świe­cie, niech założy rodzinę, która się będzie trzy­mała kupy, wtedy sobie popart­nerujemy. A jak na razie, to mogę co naj­wy­żej wysłu­chać jego trosk i kło­po­tów, powie­dzieć mu o wła­snych, ale i tak postą­pię zgod­nie ze swoim prze­ko­na­niem.

Jed­nego tylko prze­strze­ga­łem, czego nie mogę powie­dzieć o mojej żonie: nie wyła­do­wy­wa­łem na dzie­ciach złego humoru, nie kara­łem bar­dziej lub mniej w zależ­no­ści, czy byłem wesół czy smutny, i sta­ra­łem się być spra­wie­dliwy i wyro­zu­miały. Nie omi­ja­łem także tema­tów dra­stycz­nych, odpo­wia­da­łem na wszyst­kie naj­in­tym­niej­sze pyta­nia zarówno syna jak i córki. Moi przy­ja­ciele zarzu­cali mi czę­sto, że jestem despotą, tyra­ni­zuję oto­cze­nie, wycho­wuję dzieci jak małpki, i w ogóle życie mojej rodziny jest katu­szą i upo­ko­rze­niem. Tak na przy­kład, na moim stole w pra­cowni stoi zawsze mały dzwo­ne­czek. Ile­kroć pra­cuję — a piję przy pracy mocną her­batę — po pro­stu leciu­teńko dzwo­nię. Na sygnał dzwonka nową szklankę wnosi mi żona albo syn, albo córka, a czyn­ność ta uzna­wana była zawsze za wiel­kie wyróż­nie­nie. Pamię­tam jak dziś swego sied­mio­let­niego syna, gdy z wiel­kim nabo­żeń­stwem przy­nosi szklankę her­baty i bez­sze­lest­nie sta­wia na stole. Jeśli byłem na niego obra­żony, matka go ostrze­gała: „Nie idź, bo ojciec ode­śle her­batę”. Pro­sił: „Nie, mamo, bła­gam cię, ja to jed­nak zro­bię. Tato jest tak zajęty, że nie zauważy, kto mu przy­niósł”. „Ty go nie znasz, wszystko widzi” — wzdy­chała matka i pozwa­lała mu zanieść her­batę. Zgod­nie z jej prze­wi­dy­wa­niami, odsy­ła­łem go do kuchni. Potem zaczy­nała się cicha inter­wen­cja matki, że chło­pak to tak bar­dzo prze­żywa i wtedy uda­wa­łem, że nie dostrze­gam, kto mi posta­wił na stole szklankę her­baty. Podobno w kuchni była wtedy ogromna radość: „Ojciec wziął her­batę, nie gniewa się już na mnie”. Zawsze byłem prze­ko­nany, że dziecko musi sobie zasłu­żyć na miłość ojca, w ten spo­sób bowiem uczy się zdo­by­wać miłość i sza­cu­nek innych ludzi.

Co cie­kawe, mój syn gdy przy­go­to­wy­wał się do egza­minu na medy­cynę i całe dnie i noce ślę­czał nad książ­kami, „wypo­ży­czył” sobie z mej pra­cowni dzwo­ne­czek i ośmie­lił się zadzwo­nić. Żona i córka wpa­dły do jego pokoju: „Co ty sobie wyobra­żasz, smar­ka­czu, że jesteś ojcem? Niech ci żona kie­dyś przy­nosi her­batę, jeśli będzie chciała, albo syn czy córka, jeśli ich będziesz miał”. Ale ja byłem innego zda­nia. Zapa­rzy­łem synowi her­batę, potem sam mu ją zanio­słem. „Jed­nego od was wszyst­kich wyma­gam — oświad­czy­łem — sza­cunku dla wła­snej i cudzej pracy. Nie ma pracy waż­nej lub mniej waż­nej, jeśli ktoś wkłada w nią całe swoje serce”. I to było w moim domu zwy­cza­jem, że kiedy pisa­łem, nikt nie miał prawa włą­czyć radia i tele­wi­zora. Ale kiedy się uczyli mój syn albo córka, albo gdy żona przy­go­to­wy­wała jakiś refe­rat, także gasi­łem radio i wyłą­cza­łem tele­wi­zor. Osta­tecz­nie można prze­cież iść na tele­wi­zję do zna­jo­mych. Nie wiem, może to wła­śnie jest part­ner­stwo rodzi­ców i dzieci?

Pew­nego dnia posze­dłem do tak zwa­nej „kolumny”, gdzie miesz­kają robot­nicy leśni. U nie­któ­rych panuje wielka bieda na sku­tek pijań­stwa męż­czyzn i nie­rób­stwa kobiet. Popro­si­łem, aby trzy­na­sto­letni chło­piec odpłat­nie umył mi samo­chód. Odpo­wie­dziano mi: „E, panie, on jesz­cze zdąży się w życiu napra­co­wać”. Mój syn musiał myć nie tylko moje, ale i cudze samo­chody. Co roku przy­naj­mniej dwa tygo­dnie waka­cji poświęca na narą­ba­nie drewna na całą zimę. Przez okno swo­jej pra­cowni widzę go, jak wychu­dły, ocie­ra­jąc pot z czoła, roz­wala sie­kierą na pieńku cięż­kie bier­wiona i potem lekko kule­jąc nie­sie drwa pod sto­dołę. Wtedy nie mogę pisać, gryzę zębami palce i łzy zama­zują kształt odbi­tych na papie­rze czcio­nek. Albo­wiem mój syn ma tylko jedną stopę i nosi pro­tezę. To się stało bar­dzo dawno. Wybacz­cie, że nie będę się o tym roz­wo­dził, nie będę opi­sy­wał okresu, gdy cho­dził o kulach i patrzył, jak inne dzieci grają w siat­kówkę, kopią piłkę, bie­gają, tań­czą, jeż­dżą na rowe­rach. Niech pozo­sta­nie moją tajem­nicą, ile razy, tam w lesie, gdy nikt mnie nie widzi, przy­ku­cam nagle, jakby mnie ktoś kop­nął w brzuch, zasła­niam twarz i skur­czony tak trwam bar­dzo długo. Ale potem wra­cam i jestem wobec niego tak samo surowy i wyma­ga­jący, jakby był taki jak inni. Awan­tu­ruję się, gdy nie umyje samo­chodu, nie oczy­ści jachtu, nie nanie­sie wody ze studni albo źle ułoży drewno. Ni­gdy ani z nim, ani z żoną, ani z córką, ani z nikim obcym nie roz­ma­wiam o jego sto­pie, jak­bym tego nie chciał przy­jąć do wia­do­mo­ści. Ale i on, i ja, i moja żona, i córka wiemy, że to nie­prawda.

Kiedy mój syn miał szes­na­ście lat, podo­bała mu się bar­dzo córka dyrek­tora stad­niny, ład­niu­teńka blon­dynka o nie­bie­skich oczach. Pew­nego wie­czoru, gdy w mroku sta­li­śmy z synem na ganku, drogą obok mojego domu prze­cho­dziła ta dziew­czyna wraz ze swoją zna­jomą, zapewne przy­jezdną. Sły­sze­li­śmy, jak powie­działa: „A tu mieszka pisarz. Ma syna. Ale wiesz, to kuter­noga”.

Uda­łem, że tego nie sły­szę. To samo zro­bił mój syn. Zawo­łał do dziew­cząt: „Halo, dokąd idzie­cie?” I kule­jąc poszedł z nimi na spa­cer w stronę lasu. A ja wró­ci­łem do swo­jej pra­cowni, zapa­li­łem świa­tło, potem sie­dzia­łem długo sku­lony przy swo­jej maszy­nie. Różne myśli i słowa przy­cho­dziły mi do głowy, ale wresz­cie po pro­stu napi­sa­łem:

Synu! Czło­wiek był istotą naj­go­rzej przy­go­to­waną do życia, a prze­cież posiadł cały świat. Admi­rał Nel­son miał tylko jedno oko, tak samo Kutu­zow. Beetho­ven był głu­chy. Demo­ste­nes się jąkał. Wie­dzia­łeś, jak bar­dzo boję się wody, a prze­cież — jak twier­dzisz — sta­łem się dobrym żegla­rzem. Mówi­łeś, że pra­gniesz w przy­szło­ści zostać leka­rzem. Nie możesz być tylko leka­rzem. Musisz być wiel­kim leka­rzem. A wtedy wszy­scy zapo­mną o two­jej nodze, naj­pięk­niej­sze kobiety będą ubie­gać się o twoje względy. Być może wiel­kość i siła czło­wieka kryje się w jego sła­bo­ści.

Twój ojciec

Wycią­gną­łem tę kartkę z maszyny, zanio­słem do jego pokoju i poło­ży­łem mu na łóżku.

Myślę, że zna­lazł tę kartkę i że ją prze­czy­tał. Ale nie mówi­li­śmy o tym ni­gdy.***

Teraz opo­wiem o mojej żonie, Bar­ba­rze, która mimo swych czter­dzie­stu lat jest jesz­cze kobietą bar­dzo ładną, śred­niego wzro­stu, o puszy­stych ruda­wo­blond wło­sach, piw­nych oczach, jasnej cerze. Szyję ma gładką jak młoda dziew­czyna, pełne policzki i tylko płyt­kie zmarszczki w kąci­kach oczu, a to pew­nie dla­tego, że czę­sto się śmieje. Wyglą­dam przy niej jak ponury, chudy, przy­gar­biony aste­nik z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem na twa­rzy. Nikomu nie wydaje się praw­do­po­dobne, że to ja nauczy­łem ją weso­ło­ści, bo kie­dyś Bar­bara była zupeł­nie inna. Ma tę weso­łość przede wszyst­kim w swo­ich oczach i w bar­dzo kobie­cych ruchach, co spra­wia, że gdy na nią patrzę albo ona patrzy na mnie, nawet naj­więk­sze moje pro­blemy stają się odro­binę mniej­sze i jakby zno­śniej­sze.

Gdy ją pozna­łem przed dwu­dzie­stu laty, była nie­zwy­kle piękną kobietą, kel­nerką w kawiarni, do któ­rej przy­cho­dzi­łem jako począt­ku­jący pisarz, aby spo­tkać się z innymi począt­ku­jącymi pisa­rzami. Bar­bara do dzie­sią­tego roku życia prze­by­wała w Związku Radziec­kim, dokąd jej rodzice schro­nili się przed hitle­row­cami, i bie­gle mówiła po rosyj­sku. Zachę­ci­łem ją, aby zapi­sała się na rusy­cy­stykę. Oddzielny roz­dział i chyba przy innej oka­zji poświęcę dra­ma­tom i trud­no­ściom, jakie musi prze­żyć młody pisarz, gdy jego żona uczęsz­cza na wyż­sze stu­dia, a w domu jest dwoje dzieci.

O kobie­tach wiem sporo, bo Bar­bara nie była moją pierw­szą miło­ścią, zda­rzały mi się także flirty pod­czas naszego mał­żeń­stwa. Jestem zda­nia, że nie­które kobiety są jak instru­ment o jed­nej stru­nie. Jak­kol­wiek dotyka się tej struny, wydaje tylko jeden, zawsze taki sam dźwięk i ton; nawet sam mistrz Kulka nie zagrałby na tej stru­nie kon­certu Paga­ni­niego. A bywają kobiety, które przy­po­mi­nają instru­ment o set­kach strun jak for­te­pian czy kla­we­syn. Czło­wiek pozba­wiony słu­chu i umie­jęt­no­ści wybrzdąka jed­nym pal­cem jakąś tam melo­dyjkę, ale niech no zjawi się wir­tuoz, a usły­szysz muzykę całego świata. Słu­chasz i pła­czesz. Słu­chasz i śmie­jesz się. Słu­chasz i wydaje ci się, że ula­tu­jesz nie wia­domo dokąd. Słu­chasz i masz uczu­cie, że roz­ma­wiasz z Bogiem. Z mojej żony wykro­iłem pisar­skim skal­pe­lem kilka postaci kobie­cych do swo­ich ksią­żek i sztuk teatral­nych: św. Joannę d’Arc, słodką idiotkę, damę pew­nego dworu, kokietkę, Marię Anto­ninę, matronę rzym­ską i dziewkę uliczną. A myślę, że jak się jej bli­żej przyj­rzę, znajdę w niej kogoś jesz­cze.

Kłó­cimy się rzadko, prze­waż­nie o dzieci, ich wycho­wa­nie. Nie­kiedy wydaje mi się, że nie rozu­mie mnie dosta­tecz­nie głę­boko i nie stara się wejść w świat moich pisar­skich nie­pew­no­ści i lęków. Nie­kiedy także po pro­stu bawi mnie lub iry­tuje, szcze­gól­nie gdy oka­zuje zazdrość albo z upo­rem i wbrew oczy­wi­sto­ści twier­dzi, że jestem nie­zwy­kle przy­stojny i wszyst­kie kobiety, jakie spo­ty­kam, stare i młode, chcą wejść do mojego łóżka. Jej zazdrość też jest chwi­lami jakaś dziwna, jak gdyby nie­praw­dziwa. Gdy wra­cam z podróży zagra­nicz­nej albo po pro­stu nieco dłu­żej prze­by­wam na wodzie lub w lesie, potem już w łóżku zaczyna wypy­ty­wać: „Powiedz mi prawdę, zdra­dzi­łeś mnie? Tam, za gra­nicą, mia­łeś jakąś dziew­czynę. W paśniku byłeś z Zosią, prawda? Wiem, że ona się w tobie pod­ko­chuje”. Kie­dyś gor­li­wie zaprze­cza­łem, ale stwier­dziłem, że i tak mi nie wie­rzy, a poza tym była z tego powodu jakby tro­chę roz­cza­ro­wana. Przy­znaję się więc teraz do zdrad praw­dzi­wych i tych wyima­gi­no­wa­nych, czę­ściej oczy­wi­ście wyima­gi­no­wa­nych, bo praw­dzi­wych byłoby za mało. A ona wtedy leży cicho obok mnie i wzdy­cha: „No tak, rozu­miem. Taki męż­czy­zna jak ty nie może być wła­sno­ścią tylko jed­nej kobiety. One czują, że ty jesteś kró­lem penisa”. Śmie­je­cie się? Ja też z tego się śmieję, ale przy­znaję, że przy­jem­nie słu­chać takich słów, nawet jeśli są nie­praw­dziwe. A zresztą, jak się tak nad tą sprawą bli­żej zasta­no­wić, to mimo swego wieku wcale nie jestem chyba naj­gor­szy, skoro moja żona tak twier­dzi, a prze­cież nie wy, ale ona powinna o tym wie­dzieć naj­le­piej. Leżę obok jej cie­płego ciała, roz­my­ślam o „królu penisa”, prężę dum­nie swoją chudą klatkę pier­siową, a ona powiada: „Dziś, pod­czas wizy­ta­cji w Bobrow­ni­kach, mło­dziutki nauczy­ciel zbli­żył się do mnie i rumie­niąc się rzekł: »Jaką ma pani piękną broszkę na pier­siach. Czy mogę ją obej­rzeć?« I wyobraź sobie, Hen­ryku, on doty­ka­jąc tej broszki, dłoń zatrzy­mał na mojej piersi”. Mru­czę z obu­rze­niem: „I co ty na to?” „A nic. Niech się prze­kona, jakie mam twarde piersi, choć mia­łam dwoje dzieci. No, zobacz, sam się prze­konaj, czy nie mam racji?” To mówiąc roz­pina nocną koszulę i wyj­muje je na wierzch, abym mógł dotknąć. I tak się to u nas zaczyna, dość czę­sto zresztą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: