V. - ebook
V. - ebook
Obejmujące sześćdziesiąt lat poszukiwania V. prowadzą czytelnika przez Aleksandrię, Paryż, Maltę, Florencję, Afrykę i Nowy Jork – ale kim, gdzie lub czym jest V.? Sprośna, czasem smutna, często zabawna /V/ stała się współczesnym klasykiem.
Niezwykła książka – /Sunday Telegraph/
Wariaci ścigają aligatory w kanałach ściekowych w chaotycznej, obejmującej cały świat pogoni za V., podczas gdy różne style literackie, od błyskotliwe i cudaczne, ścigają się nawzajem – /Books & Bookmen/
Majestatyczna żegluga przez jaskinie niezmierzone przez człowieka. Niewiele jest książek, które prześladowałyby czytelnika we śnie i na jawie, ale ta z pewnością do nich należy – /Time/
Pynchon pisze z niezwykłą swadą i wirutozerią – /Times Literary Supplement/
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-96-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział drugi
Ekipa Pomy-
leńców
V
I
Około południa Profane, Angel i Geronimo darowali sobie dalsze oglądanie dziewczyn i wyszli z parku w poszukiwaniu wina. Mniej więcej godzinę później Rachel Owlglass – Profane’owa Rachel – w drodze do domu przeszła obok miejsca, w którym się wcześniej wylegiwali.
Sposobu, w jaki się poruszała, nie da się opisać inaczej niż jako dzielny, zmysłowy, mozolny marsz – jakby śpiesząc na spotkanie z ukochanym, przedzierała się przez śnieżne zaspy sięgające jej czubka nosa. Szła samym środkiem promenady, jej szary płaszcz trzepotał lekko targany zefirkiem zawiewającym od strony New Jersey. Jej szpilki za każdym razem trafiały idealnie w iksy kratki odpływowej biegnącej przez środek chodnika. Pół roku w tym mieście i przynajmniej tę jedną rzecz opanowała do perfekcji – kilkakrotnie traciła obcasy, od czasu do czasu także panowanie nad sobą, ale teraz potrafiłaby to zrobić z zawiązanymi oczami. Dlatego szła samym środkiem, żeby się popisać. Sama przed sobą.
Pracowała w agencji zatrudnienia w centrum, odpowiadała za przeprowadzanie rozmów z kandydatami, ale w tej chwili wracała z East Side, ze spotkania z doktorem Shalem Schoenmakerem, chirurgiem plastycznym. Schoenmaker był rzemieślnikiem, i to nie tanim. Miał dwoje asystentów. Sekretarka/recepcjonistka/pielęgniarka z niesamowitym, kokieteryjnie zadartym noskiem i tysiącem piegów (jedno i drugie zawdzięczała panu doktorowi, piegi były tatuowane), która za sprawą jakiegoś wybryku skojarzeniowego nosiła nazwisko Irving, była jego kochanką. Drugi z pary asystentów, młodociany przestępca nazwiskiem Trench, w przerwach pomiędzy obsługiwaniem pacjentów zabawiał się rzucaniem skalpelami w drewnianą tabliczkę pamiątkową, którą jego szefowi sprezentował United Jewish Appeal. Firma mieściła się w modnym labiryncie pokojów apartamentowca stojącego pomiędzy alejami Pierwszą i York, na obrzeżach Germantown. Stosownie do lokalizacji, z dyskretnie ukrytych głośników nieustannie trąbiła piwiarniana muzyka.
Przyjechała o dziesiątej. Irving kazała jej zaczekać. Czekała więc. Doktor miał tego ranka sporo pracy. Domyślała się, że w przychodni panuje ścisk, bo wygojenie się nosa po operacji trwa cztery miesiące. Za cztery miesiące od teraz będzie czerwiec, a to oznaczało, że mnóstwo ślicznych młodych Żydówek, które uważałyby się za doskonałe kandydatki do zamążpójścia, gdyby tylko nie paskudny nochal, będzie mogło łowić mężów w wakacyjnych kurortach, dzięki posiadaniu identycznych, idealnie uformowanych przegród nosowych.
Wydało jej się to obrzydliwe, ponieważ była zwolenniczką teorii, że dziewczyny te poddają się operacji nie z powodów kosmetycznych, tylko dlatego, że garbaty nos tradycyjnie kojarzy się z Żydem, zadarty zaś z WASP-em, Białym Anglosaskim Protestantem z filmów i reklam.
Siedziała wygodnie i obserwowała przewijających się przez recepcję pacjentów. Nieszczególnie śpieszyło jej się do spotkania z Schoenmakerem. Młodziak z wątłą bródką, która w żaden sposób nie maskowała cofniętego podbródka, popatrywał na nią z nieskrywanym zakłopotaniem w załzawionych oczach, oddzielony od niej połacią wykładziny w neutralnych kolorach. Dziewczyna z dziobem z gazy i zamkniętymi oczami półleżała na sofie; siedzący po jej obu stronach rodzice szeptem dyskutowali o cenie.
Naprzeciw Rachel wysoko na ścianie wisiało lustro. Niżej biegła półka, na której stał zegar z przełomu wieków. Wsparta na czterech złotych przyporach dwustronna tarcza wieńczyła labirynt werku zamknięty w obudowie z przezroczystego szwedzkiego szkła ołowiowego. Wahadło nie kołysało się: miało kształt dysku równoległego do podłogi i zawieszonego na pionowym trzpieniu, który wykonywał po ćwierć obrotu to w jedną, to w drugą stronę; przy każdym takim ruchu koło wychwytowe przesuwało się o jeden ząbek. Dysk zdobiły postaci dwóch diabłów albo demonów z kutego złota, przedstawionych w fantazyjnych pozach. Ich ruchy odbijały się w lustrze razem z oknem za plecami Rachel, które sięgało od podłogi do sufitu i odsłaniało widok na gałęzie i zielone igły sosny. Targane lutowym wiatrem konary kolebały się w tę i z powrotem, niezmordowane i błyszczące, a na ich tle para demonów wirowała w swoim metronomowym tańcu pod pionową wystawą złotych trybów i zapadek, dźwigni i sprężyn, lśniących ciepłym blaskiem, jakiego nie powstydziłby się żyrandol w sali balowej.
Patrzyła w lustro pod kątem czterdziestu pięciu stopni, dzięki czemu widziała obie tarcze zegara – tę od strony pokoju i tę zwróconą ku ścianie, odbitą w lustrze. Oto czas i przeciw-czas, współistniejące i anulujące się nawzajem. Czy dużo było takich punktów odniesienia, rozsianych po świecie, może ulokowanych tylko w punktach węzłowych takich jak ten pokój, z jego wędrowną populacją niedoskonałych i niezadowolonych? Czy suma czasu rzeczywistego i wirtualnego, zwierciadlanego, równa się zeru i przez to służy jakiemuś nie w pełni pojętemu celowi moralnemu? A może liczył się tylko ten lustrzany świat, może ważna była tylko obietnica tego rodzaju, że zaklęśnięcie grzbietu nosa albo dodatkowe wybrzuszenie chrząstki na podbródku odwróci zły los i świat przemodelowanych będzie od tej pory posługiwał się zwierciadlaną rachubą czasu, pracował i kochał przy zwierciadlanym świetle i stanie się – do czasu, gdy śmierć wstrzyma ciche tykanie serca (muzykę metronomu) jak gasnące wibracje światła – wyłącznie tańcem diabła pod żyrandolami wieku?…
– Panno Owlglass. – Irving uśmiechająca się z progu zakrystii Schoenmakera.
Rachel wstała, zabrała torebkę i mijając lustro, rzuciła okiem z ukosa na swojego sobowtóra w lustrzanej dzielnicy. Przeszła przez drzwi, by stanąć twarzą w twarz z doktorem, rozleniwionym i nieprzyjaznym za nerkowatym biurkiem. Przed nim na blacie leżały rachunek i arkusz kalki.
– Rachunek za pannę Harvitz – powiedział.
Rachel wyjęła z torebki zwitek dwudziestek i upuściła go na papiery.
– Proszę przeliczyć – powiedziała. – Powinno wystarczyć.
– Później. Proszę siadać, panno Owlglass.
– Esther jest spłukana i w tej chwili przechodzi przez piekło. Pańska działalność to…
– …brutalny przewał – dokończył oschle. – Papierosa.
– Mam własne.
Usiadła na skraju krzesła, odrzuciła z czoła niesforny kosmyk albo dwa, zaczęła szukać papierosa.
– Handel ludzką próżnością – podjął Schoenmaker. – Propagowanie błędnego przekonania, że piękno nie tkwi w duszy i można je kupić. Otóż… – Jego ręka wystrzeliła w przód z ciężką srebrną zapalniczką, cienki płomyk, warkliwy głos. – Można je kupić, panno Owlglass, a ja je sprzedaję. Nie uważam się nawet za zło konieczne.
– Nie jest pan konieczny – odparła w aureoli dymu. Jej oczy zabłysły jak krawędzie dwóch sąsiednich zębów piły. – Zachęca pan ludzi, żeby dali się oszukać.
Przyglądał się zmysłowym konturom jej nosa.
– Jest pani ortodoksem? Nie. Konserwatystką? Młodzi nigdy nie są. Moi rodzice byli ortodoksami. Wierzą, podobnie jak ja, że bez względu na pochodzenie ojca, jeśli ktoś ma matkę Żydówkę, to jest Żydem, bo wszyscy pochodzimy z łona matki. Długi, nieprzerwany łańcuch żydowskich matek, zapoczątkowany przez Ewę.
Posłała mu spojrzenie „Ty hipokryto”.
– Nie – powiedział. – Ewa była pierwszą żydowską matką. Zapoczątkowała ciąg. Słowa, którymi zwróciła się do Adama, powtarzają wszystkie jej córki. „Adamie”, powiedziała, „chodź, zjedz fruchta”.
– Ha, ha, ha.
– Wracając do tego łańcucha, do cech dziedzicznych. Przeszliśmy długą drogę, jesteśmy bardziej wyrafinowani, nie wierzymy już, że ziemia jest płaska. Chociaż jest w Anglii taki facet, prezes Towarzystwa Płaskiej Ziemi, który twierdzi, że jednak jest płaska i obwiedziona lodową barierą, za którą znikają wszystkie osoby zaginione, by już nigdy nie wrócić. To samo Lamarck, który mówił, że jeżeli obetnie się ogon mysiej matce, to jej dzieci urodzą się bez ogonów. Ale to nie jest prawda, przeczą temu liczne dowody naukowe, tak jak wszystkie zdjęcia zrobione z rakiet nad White Sands albo przylądkiem Canaveral przeczą Towarzystwu Płaskiej Ziemi. Cokolwiek zrobię z nosem żydowskiej dziewczyny, nie zmieni to nosów jej dzieci, gdy zostanie, jak zostać musi, żydowską matką. Dlaczego więc nazywa się mnie nikczemnym? Czy przerywam wielki, odwieczny łańcuch? Nie. Nie działam wbrew naturze, nie oszukuję Żydów. Jednostki robią, co chcą, ale łańcuch trwa i taka wątła siła jak ja nigdy go nie przemoże. Do tego trzeba czegoś większego, czegoś, co zmieniłoby plazmę zarodkową, może promieniowania jądrowego. Dopiero wtedy Żydzi naprawdę zostaną oszukani, może przyszłe pokolenia będą miały po dwa nosy, a może nie będą miały ich wcale, ha, ha, ha. Cały rodzaj ludzki zostanie oszukany.
Zza drzwi naprzeciwko dobiegł głuchy stukot: to Trench ćwiczył rzucanie skalpelem. Rachel siedziała z nogą założoną na nogę.
– Chodzi o wnętrze – powiedziała. – Jak to je zmienia w środku. Bo zmienia. Jakie z nich będą żydowskie matki, otóż takie, że każą córce zrobić sobie nos, chociaż ona wcale tego nie chce. Na ilu pokoleniach pracował pan do tej pory, dla ilu odegrał pan rolę drogiego rodzinnego lekarza.
– Niegrzeczna z pani dziewczynka – odparł Schoenmaker. – I bardzo ładna. Dlaczego pani na mnie krzyczy, jestem tylko zwyczajnym chirurgiem plastycznym, nie psychoanalitykiem. Może doczekamy się wyspecjalizowanych chirurgów plastycznych, którzy będą operowali mózgi, z chłopaka zrobią Einsteina, z dziewczyny Eleanor Roosevelt. Albo nawet sprawią, że ktoś będzie mniej podły, niż był. Ale wcześniej, skąd mam wiedzieć, co się dzieje we wnętrzu. Wnętrze nie ma nic wspólnego z łańcuchem.
– Inicjuje pan inny łańcuch. – Rachel bardzo starała się nie krzyczeć. – Zmienianie ich wnętrz zapoczątkowuje nowy ciąg, to nie ma nic wspólnego z plazmą zarodkową. Może pan uzewnętrzniać niektóre cechy, przekazywać nastawienie…
– Wnętrze, zewnętrze… Jest pani niekonsekwentna. Zgubiłem się.
– Chciałabym, żeby tak było – powiedziała, wstając. – Śnię koszmary o takich ludziach jak pan.
– Niech psychoanalityk je pani objaśni.
– Panu życzę, aby śnił pan dalej. – Stała już w drzwiach, na wpół odwrócona tyłem.
– Stan mojego konta bankowego jest odpowiednio wysoki, żeby nie rozwiewać moich złudzeń.
Jak przystało na dziewczynę, która musi mieć ostatnie słowo:
– Słyszałam o rozczarowanym chirurgu plastycznym – powiedziała. – Powiesił się.
I wyszła zagniewana, ciężkim krokiem minęła odbijający się w lustrze zegar, wyszła na dwór, na ten sam wiatr, który poruszał gałęziami sosny, zostawiła za sobą miękkie podbródki, koślawe nosy i blizny na twarzach po czymś, w czym z lękiem dostrzegała duchowe przyciąganie albo wspólnotę.
Zszedłszy z kratek odpływowych, szła po wyschniętej trawie Riverside Park pod bezlistnymi drzewami i znacznie pokaźniejszymi szkieletami kamienic przy Drive i rozmyślała o Esther Harvitz, swojej współlokatorce z długim stażem, którą wyciągała z tarapatów finansowych więcej razy, niż którakolwiek z nich byłaby w stanie zliczyć. Napatoczyła się na starą, zardzewiałą puszkę po piwie. Kopnęła ją ze złością. Na czym to polega, zastanawiała się, czy cały Nueva York tak funkcjonuje, podzielony na darmozjadów i ich ofiary? Schoenmaker pasożytuje na mojej współlokatorce, a ona na mnie. Czy naprawdę istnieje długi, zamknięty ciąg krwiopijców i ich ofiar, dymających i dymanych? A jeśli tak, to kogo ja dymam? W pierwszej chwili przyszedł jej do głowy Slab, Slab z triumwiratu Raoul-Slab-Melvin, jedna z dwóch skrajności (drugą była niechęć do wszystkich mężczyzn), między którymi miotała się stale, odkąd przybyła do tego miasta.
– Dlaczego zawsze jej dajesz? – zapytał kiedyś. – Za każdym razem.
To było u niego w mieszkaniu, trwała jedna z tych idylli Slaba z Rachel, które zwykle poprzedzały romanse Slaba z Esther. Elektrownia niedawno odcięła prąd, więc patrzyli po sobie w blasku gazowego palnika na kuchence, błękitno-żółtego minaretu światła, w którym twarze zmieniały się w maski, a oczy w pozbawione wyrazu świetlne płaszczyzny.
– Ależ, Slab, kochanie, ona po prostu jest spłukana, więc jeśli mnie na to stać, to czemu nie – odparła.
– Nie – powiedział. Policzek zadrgał mu w nerwowym tiku, a może to tylko gazowe światło oszukiwało jej wzrok. – Nie. Myślisz, że nie widzę, jak to naprawdę wygląda, ona cię potrzebuje dla pieniędzy, które nieustannie od ciebie ciągnie, a ty potrzebujesz jej, żeby poczuć się jak matka. Każde dziesięć centów z twojej torebki to kolejne włókno w łączącym was pępowinowym sznurze, który coraz trudniej przeciąć, przez co jej przetrwanie jest coraz bardziej zagrożone, gdyby do takiego przecięcia faktycznie kiedyś doszło. Ile ci oddała.
– Kiedyś odda.
– Jasne. A tymczasem kolejne osiem stówek. Żeby zmienić to. – Skinął na portrecik oparty o ścianę obok kosza na śmieci. Wyciągnął rękę i podniósł go do światła, nachylił w stronę błękitnego płomienia, żeby oboje mogli popatrzeć. – Dziewczyna na imprezie.
Być może zdjęcie od początku było przeznaczone do oglądania w węglowodorowym świetle. Esther, oparta o ścianę, patrzyła przed siebie, poza kadr, na kogoś idącego w jej stronę. I to jej spojrzenie: ni to ofiary, ni to całkiem ogarniętej dziewczyny.
– Spójrz na to, na ten nos. Po co chce go zmieniać. Z tym nosem jest istotą ludzką.
– Wątpliwości artysty. Twój sprzeciw ma podłoże malarskie. Albo towarzyskie. Jakież by inne.
– Ale, Rachel! – wykrzyknął. – Zarabia pięć dych tygodniowo. Dwadzieścia pięć na psychoanalizę, dwanaście na czynsz, zostaje trzynaście. Na co, na szpilki, które połamie na kratkach odpływowych w metrze, szminkę, kolczyki, ciuchy. Czasem coś do jedzenia. A teraz osiem stów na zrobienie nosa. Co będzie następne. Mercedes 300 SL? Oryginalny Picasso? Skrobanka? Co…
– Nie spóźnia jej się – wtrąciła lodowatym tonem Rachel. – Nie musisz się martwić.
– Kochanie. – Niespodziewanie tęsknie, chłopięco. – Jesteś dobrą kobietą, przedstawicielką ginącego gatunku. Słusznie chcesz pomagać tym, którym się nie poszczęściło. Ale są granice.
Spierali się, przerzucali argumentami, żadne naprawdę się nie złościło, aż o trzeciej nad ranem przyszedł nieuchronny kres – łóżko – żeby zapieścić ból głowy, którego oboje się dorobili. Nie doszli do porozumienia, nigdy nie dochodzili. To było we wrześniu. Od tamtej pory dziób z gazy zniknął i nos niczym dumny sierp celował, zdało się, prosto w znajdujące się w niebie wielkie Westchester, do którego prędzej czy później trafiali wszyscy Boży wybrańcy.
Wyszła z parku i 112. ulicą zaczęła się oddalać od Hudsonu. Dymający i dymany. Może na tym właśnie fundamencie opierała się ta wyspa, od dna najgłębszego kanału ściekowego, poprzez poziom ulic, aż po czubek anteny telewizyjnej na szczycie Empire State Building.
Weszła do holu swojego budynku, uśmiechnęła się do portiera staruszka. Do windy, siedem pięter w górę, do 7G, do domu, ho, ho, ho. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła jej się w oczy przez otwarte drzwi, była tabliczka na ścianie w kuchni z napisem IMPREZA, zilustrowana ołówkowymi karykaturami Ekipy Pomyleńców. Rzuciła torebkę na kuchenny stół, zamknęła drzwi. Dzieło Paoli, Paoli Maijstral, trzeciej współlokatorki. Która zostawiła również list na blacie: „Winsome, Charisma, Fu i ja. V-Note, McClintic Sphere. Paola Maijstral”. Same nazwy własne. Ta dziewczyna żyła nazwami własnymi. Ludzie, miejsca. Nie rzeczy. Ktoś jej w ogóle wspomniał o rzeczach? Rachel miała wrażenie, że w jej życiu istnieją wyłącznie rzeczy. W tej chwili najważniejszą był nos Esther.
Pod prysznicem śpiewała o nieszczęśliwej miłości, głosem gorącej mamuśki wzmocnionym przez wykafelkowane wnętrze. Wiedziała, że piosenka bawi ludzi, kiedy śpiewa ją taka mała dziewczynka:
_Powiem ci, że każdy facet_
_najchętniej by hulał do rana białego,_
_w burdelu by mieszkał,_
_po mieście się bujał do upadłego._
_Prawdziwy drań, porządną_
_kobietę zgnoi na całego,_
_taką porządną jak ja._
_Kiedy tak mówię, wcale nie żartuję:_
_sama znałam kiedyś łobuza wrednego,_
_dzisiaj zupełnie się tym nie przejmuję._
_Nie jest łatwo znaleźć kogoś życzliwego,_
_Bo taki ktoś zawsze…_
Niedługo potem światło zaczęło wyciekać z pokoju Paoli przez okno i przez przewód wentylacyjny, w niebo, przy wtórze łazienkowego szczęku buteleczek, płynącej wody i odgłosów spłukiwania toalety, potem także ledwie słyszalnych dźwięków Rachel upinającej długie włosy.
Kiedy wychodziła, pogasiwszy wszystkie światła, na podświetlanym zegarze przy łóżku Paoli Maijstral dochodziła szósta. Zegar nie tykał, był elektryczny. Nie było widać ruchów minutowej wskazówki, wkrótce jednak przesunęła się przed dwunastką i rozpoczęła zjazd po drugiej połówce cyferblatu, jakby przeszła na drugą stronę lustra i teraz w zwierciadlanym czasie musiała powtórzyć to wszystko, co wcześniej zrobiła w rzeczywistym.
II
Impreza – jakby mimo wszystko była bytem nieożywionym – rozkręcała się niczym sprężyna zegara, dążąc ku obrzeżom czekoladowego pokoju w poszukiwaniu stanu rozluźnienia i równowagi. Mniej więcej pośrodku pomieszczenia Rachel Owlglass siedziała skulona na sosnowej podłodze, jej jasne nogi przezierały spod czarnych pończoch.
Czuło się, że poddała swoje oczy tysiącowi tajemnych zabiegów. Nie potrzebowały mgły papierosowego dymu, żeby słać z jej odmętów seksowne, niezgłębione spojrzenia; były osnute własnym oparem. Nowy Jork musiał dla niej być miastem dymów, jego ulice – przedsionkami otchłani, zamieszkujące go ciała – zjawami. Dym był niemal obecny w jej głosie, w jej ruchach, przez co wydawała się tym bardziej materialna, obecna tu i teraz, jakby słowa, spojrzenia, drobne lubieżności nieruchomiały skonsternowane, jak dym pochwycony w jej długie włosy, i tkwiły bez ruchu, dopóki ich nie uwolniła przypadkowym, nieświadomym zarzuceniem głową.
Siedzący na zlewozmywaku młody Stencil, światowiec i poszukiwacz przygód, zatrzepotał łopatkami jak skrzydłami. Była zwrócona do niego tyłem, przez otwarte drzwi kuchni widział cień wypukłości jej kręgosłupa wijący się ciemniejszą czernią na czarnym tle swetra i śledził leciutkie ruchy jej głowy i włosów, kiedy słuchała.
Doszedł do wniosku, że nie przypadł jej do gustu.
– To przez to, jak patrzy na Paolę – tłumaczyła w rozmowie z Esther.
Esther, ma się rozumieć, powiedziała Stencilowi.
Ale to nie była kwestia erotyki, chodziło o coś głębszego. Paola była Maltanką.
Urodzony w roku tysiąc dziewięćset pierwszym – roku śmierci Wiktorii – miał z czasem stać się modelowym dzieckiem stulecia. Wychowywał się bez matki. Ojciec, małomówny i kompetentny Sidney Stencil, pracował w Foreign Office. Żadnych faktów na temat zniknięcia matki. Zmarła w połogu, uciekła z kimś, popełniła samobójstwo – nie wiadomo, w każdym razie zniknęła z życia Sidneya w sposób dostatecznie bolesny, żeby ani razu nie wspomniał o niej w całej dostępnej korespondencji z synem. Zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach w roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym, badając sprawę niepokojów czerwcowych na Malcie.
Pewnego wieczoru w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym syn Stencila siedział z niejaką margrabiną di Chiave Lowenstein na tarasie jej willi na zachodnim wybrzeżu Majorki, oddzielony kamienną balustradą od Morza Śródziemnego. Słońce zachodziło wśród gęstych chmur, cały widoczny obszar morza przybrał perłowoszary odcień. Może mogli się poczuć jak ostatni bogowie – ostatni mieszkańcy – wodnej ziemi, a może… Ale nie, nie fair byłoby wyciąganie jakichś wniosków. Tak czy inaczej, scena potoczyła się następująco:
Marg: Czyli wyjeżdżasz?
Sten: Przed końcem tygodnia Sten musi być w Lucernie.
Marg: Nie podobają mi się te działania premilitarne.
Sten: To nie szpiegostwo.
Marg: A co?
(Stencil się śmieje, patrząc w zmierzch).
Marg: Jesteś tak blisko.
Sten: Z kim? Nie jest blisko nawet z samym sobą, margrabino. To miejsce, ta wyspa; przez całe życie nie robił nic innego, tylko skakał z jednej wyspy na drugą. To ma być powód? Czy w ogóle musi być jakiś powód? Czy ma ci powiedzieć, że nie pracuje dla Whitehallu, dla rządu, w każdym razie nie dla jakiegoś dającego się wyobrazić rządu, chyba że chodzi o rząd pustych _white halls_, białych pomieszczeń, w jego mózgu, ha, ha, ha, nijakich, bez wyrazu, które utrzymuje w idealnym porządku na wypadek rzadkich odwiedzin agentów, posłańców z krain ukrzyżowanego bliźniego, baśniowych ziem ludzkiej miłości. Komu więc służy? Nie sobie samemu, to byłoby szaleństwo, obłęd każdego samozwańczego proroka…
(Długa chwila milczenia, w której docierające do nich zza chmur światło wątleje i rzednie, aż oblewa ich osłabione i brzydkie).
Sten: Stencil osiągnął pełnoletność trzy lata po śmierci starego Stencila. W skład majątku, który wtedy odziedziczył, wchodziła pewna liczba rękopisów oprawionych w cielęcą skórę i pofałdowanych w wilgotnym powietrzu licznych europejskich miast. Jego zapiski, nieoficjalny dziennik kariery tajnego agenta. Pod hasłem „Florencja, kwiecień 1899” jest takie zdanie, młody Stencil nauczył się go na pamięć: „V. skrywa więcej tajemnic, niż przypuszczał ktokolwiek z nas. Pytanie nie brzmi, kim jest, lecz czym: czym ona jest. Obym nigdy nie musiał udzielać na nie odpowiedzi, ani tutaj, ani w oficjalnym raporcie”.
Marg: Kobieta.
Sten: Kolejna kobieta.
Marg: To jej śladem podążasz? Jej szukasz?
Sten: Za chwilę zapytasz, czy uważa, że jest jego matką. To niedorzeczne pytanie.
Od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego Stencil całkowicie świadomie toczył kampanię na rzecz obchodzenia się bez snu. Wcześniej był z natury leniwy i akceptował sen jako jedno z największych błogosławieństw w życiu. Czas pomiędzy jedną wojną a drugą spędzał wolny jak ptak, czerpiąc dochody – zarówno wtedy, jak i dzisiaj – z niewiadomych źródeł. Sidney nie zostawił po sobie zbyt wielu funtów i szylingów, za to niemal w każdym mieście w świecie zachodnim mógł liczyć na życzliwość ludzi ze swojego pokolenia, a ponieważ było to pokolenie wciąż pokładające wiarę w Rodzinę, przed młodym Herbertem otwierały się całkiem obiecujące perspektywy. Nie przez całe życie był darmozjadem: pracował jako krupier na południu Francji, brygadzista na plantacji we wschodniej Afryce, kierownik burdelu w Grecji, a także na kilku różnych państwowych posadach w ojczyźnie. Grą w pokera zawsze mógł zasypać większy czy mniejszy dołek finansowy, choć trzeba uczciwie przyznać, że w podobny sposób zniwelował także jedną czy dwie górki.
W okresach interregnum, pomiędzy jednym królestwem śmierci a drugim, żył z dnia na dzień, a z dzienników ojca czerpał tylko wiedzę o tym, jak zadowolić odziedziczone po nim „kontakty” ceniące rodzinne więzi. Fragment o V. nigdy nie wpadł mu w oko.
W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym był w Londynie, pracował w Foreign Office. Wrzesień nastał i przeminął. Miał wrażenie, jakby ktoś obcy, zawieszony powyżej granic świadomości, próbował nim potrząsnąć. Nie miał szczególnej ochoty się budzić, ale zdał sobie sprawę, że jeśli tego nie zrobi, wkrótce będzie spał sam. A że z natury był towarzyski, zgłosił się na ochotnika do służby. W niedookreślonej roli szpiega/tłumacza/łącznika wysłali go do Afryki Północnej, gdzie bujał się razem ze wszystkimi od Tobruku do Al-Ukajli, z powrotem przez Tobruk do Al-Alamajn i znów do Tunezji. Zanim się to skończyło, naoglądał się więcej trupów, niżby chciał. Kiedy zapanował pokój, flirtował przez jakiś czas z myślą o powrocie do swojego przedwojennego lunatykowania. Siedząc pewnego dnia w Oranie w kawiarni odwiedzanej głównie przez byłych żołnierzy amerykańskich, którzy postanowili na razie jeszcze nie wracać do Stanów, bezmyślnie kartkował dziennik z Florencji, gdy zdania na temat V. nagle zalśniły własnym blaskiem.
– V jak Victory – podsunęła półżartem margrabina. – Zwycięstwo.
– Nie. – Stencil pokręcił głową. – Może być, że Stencil czuje się samotny i potrzebuje towarzystwa.
Bez względu na przyczyny zaczął dochodzić do wniosku, że sen zajmuje mu czas, w którym mógłby coś robić. Zamiast wracać do swoich przypadkowych przedwojennych podrygów, podjął wysiłek przemieszczenia się od bezwładności w stronę… może nie wielkiego ożywienia, ale przynajmniej aktywności. Ten wysiłek, ten pościg (bo udawał się w pogoń za V.) nie miały nic wspólnego z pobożnością i wysławianiem Boga (jak utrzymują purytanie), nie przynosiły mu żadnej radości: były przejawem świadomego pogodzenia się z prostą, niemiłą konstatacją, że trzeba wytropić V.
Znajdzie ją – i co dalej? Wszelki miłosny potencjał, jaki w nim drzemał, został zwrócony do wewnątrz, nakierowany na tę nowo nabytą świadomość własnego ożywienia. Nie mógł się jej wyzbyć, była mu zbyt droga, a żeby ją podtrzymywać, musiał tropić V. Ale gdyby ją znalazł, co innego by mu pozostało, jeśli nie powrót do tamtego stanu półświadomości? Dlatego starał się nie myśleć o końcu poszukiwań. Zbliż się i unikaj.
Odkąd zjawił się w Nowym Jorku, impas zaczął być dokuczliwy. Przyszedł na imprezę zaproszony przez Esther Harvitz, której chirurg plastyczny, Schoenmaker, był w posiadaniu ważnego elementu układanki V., ale zasłaniał się niewiedzą.
Stencil był gotowy poczekać. Wynajął tanie mieszkanie w rejonie 30. ulicy (East Side), chwilowo opuszczone przez egiptologa nazwiskiem Bongo-Shaftsbury, syna innego egiptologa, znajomego Sidneya. Dawniej, przed pierwszą wojną, byli rywalami. To samo zresztą dotyczyło Sidneya i wielu dzisiejszych „kontaktów”, co z pewnością było intrygujące, ale dla Herberta szczęśliwe, bo podwajało jego szanse przeżycia. Od miesiąca pomieszkiwał w tym _pied-à-terre_: wpadał tam na krótkie drzemki pomiędzy niemającymi końca spotkaniami z „kontaktami”, których społeczność w coraz większym stopniu składała się z synów i znajomych oryginałów. Z każdym kolejnym pokoleniem świadomość więzów krwi słabła i oczami wyobraźni Stencil widział nadejście dnia, w którym będzie co najwyżej tolerowany. Wtedy zostaną sami, on i V., w świecie, który w pewnym sensie straci ich oboje z oczu.
Na razie jednak czekał na Schoenmakera, a dla rozrywki miał Chiclitza Króla Oręża i Eigenvalue Medyka (oba przydomki jak zwykle pochodziły z czasów Sidneya, chociaż żadnego z tych dwóch ludzi nie miał okazji poznać osobiście). Zdawał sobie sprawę, że to z jego strony zwykłe lenistwo, niepotrzebne niezdecydowanie. Nie powinien aż miesiąc tkwić w jednym miejscu, jeśli nie miał w nim konkretnej poszlaki do zbadania. Zaczął się włóczyć po mieście bez celu, wyczekując jakiegoś zbiegu okoliczności. Nic takiego nie nastąpiło. Uczepił się zaproszenia od Esther w nadziei na to, że natknie się na jakiś ślad, trop, wskazówkę, ale Ekipa Pomyleńców nie miała mu nic do zaoferowania.
Właściciel mieszkania był jakby wyrazicielem łączącego ich wszystkich nastroju. Niczym przedwojenne „ja” Stencila, zaserwował mu makabryczne widowisko.
Fergus Mixolydian, irlandzko-armeński Żyd i człowiek renesansu, twierdził, że jest najleniwszą istotą w Nueva Yorku. Skala jego poczynań twórczych (wiecznie niedokończonych) sięgała od napisania westernu białym wierszem po wymontowanie ścianki działowej z męskiej toalety na Penn Station i zgłoszenie jej na wystawę sztuki jako przykładu czegoś, co dawni dadaiści nazwaliby _ready-made_ (dzieło nie spotkało się z życzliwym przyjęciem krytyki). Do tego stopnia się rozleniwił, że jego jedyną aktywnością (poza tymi niezbędnymi do podtrzymania życia) było cotygodniowe buszowanie w zlewozmywaku z suchymi ogniwami, retortami, alembikami i roztworami soli. Zajmował się produkcją wodoru, którym następnie napełniał balon z grubej zielonej gumy z nadrukowaną wielką literą Z. Balon ten przywiązywał sznurkiem do nogi łóżka, gdy zamierzał iść spać. Dla gości była to jedyna wskazówka pozwalająca odgadnąć, czy Fergus przebywa aktualnie w krainie snu, czy jawy.
Jego drugą rozrywką było oglądanie telewizji. Wynalazł nadzwyczaj pomysłowy wyłącznik senny, który pobierał sygnał z dwóch elektrod przyklejonych po wewnętrznej stronie przedramienia. Kiedy świadomość Fergusa opadała poniżej pewnego poziomu, opór elektryczny skóry przekraczał wcześniej ustaloną wartość i uruchamiał wyłącznik. Tym sposobem Fergus stał się przedłużeniem telewizora.
Resztę Ekipy ogarnął podobny letarg. Raoul, piszący scenariusze dla telewizji, miał pełną świadomość istnienia rozlicznych sponsorskich fetyszów tego medium i stale pomstował na nie z rozgoryczeniem. Slab malował w sporadycznych eksplozjach talentu twórczego; nazywał siebie ekspresjonistą katatonicznym, a swoje prace określał jako „szczyt braku porozumienia”. Melvin grał na gitarze i śpiewał postępowe piosenki ludowe. Ten schemat i twórczy, z lekka pretensjonalny klimat cyganerii mógłby nawet wyglądać znajomo, gdyby nie fakt, że w wykonaniu Pomyleńców był bardziej niż zwykle oderwany od rzeczywistości, romantyczna dekadencja posunięta do skrajności, wysilone naśladownictwo nędzy, buntu i artystycznej „duszy”. Przykra prawda była bowiem taka, że większość z nich normalnie pracowała, żeby zarobić na życie, a tematy do rozmów czerpali ze stronic „Time” i podobnych publikacji.
Zdaniem Stencila udawało im się trwać wyłącznie dzięki temu, że nie byli sami. Jeden Bóg raczył wiedzieć, ilu jeszcze było takich jak oni, z cieplarnianym poczuciem czasu i zerowym pojęciem o życiu, zdanych na łaskę fortuny.
Dzisiejsze przyjęcie podzieliło się na trzy części. Fergus ze swoją panną oraz jeszcze jedną parą zniknęli w sypialni z galonem wina, zamknęli drzwi na klucz i dali Ekipie wolną rękę w kwestii zaprowadzenia chaosu na pozostałym obszarze mieszkania. Na zlewie, na którym w tej chwili siedział Stencil, przysiądzie Melvin z gitarą i przed północą w kuchni wszyscy będą tańczyć horę i afrykańskie tańce płodności. Światła w salonie pogasną jedno po drugim, z gramofonu/zmieniarki popłyną kwartety Schoenberga (wydanie pełne), zapętlone, zapętlone, żarzące się czubki papierosów upstrzą pokój jak ogniska sygnałowe, a rozwiązła Debby Sensay (na przykład) wyląduje na podłodze, pieszczona, powiedzmy, przez Raoula albo Slaba, przesuwająca dłonią po udzie dziewczyny siedzącej na sofie w towarzystwie swojej współlokatorki… I tak dalej, niby na jakiejś agapie albo orgietce. Wino się poleje, sprzęty zostaną połamane, a rankiem Fergus na chwilę się przebudzi, oszacuje zniszczenia, obejrzy porozwalane w całym mieszkaniu niedobitki gości, zeklnie ich, wyrzuci za drzwi i znów pójdzie spać.
Zirytowany Stencil wzruszył ramionami, wstał i znalazł swój płaszcz. Wychodząc, zahaczył o sześcioosobowy ludzki supeł: Raoul, Slab, Melvin i trzy dziewczyny.
– Stary – powiedział Raoul.
– Dzieje się – powiedział Slab, gestem obejmując rozkręcającą się imprezę.
– Kiedy indziej – powiedział Stencil i wyszedł.
Dziewczyny milczały. W pewnym sensie były jak markietanki, zbędne, a na pewno łatwe do zastąpienia.
– O tak – powiedział Melvin.
– Przedmieścia rządzą światem – powiedział Slab.
– Ha, ha, ha – zaśmiała się jedna z dziewczyn.
– Cicho bądź – mruknął Slab i obciągnął rondo kapelusza.
Zawsze nosił kapelusz, w domu i na dworze, w łóżku albo pijany w trupa. I garnitury od George’a Rafta, z gigantycznymi szpiczastymi klapami. Szpiczaste, wykrochmalone, nieprzypinane guzikami kołnierzyki. Wywatowane, kanciaste ramiona. Cały był kanciasty, chociaż nie, nie cały, zauważyła dziewczyna, twarz nie, twarz miał raczej miękką, jak u rozwiązłego anioła. Kręcone włosy, oczy podkrążone na czerwonofioletowo, podwójnie, potrójnie. Dzisiaj zamierzała scałować te smutne kręgi pod oczami, jeden po drugim.
– Przepraszam – mruknęła, dryfując w kierunku balkonu i drabinki pożarowej.
Stanąwszy przy oknie, zapatrzyła się na rzekę. Było widać tylko mgłę. Dłoń dotknęła jej pleców dokładnie w tym miejscu, które każdy mężczyzna, jakiego poznała, znajdował prędzej czy później. Wyprostowała się, ściągnęła łopatki, wyprężyła piersi, które nagle zarysowały się wyraźniej przy szybie. Patrzyła na jego odbicie w szkle, jak patrzy na ich odbicie. Odwróciła się. Zarumienił się. Ostrzyżony na jeża, marynarka z harris tweedu.
– Jesteś nowy, jak widzę. – Uśmiechnęła się. – Jestem Esther.
Zaczerwienił się uroczo.
– Brad. Przepraszam, że cię zestresowałem.
Wiedziała instynktownie: będzie sobie spokojnie żył jako chłopiec ze stowarzyszenia studentów prosto po Ivy League, który wie, że do końca życia pozostanie chłopcem ze stowarzyszenia, ale który zarazem czuje, że coś mu umyka, dlatego będzie się kręcił przy Ekipie Pomyleńców. Jeżeli jest specem od zarządzania, może pisać, jeżeli inżynierem albo architektem – malować albo rzeźbić. Będzie stał okrakiem na granicy między dwoma światami, świadomy faktu, że dostaje mu się to, co najgorsze z nich obu, ale nigdy nie przestanie się głowić, dlaczego taka granica w ogóle miałaby istnieć i czy naprawdę istnieje. Nauczy się żyć w rozdwojeniu i będzie trwał w takim rozkroku, dopóki z nadmiaru napięcia nie rozszczepi się od krocza w górę. To go zniszczy.
Stanęła w pozycji baletowej czwartej, ustawiła piersi pod kątem czterdziestu pięciu stopni do jego linii wzroku, wycelowała nosem w jego serce i spojrzała na niego w górę spomiędzy rzęs.
– Od dawna jesteś w Nowym Jorku?
***
Menele kręcili się przed wejściem do V-Note, zaglądali do środka przez okna, przydymiali szkło swoimi oddechami. Od czasu do czasu przez wahadłowe drzwi wychodził ze środka gość w typie studenta, zwykle z dziewczyną pod rękę, a wtedy prosili go po kolei, ustawieni w szereg wzdłuż krótkiego odcinka chodnika przy Bowery, o papierosa, drobne na metro, pieniądze na piwo. Przez całą noc silny lutowy wiatr dął szeroką przelotową Trzecią Aleją, omiatając ich wszystkich: wióry, olej maszynowy, odpady z nowojorskiej tokarki.
W środku szalał McClintic Sphere. Skórę miał twardą, jakby stanowiła nieodłączny składnik czaszki. Każda żyłka, każdy włos na jego głowie rysowały się wyraźnie w świetle zielonego reflektora. Dwie głębokie bruzdy schodziły w dół z kącików ust: wyryte siłą przyciśniętych do ustnika warg, wyglądały jak przedłużenie wąsów.
Grał na ręcznie rzeźbionym saksofonie altowym z kości słoniowej z czteroipółcalowym ustnikiem. Publika nigdy nie słyszała podobnego dźwięku. Nastąpiły tradycyjne podziały: studenciakom się nie podobało, wychodzili średnio po wysłuchaniu półtora kawałka. Inni, którzy albo mieli wolny wieczór, albo robili sobie długą przerwę od czegoś po drugiej stronie miasta, słuchali w skupieniu i usilnie próbowali polubić to, co słyszą; „Wciąż się zastanawiam”, odpowiedzieliby, gdyby zapytać ich o zdanie. Klienci przy barze wyglądali zaś na takich, którym się podoba – w takim sensie, że rozumieją, aprobują, utożsamiają się – ale prawdopodobnie tylko dlatego, że ludzie, którzy wolą stać przy barze, najczęściej mają nieprzeniknione miny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki