Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Van Dewar - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Van Dewar - ebook

Pragnienia mogą stać się twoją zgubą.

Zafascynowany kulturą elfów baron Leon von Orvean ma wielkie marzenie. Towarzyszy mu ono od dziecka i nie pozwala zaznać spokoju. Może je spełnić tylko dzięki magicznemu, pradawnemu artefaktowi…

Odnalezienie tego bezcennego przedmiotu staje się obsesją Leona. Artefakt został jednak skrzętnie ukryty i zabezpieczony przed tysiącami lat. Według legendy znajduje się on w skarbcu położonym w podziemnym mieście Triavesminis, do którego dostępu bronią niezliczone rzesze potworów, nieumarłych oraz przerażających istot, niespotykanych na całym Ertamonie.

Szlachcic, czarodziejka, rycerz oraz najemnicy wyruszają w podróż, która wydaje się z góry skazana na porażkę. Niektóre pragnienia jednak pożerają od środka i zagłuszają zdrowy rozsądek – Leon wie, że musi spełnić swoje za wszelką cenę. Nawet jeśli oznacza to zmierzenie się z hordą nieumarłych.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-243-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁOWO WSTĘPU

Niniejsza książka została napisana na podstawie wspomnień protagonisty, barona Leona von Orveana z królestwa Forlais. Wspomnienia umieszczone w magicznym krysztale zwyczajowo dostarczono do Zakonu Marandura, gdzie spisana została księga. Nie była to jednak ta wersja niniejszego dzieła, gdyż tamta nie ujrzała nigdy światła dziennego i zapewne spoczywa pogrzebana głęboko w jednej z licznych bibliotek zakonu, do których nikt nie ma dostępu.

Książka udostępniona do powszechnego obiegu w EVII 2100 została zredagowana i uzupełniona przez barona Eilavena von Orveana, który jako jedyny miał dostęp do oryginału. O ile baron nie zaprzecza, że została uszczuplona przez niego o wydarzenia, które jego zdaniem nie miały żadnego znaczenia dla historii lub były nieodpowiednie — cokolwiek to oznacza — dla szerszego grona czytelników, to utrzymuje, iż za jego sprawą historia barona Leona została przekształcona w formę umożliwiającą jej czytanie i nic nie zostało drastycznie zmienione. Jakkolwiek uważam wspomniane twierdzenie za wątpliwe, jest to jedyna wersja historii barona Leona, która jest dostępna na kontynencie. W niniejszej drugiej edycji tej książki nie zostały wprowadzone żadne zmiany wobec pierwszego wydania, lecz poprawiono nieliczne błędy, których dopuścił się skryba przepisujący wersję do druku. Możemy mieć tylko nadzieję, że tym razem nie odnajdą państwo żadnych niechcianych skaz.

Dominik Valner

Redaktor naczelny
i właściciel drukarni Valner
w mieście królewskim IdylvirisPROLOG

Panowała właściwie zupełna cisza. Otaczały mnie nieprzeniknione ciemności, które rozświetlała tylko niesiona przeze mnie lampa. Korytarz, którym szedłem, wydawał się nie mieć końca. Towarzyszyły mi tylko niezliczone kości tworzące wysokie na półtora tera ściany, ozdobione przez pięć idących wzdłuż długości korytarza rzędów czaszek. Należały prawdopodobnie tylko do ludzi i duasabe – bezimiennych niewolników zmarłych w pradawnych czasach z nieznanych przyczyn (chociaż osobiście podejrzewam, że niemalże wszyscy mogli zostać zamordowani przez swych panów). Każda czaszka i kość były pokryte warstwą żywicy, sprawiającą, że zdawały się stworzone z bursztynu. Przy świetle mojej lampy mieniły się one niczym klejnoty. Było to przerażające, ale i piękne.

Posadzka tych monumentalnych katakumb była wykonana z białego granitu, podobnie jak rzeźbione filary i sklepiony sufit. Masywne arkady, przypominające łuki triumfalne stawiane na powierzchni, stanowiły przejścia do wielkich okrągłych komnat. Podobnie jak filary, były bogato zdobione symboliką śmierci. Od czasu, gdy opuściłem ostatnią komnatę, minęło pół godziny, a wciąż nie dotarłem do kolejnej. Zapuściłem się prawdopodobnie dalej niż ktokolwiek inny od przynajmniej kilkunastu lat. Nie mogłem jednak zawrócić, bo cała ta wędrówka byłaby bezcelowa.

Na marszu w ciemnościach minęło mi kilka kolejnych minut, lecz w końcu zauważyłem łuk. Znalazłem kolejną komnatę. Prowadziły z niej trzy drogi, lecz z niepokojem zauważyłem, że dwie z nich to korytarze idące w przeciwnych kierunkach. Wyglądały dokładnie tak jak ten, którym właśnie przyszedłem. Jedyna droga, która się od nich różniła, wiodła na wprost mnie. Potężną arkadę zdobiły rozmaite inskrypcje, ale też dwa posągi przedstawiające tak zwanych sultvis, strażników zaświatów. Te przerażające potwory przypominały ludzi, lecz ich nogi wieńczyły kopyta. Posiadały również cztery ramiona oraz złożone upierzone skrzydła. Głowa z pięcioma zakrzywionymi rogami była wydłużona, dwukrotnie dłuższa od ludzkiej. Twarze miały przerażające, z czterema masywnymi kłami, groźną miną i czterema dużymi, strasznymi oczami. Ich ciała pokrywały pancerze z wielkim symbolem boga zaświatów na piersiach.

Nad ich postaciami, w górnej części łuku, znajdowała się złota tablica zapisana świętym pismem zaświatów. Była to modlitwa oraz imię osoby, która spoczywała w komorze. Wejście do niej blokowali jednak nie tylko strażnicy, lecz również solidne wrota wykonane z nierdzewnego metalu. Zgodnie z tradycją stwory te miały zaatakować każdego, kto próbowałby zakłócić sen spoczywającej tu osoby. O ile były to tylko przesądy, to możliwe, że komora była zabezpieczona jakąś ochronną magią. Z tego względu przykląkłem w odpowiedniej odległości i zmówiłem modlitwę oraz zapewniłem, że nie jestem intruzem. Następnie wstałem, skłoniłem głowę przed każdym ze strażników i tablicą, by w końcu podejść do wrót. W ich centrum znajdował się zamek. Szybko wyjąłem pęk kluczy i zacząłem sprawdzać każdy z nich. Dopiero jedenastym udało mi się otworzyć wejście. Niestety na tym problemy się nie skończyły. Wrota były niezwykle ciężkie i mimo pchania ich zrobienie szpary wystarczającej, by wślizgnąć się do środka, zajęło mi kilka minut.

Znalazłem się w niewielkim korytarzu, na końcu którego widniała wielka komnata. Nie wiedziałem jak duża, gdyż moja lampa nie oświetliła jej dostatecznie, bym dojrzał nawet jedną ścianę. Nagle poczułem przepełniający mnie strach. Słyszałem dziwny odgłos – coś jakby drapanie. Z niepokojem sięgnąłem do mojej szabli i wyjąłem ją, by następnie uważnie nasłuchiwać i obserwować ciemności. Drapanie nie ustępowało, lecz nie zmieniało położenia. Domyślałem się, o co chodzi. Wciągając stęchłe powietrze, a przynajmniej na tyle, na ile pozwalała mi moja maska, zacząłem iść wzdłuż ściany i zapalać stojące tu świece.

Komnata była zapewne największą ze wszystkich znajdujących się w katakumbach. Miała kształt sześcioboku o pięciu wnękach i sześciu grubych rzeźbionych filarach. Każdy bok mierzył trzy tery i był ozdobiony pięknymi malowidłami oraz nielicznymi łukowymi otworami. Zakrywały je włazy z nierdzewnej stali. W każdej z pięciu wnęk stał masywny sarkofag. Wszystkie wykonane były z białego marmuru i ozdobione złotymi tablicami. Dokładnie pośrodku komnaty znajdował się jeszcze jeden sarkofag, ogromny i bogato zdobiony, który był wyższy ode mnie i ponad dwukrotnie dłuższy. Górowała nad nim kopuła zapełniona malowidłami ukazującymi nocne gwieździste niebo z dwoma księżycami wyglądającymi jak oczy bóstwa.

Złota tablica widniejąca na największym sarkofagu głosiła: Tu spoczywa Triavestilis-Avendan-Tealistiris, książę imperatorskiej krwi i władca regionu Ilsvaredenti z nadania Jego Imperatorskiej Mości Irisperis-Sirinveteil-Irimanteila, najwyższego władcy i boskiego namiestnika. Niechże w boskim ogrodzie czeka go wieczne szczęście, a sprowadzone na poddanych dobro zwrócone zostanie tysiąckrotnie. Zrodzony w Iselistorminis w EV 128 946. Zginął w bitwie nad rzeką Saeltimre w EV 140 773. Pochowany w tym miejscu na własne życzenie.

Odnalazłem go. Naprawdę tu spoczywał. Książę Tealistiris, budowniczy tego miasta i swego czasu jeden z najznakomitszych elfich władców w Północnym Ertamonie. Wiedziałem, że musiał zostać pochowany w tych katakumbach, po prostu wiedziałem. Moje badania nie poszły na marne, podobnie jak pieniądze włożone w odkopanie tego zawalonego przejścia. Teraz musiałem tylko przeszukać tę komnatę.

Gdy po chwili euforia minęła, znowu zacząłem zwracać uwagę na niepokojące drapanie. Dochodziło ono zza włazów. Znajdowali się tam strażnicy, którzy nie usnęli. Nieumarli, kto wie, jakiego typu. Drapali w marmur, nie mając siły się wydostać. W elfiej kulturze mieli oni chronić komnatę i odstraszać intruzów, lecz nie wiedziałem, jak mają to robić zza tych stalowych wrót. W rzeczywistości musieli być winni śmierci księcia lub być jakimiś pechowcami, których nie zmumifikowano ani nie wykorzystano jako elementu ozdobnego dla katakumb, lecz skazano na zamknięcie żywcem w tych kamiennych trumnach. Po śmierci zapewne zmienili się w nieumarłych, być może w zwykłe szkielety, a może nawet draugrów. To było jednak bez znaczenia, gdyż nawet jeśli ich więzy puściły, to nie mogli się wydostać na zewnątrz z tego ciasnego pomieszczenia otoczonego litą skałą z powodu stalowego włazu. Trochę im współczułem, lecz lepiej, by tam pozostali.

Powoli i dokładnie zacząłem oglądać komnatę elfiego księcia. Pięć zdobionych sarkofagów należało do jego rodziny, a dokładniej trzech żon, syna i córki. Wedle opisu syn ten nie był jego pierworodnym, więc zapewne książę miał wielu synów. Najstarszy raczej tu nie spoczywał, a jeśli tak, to posiadał odrębne pomieszczenie. Dziwiła mnie jednak obecność młodszego syna księcia, gdyż wedle tablicy był pełnoletni. Musiał zapewne umrzeć bez osiągnięcia czegoś w życiu i bez założenia rodziny, skoro nie otrzymał własnej komnaty.

Marmurowa posadzka pokryta była symbolami układającymi się w piękny wzór. Zacząłem go uważnie oglądać, aż wreszcie namierzyłem znak posiadający ledwo widoczną, maleńką kropkę. Widząc go, wyjąłem dość ciężką kostkę z uchwytem i przyłożyłem do niego, równocześnie z trudem odsuwając na bok drewniane wieko. Kostka szybko przywarła do kamienia, a właściwie znajdującego się tam potężnego magnesu. Z całej siły zacząłem ciągnąć, aż uniosłem ciężką klapę. Był to dla mnie ogromny wysiłek, gdyż nie byłem obdarzony muskulaturą. Upewniwszy się, że klapa się za mną nie zamknie, zszedłem po znajdujących się przede mną schodach na niższy poziom.

Na dole panowały ciemności. Przez chwilę wędrowałem przez korytarz z gładkimi marmurowymi ścianami, aż dotarłem do sporej komnaty. Zacząłem uważnie się rozglądać. O mało nie wyskoczyło mi serce, gdy światło oświetliło stojącą na środku komnaty postać. Była znacznie wyższa ode mnie i dwukrotnie szersza. Ciało miała całkowicie czarne i stylizowane na zbroję. Masywna głowa, gładka, prezentowała zasępiony wyraz twarzy. Przy jej pasie wisiał ogromny czarny miecz. To był golem strażniczy. Do tego w pełni sprawny, bo spoglądał w dół i badał mnie uważnie wzrokiem.

– Kłaniam się wam o przedwieczny strażniku księcia Triavestilisa. Przybywam jako gość – powiedziałem po elficku.

– Czegoż przedstawiciel ludzkiej rasy poszukuje w świętym miejscu? Odpowiadaj – zażądał donośnym głosem.

– Przybyłem na rozkaz mego pana z rodu spoczywającego tu księcia w celu przeniesienia specyficznego przedmiotu. Jako dowód mam noszoną przeze mnie maskę, sygnet z pieczęcią rodu Triavestilis oraz słowo vilimtrinte służące za klucz.

– Potwierdzam waszą tożsamość, sługo mego pana. Jesteście gościem. Czego poszukujecie?

– W wyniku pożaru książę stracił zapiski o położeniu klucza do skarbca wielkiego miasta Triavesminis. Posłano mnie tu, gdyż powinny znajdować się tu stosowne informacje.

– Zrozumiałem. Proszę za mną, szanowny gościu.

Golem poruszył się płynnym ruchem i udał do jednego z korytarzy. Minęliśmy kilka komnat, zanim wreszcie weszliśmy do jednej z nich. Moim oczom ukazały się setki oprawionych w skórę ksiąg i liczne dokumenty w postaci tabliczek. Golem zaprowadził mnie do jednej z szaf i delikatnie wziął jedną z tabliczek.

– Oto dokument, którego powinniście poszukiwać.

– Dziękuję bardzo, mogę sprawdzić?

– Oczywiście, szanowny gościu.

Golem nawet nie drgnął, tylko stał, a ja zacząłem uważnie oglądać złotą płytkę. Faktycznie wspominała o kluczu. Książę miał nakazać przeniesienie go do skarbca świątyni Vilhainer niedaleko Orveiminis. Szybko zapisałem sobie tę informację na skrawku pergaminu i podałem golemowi dokument.

– Dziękuję. Czy wiesz, gdzie znajduje się świątynia Vilhainer? Współcześnie nie widnieje na mapach.

– Nie zarejestrowałem żadnych wzmianek o świątyni Vilhainer w dokumentach poza tą jedną tabliczką. Przykro mi.

– Rozumiem, wielka szkoda. To wszystko, co chciałem wiedzieć, strażniku, lecz mogę tu jeszcze kiedyś wrócić, jeśli książę nakaże mi sprawdzenie tutejszych dokumentów.

– Zapiszę tę informację. Jeżeli to wszystko, to odprowadzę szanownego gościa do wyjścia.

– Tak, to wszystko.

Golem zaprowadził mnie do korytarza wiodącego na górę. Bardzo ciekawiło mnie, co jeszcze znajduje się na tym poziomie, ale w sumie powinienem się cieszyć, że udało mi się oszukać strażnika i pozyskać to, co mnie najbardziej interesowało. Mimo tego z bólem serca wyszedłem na górę i zamknąłem klapę, by następnie chwilę siłować się z potężnym magnesem. Udało mi się go jednak odczepić i po krótkim badaniu komnaty grobowej udałem się w drogę powrotną na powierzchnię. Ponownie musiałem przemierzać mroczne korytarze wypełnione milionami pomordowanych ludzi i duasabe.

Katakumby Kmuniwak, zwanego niegdyś Tealistirminis bądź Bursztynową Ostoją, były jednym z największych tego typu obiektów na terenie dzisiejszego królestwa Forlais i zachowały się w bardzo dobrym stanie. Ich dokładny rozmiar nie był znany, gdyż nigdy nie wykonano mapy tego miejsca. Co prawda musiały niegdyś istnieć jakieś elfie plany, lecz zapewne spłonęły wraz z większością miasta gdzieś na początku szóstej ery. Nazwę miasto zawdzięczało nie pokrytym żywicą szkieletom, lecz licznym bursztynowym wyrobom oraz umiejscowionej obok miasta kopalni tego surowca. Podobno tworzone tu przedmioty były tak piękne, że zaszczycały pałac samego imperatora. Do współczesności zachowało się tu sporo elfich zabytków z bursztynu, głównie biżuteria, kufle i figurki. Choć w większości ukruszone i dotknięte zębem czasu, i tak prezentowały się wspaniale.

Tutejsze katakumby składały się z niezliczonych komnat połączonych korytarzami. Każdy korytarz wyglądał bardzo podobnie: ściany zrobione z kości i czaszek pokrytych bursztynem. Niektóre komnaty były zarezerwowane dla jednej lub kilku osób, a dokładniej elfów, którzy spoczywali w nich od ponad piętnastu tysięcy lat. Elfowie ci, bo tylko elfów składano w sarkofagach po uprzednim zmumifikowaniu, byli w większości możnymi bądź zasłużonymi wojownikami, a w pojedynczych przypadkach – uzdolnionymi artystami. Inne komnaty były masowymi grobami, gdzie ściany, filary i posągi stworzono z kości. Były tu ich ogromne kopce, a kilka pomieszczeń wydawało się nawet całkowicie stworzone z czaszek. Utworzono z nich nie tylko ściany, ale też sklepienia, a częstokroć również posadzki. Te przestrzenie były szczególnie niepokojące.

Katakumby badałem od prawie dwóch lat. Przeszukiwałem komnatę po komnacie w poszukiwaniu informacji o kluczu. Całe szczęście, że hrabia mi na to zezwolił i zgodził się na zatrudnienie pracowników, którzy wraz z niewolnikami odgruzowali nieliczne zawalone korytarze. Gdyby nie to, większość katakumb byłaby zablokowana. Wedle moich obliczeń znajdowało się tu przynajmniej trzysta komnat, a możliwe, że jeszcze więcej, gdyż wiele tuneli wciąż nie zostało przeze mnie zbadanych. Ciągnęły się daleko poza granice miasta i miały aż dwa poziomy. Im niżej ktoś spoczywał, tym był bardziej znaczącym elfem. Niektóre pomieszczenia posiadały jeszcze dodatkowy ukryty poziom, gdzie znajdowały się dokumenty, precjoza oraz ważne dla zmarłego przedmioty.

O zgubienie się tu było bardzo łatwo. Niespełna miesiąc temu znaleziono jednego z zaginionych pracowników, który skręcił w zły korytarz parę tygodni wcześniej. Dlatego, by nie podzielić jego losu, rysowałem mapę i w każdej komnacie pozostawiałem prosty posążek z wyciągniętą przed sobą dłonią. Wskazywał mi on korytarz, w który miałem wejść w celu wydostania się z tego królestwa umarłych. Ponadto miałem ze sobą rycerza, który czekał na mój powrót na jednym z rozwidleń.

Katakumby były, o dziwo, bezpieczne. Wielokrotnie czytałem, że w takich miejscach może być mnóstwo nieumarłych, którzy powstają w wyniku wyjątkowo zagęszczonej aury śmierci. To jednak było miejsce święte, które musiało być za piątej ery, a nawet jakiś czas później, nieustannie błogosławione i święcone przez elfich kapłanów. Jedyni nieumarli, jakich tu spotkałem, byli uwięzieni, podobnie jak ci w komnacie księcia. Niektórzy nie znajdowali się jednak za włazami, a w podziemnych komorach, zakrytych stalowymi kratami. Mogłem ich wtedy zobaczyć, tłoczących się pode mną – były to głównie szkielety.

W jednej z dużych komnat znajdowało się rozległe pomieszczenie z kratami i stalowymi wrotami. Wewnątrz ujrzałem okazały sarkofag, którego strzegło kilku draugrów w mithrylowych pancerzach. Z tego, co widziałem, był to sarkofag wielkiego kapłana, który rezydował w mieście i kontrolował wiele okolicznych terenów. Nie obserwowałem długo wnętrza, gdyż draugrowie próbowali dźgnąć mnie przez kraty. Wyglądało na to, że nie mogli się sami wydostać, ale nie czynili żadnych szkód wewnątrz komnaty. Byli więc prawdziwymi strażnikami, którzy faktycznie wypełniali swe obowiązki. Dostrzegłem jednak jedną rzecz, która bardzo mnie niepokoiła. Na końcu komnaty znajdował się okazały tron, na którym ktoś siedział. Był za daleko, bym dostrzegł, kim lub czym był, lecz wywoływało to u mnie ogromne poczucie zagrożenia. Zapewne było to coś o wiele groźniejszego niż draugr.

Podobnych komnat mogło być w katakumbach więcej, gdyż większość drugiego poziomu wciąż była dla mnie tajemnicą. Miałem jednak ogromne szczęście, że tu, w odróżnieniu od większości takich miejsc, nieumarli byli uwięzieni, a nie przemierzali korytarze, polując na ewentualnych intruzów. O ile rycerz mógłby mnie ochronić przed prostymi szkieletami, to gdyby stanęło przed nim kilku draugrów, wątpię, by udało mu się zwyciężyć. Szczególnie jeśli draugrowie ci nie byli bezmyślni, a wciąż inteligentni – jak za życia. Tacy nieumarli byli co prawda rzadkością, ale byłem przekonany, że ta dziwna istota na tronie zalicza się do nich.

Dopiero po jakiejś godzinie dostrzegłem na końcu tunelu światło pochodzące z lampy mojego rycerza, sir Wiktora von Fernala. Stał na środku skrzyżowania z lampą oliwną w dłoni i wpatrywał się w korytarz, z którego wychodziłem. Jego piękna stalowa zbroja odbijała delikatnie blask latarni. Przywitał mnie uprzejmie i zamieniliśmy kilka zdań. Bardzo ucieszył się na wieść, że zdobyłem to, czego poszukiwałem, oraz że wróciłem bez szwanku. Już po krótkiej chwili udaliśmy się w drogę powrotną, by po dobrych dwóch bądź trzech godzinach wydostać się na powierzchnię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: