- promocja
- W empik go
Vanadis - ebook
Vanadis - ebook
Opowieść powstała z inspiracji oceanicznymi podróżami dawnych Polinezyjczyków, dzikim pięknem odległych i trudno dostępnych wysp subantarktycznych oraz współczesną techniką. Historia niezwykłych poszukiwań podjętych przez żądnego wyzwań pracownika Instytutu Archeologii Morskiej pewnego wysoce prestiżowego uniwersytetu. Męska przygoda pełna zawirowań, odrobina nauki i... trochę o miłości.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397136304 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marynarz uważnie przyglądał się temu, co przed nim, starając się prowadzić jednostkę pewnie i bezbłędnie. Kanciaste ruchy jego stosunkowo niskiej, ale szerokiej sylwetki zdradzały siłę, zręczność i niewzruszoną pewność siebie. Ktoś, kto zobaczyłby wtedy jego twarz, bez trudu dostrzegłby w niej złość, determinację oraz głębokie przekonanie o słuszności obranych przez siebie dążeń i celów. Jego duże, nieco wyłupiaste i intensywnie niebieskie oczy stanowiły wyrazisty kontrast dla jasnej cery oraz długich niemal do ramion, czarnych, kręconych włosów. Ostre spojrzenie przydawało twarzy podróżnika lwiego wyrazu, a on sam też wydawał się niczym to królewskie zwierzę – wkurzony, rozdrażniony, groźny.
Łódź, którą płynął, mogła przypominać z daleka mały kuter rybacki, ale w rzeczywistości była to wielozadaniowa jednostka typu RIB – mocna, szybka i zwrotna. Jak wszystkie łodzie tego rodzaju miała umocowaną wokół kadłuba dużą tubę wypełnioną sprężonym powietrzem, co gwarantowało jej dużą stabilność nawet w czasie sztormów. Ta tuba nie tylko czyniła łódź niemal niewywracalną i niezatapialną, ale także chroniła jej burty przed uderzeniami. Taka właśnie konstrukcja sprawiała, że pomimo niewielkich rozmiarów jednostka mogła pływać nawet przy mocno wzburzonym morzu.
Tajemniczy podróżnik płynął sam. Bynajmniej nie z powodu skłonności do samotności czy mizantropii. Wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że ten morski wilk był człowiekiem nader towarzyskim i rozmownym. Co więc pchnęło go do podjęcia tej samotnej, pełnej wyzwań i niebezpieczeństw podróży przez zdradliwe wody czterdziestych równoleżników?
Kierowała nim żądza dokonania niezwykłego odkrycia. Fakt, że w swoje poszukiwania nie wtajemniczył nikogo, wynikał zarówno ze szlachetnych cech jego osobowości, jak i pewnej dozy egoizmu. Być może nie chciał dzielić się z nikim chwałą odkrycia, ale bez wątpienia tym, co zadecydowało, że podjął wyprawę w pojedynkę, był fakt, że to, co chce podczas niej robić, nie będzie do końca legalne – nie chciał wplątywać innych w choćby najmniejsze problemy z prawem. Ta decyzja była odzwierciedleniem charakteru tego nieprzewidywalnego morskiego wagabundy, który mimo swej tendencji do samowoli i brawury był zawsze daleki od woli szkodzenia komukolwiek.
„Beknę za to, ale beknę tylko ja. Sam jeden.” – myślał.
Niecałe pół doby wcześniej opuścił port jachtowy w Dunedin zmierzając na południowy zachód, a kilka godzin temu przepłynął obok zielonych, gęsto zalesionych brzegów wyspy Stewart. Nie mógł odmówić sobie przyjemności podziwiania tej malowniczej wyspy choćby z daleka, więc z tego powodu zboczył nieco z wyznaczonego kursu. Miał ochotę zawinąć do jednej z jej urokliwych zatoczek, ale czas mu na to nie pozwalał. Kiedy na horyzoncie zaczęły się wyłaniać klify małego, wręcz mikroskopijnego archipelagu Snares, jego emocje narastały.
– Tam musi coś być! No przecież tam musi coś być…! – krzyknął do siebie głośno, pełen werwy i gniewu.
„Dlaczego my, archeolodzy, jesteśmy zawsze na końcu tego biurokratycznego łańcucha” – myślał w kółko. „Wszyscy dostali pozwolenia: botanicy, zoologowie, ornitolodzy, ichtiolodzy, entomolodzy, geologowie, meteorolodzy i diabli wiedzą, kto jeszcze, a my nie”.
Niemal obsesyjnie wymieniał w myślach kolejne profesje, których przedstawiciele otrzymali zgodę na badania na terenie wysp, do których zmierzał.
– A my nie! – powtórzył na koniec głośno i zamilkł.
W jego niespokojnej duszy dominowała wola działania i niepohamowana chęć dopięcia swego; był w iście bojowym nastroju. Kipiał złością, wolą zwycięstwa i głębokim pragnieniem pokazania, że to on właśnie ma rację. Kto, patrząc na tego zaciętego morskiego włóczęgę, mógłby przypuszczać, że jest on pracownikiem naukowym wysoce renomowanej uczelni?
Chris Rayner był bez wątpienia szalenie barwną postacią. Z pewnością był jedną z najbardziej niezwykłych osobowości na Wydziale Archeologii, a kogoś równie wyjątkowego trudno byłoby znaleźć na całym Uniwersytecie Otago. Był marzycielem spragnionym przygód, dalekich podróży i fascynujących odkryć, człowiekiem o niespożytej energii. Trzeba przyznać, że uchodził za niezbyt kompetentnego naukowca, a jego wiedza i oczytanie często stanowiły przedmiot drwin ze strony kolegów z uczelni. Tytuły naukowe nie miały dla niego większego znaczenia, podobnie jak wszelkie inne nobilitacje.
Mimo tych ewidentnych braków Rayner był dla Instytutu Archeologii Morskiej niezwykle cennym pracownikiem. Dlaczego? Kluczem do zrozumienia tego faktu były jego umiejętności żeglugowe. Chyba nikt inny na uczelni nie posiadał takiego talentu do nawigacji i dowodzenia załogą, co on. To czyniło go pierwszym wyborem na kapitana dalekomorskich wypraw badawczych. Wybierając Chrisa Raynera na to stanowisko, instytut miał pewność, że za sterem znajduje się znakomity marynarz i lider, a to z nawiązką rekompensowało jego temperament i luki w wiedzy. Jego doświadczenie, zdolności organizacyjne i spryt sprawiały, że ekspedycje były realizowane szybko, sprawnie i bez nadmiernych kosztów. W wielu wypadkach kompetencje tego oryginalnego marynarza archeologa pozwalały instytutowi na uniknięcie wynajmowania statku i załogi od zewnętrznych firm, co przynosiło znaczące oszczędności w budżecie instytucji.
Co ważne, choć może oczywiste, Raynerowi nigdy nie powierzano kierownictwa nad naukową stroną wypraw. Tę rolę zawsze pełnił ktoś inny. W sytuacjach, gdy Chris nie zajmował się nawigacją, brał udział w wyprawie jako zwykły archeolog, a wtedy musiał się takiej osobie podporządkować. Przejawiał wówczas postawę typową dla jego gorącego temperamentu: bywał nerwowy, ostry, krzyczał na innych. Co prawda nierzadko reagował z humorem, ale bywało, że obrażał się na poważnie. Jego zachowanie często prowadziło do konfliktów. Wielokrotnie rozważano ukaranie go poprzez obniżenie wynagrodzenia, usunięcie z zespołu lub nawet zwolnienie z uczelni. Takie zamiary wobec Chrisa Raynera trwały jednak tylko do momentu, gdy rozpoczynano przygotowania do kolejnej dalekiej wyprawy – wtedy znowu okazywał się niezastąpiony.
Leżąca w subantarktycznej strefie Oceanu Spokojnego grupa niewielkich wysepek, nazywana Snares, do której podpływał, to naprawdę niezwykłe miejsce. Z daleka wyspy prezentują się przepięknie, a z bliska ich widok wprost zapiera dech w piersiach. W słoneczny dzień szarość groźnych, stromych skał kontrastuje z żywą zielenią okalającej je roślinności. Kiedy jednak niebo zakrywają chmury – a tak jest tam najczęściej – krajobraz staje się jednolicie szary, ciemny i ponury. W takim otoczeniu wyspy wydają się niegościnne i mroczne.
Towarzysząca im aura mrocznej tajemniczości jest jeszcze bardziej intensywna, gdy otulają je mgły. Z powodu silnych wiatrów wiejących na ogół wzdłuż czterdziestych równoleżników jest to nader rzadki widok, ale ci, którzy mieli okazję go podziwiać, zapamiętują go na całe życie. W dni, kiedy wiatr jest silny i morze wzburzone, dostęp do wysepek jest utrudniony. Wiedzieli o tym dawni żeglarze, wiedzą i współcześni. Wiele osób potrzebowało tam pomocy – niektórzy, nie doczekawszy się jej, zginęli wśród fal rozhulanych przez rozszalałe wiatry, a jeszcze inni przepadli w zdradliwym labiryncie niewidocznych podwodnych skał. Nieprzypadkowo ten mikroskopijny oceaniczny archipelag nosi nazwę Snares, czyli pułapki.
Flora i fauna tego miejsca są doprawdy wyjątkowe, można powiedzieć wręcz unikatowe. W tych wydawałoby się niesprzyjających warunkach klimatycznych dogodne warunki do życia znalazły liczne gatunki zwierząt i roślin. Na wyspach Snares znajdują się siedliska ssaków morskich, ptaków i wielu innych zwierząt. Wody okalające archipelag obfitują w wielkie ilości ryb przeróżnych gatunków. Pomimo jego niewielkich rozmiarów rosną na nim rzadkie i często endemiczne gatunki drzew, krzewów, traw, kwiatów i bylin.
Aby chronić to jedyne w swoim rodzaju środowisko, utworzono tam ścisły rezerwat, do którego dostęp został mocno ograniczony. Turystom pozwala się podziwiać archipelag Snares jedynie z zewnątrz, podczas gdy naukowcy muszą uzyskać specjalne zezwolenia na jakiekolwiek działania na terenie wysp. O tego rodzaju zezwolenia jest obecnie bardzo trudno, a przyznawane są niemal wyłącznie badaczom z dziedziny biologii.
Uważa się, że tereny tych subantarktycznych wysepek zostały już na tyle dokładnie zbadane z perspektywy archeologii i że obecnie nie ma uzasadnienia dla dalszych badań. Wykopaliska mogłyby nieodwracalnie oszpecić wyspy, a także zakłócić ich kruchy ekosystem, co dla wielu byłoby aktem barbarzyństwa.
W tej sytuacji zrozumiała była frustracja młodego pracownika uniwersytetu, który wszedł w posiadanie wiarygodnych jego zdaniem informacji, mówiących o możliwości istnienia na wyspach Snares nieodkrytego dotąd dawnego miejsca kultu powiązanego z tajemniczą społecznością polinezyjskich kapłanów, a któremu nie pozwalano sprawdzić, czy jest to prawdą.
O tego rodzaju zdumiewających domysłach i śmiałych hipotezach dowiedział się od pewnej emerytowanej, choć w dalszym ciągu prowadzącej wykłady, profesorki etnografii. Dwa lata wcześniej, podczas jednej z interdyscyplinarnych konferencji poświęconych cywilizacjom Oceanii, Leokadia Herschel podeszła do niego i poprosiła o rozmowę.
– Czy zna pan legendy o Polinezyjczykach, którzy urzeczeni pięknem zorzy polarnej zapragnęli dotrzeć na swoich drewnianych łodziach do miejsca, gdzie styka się ona z Ziemią? – zapytała.
– Jakże mógłbym ich nie znać – odpowiedział z uśmiechem marynarz i archeolog, którego dawni polinezyjscy żeglarze fascynowali od wczesnego dzieciństwa.
– Ukazanie się niezwykłej, wielobarwnej chmury nad południowym horyzontem – mówiła uczona – musiało wzbudzać w podróżnikach, pochodzących z podrównikowych obszarów morskich, głębokie zaskoczenie i zdziwienie. Kiedy po pewnym czasie uznali tę barwną zjawę za manifestację bóstwa wysokiego rzędu, przestała ona być jedynie źródłem estetycznego zachwytu, a stała się obiektem ich czci i kultu. Te ich wierzenia były zapewne podobne do tych, którymi społeczności nordyckie darzyły Vanadis – boginię życia, miłości, płodności i magii, a której, jak wierzyli, zorza polarna towarzyszyła jako barwny orszak przemierzający niebo. Z takim bóstwem dawni Polinezyjczycy zapewne pragnęli się spotkać, rozmawiać i wejść do jego królestwa. Przypuszczam również, że widywane przez nich czasami góry lodowe, napływające z okolic podbiegunowych, mogły wydawać się nie tylko dowodem istnienia nieznanego lądu, lecz także znakiem od bogów, mówiącym: tak, jesteśmy, jesteśmy tu, na południu, w miejscu, gdzie znajduje się oś świata, axis mundi.
Pani Herschel zrobiła pauzę, dając jakby czas swojemu współrozmówcy na przetrawienie tego, o czym mówiła. Obdarzony nad wyraz bogatą wyobraźnią marynarz błyskawicznie wczuł się w rolę dawnych żeglarzy zdobywców, z którymi mentalnie i charakterologicznie miał tak wiele wspólnego. Jego głowę wypełniać zaczęła burza fantazji, przypuszczeń i przeczuć dotyczących tych niegdysiejszych morskich obieżyświatów, którzy w drewnianych łodziach z żaglami z roślinnych mat pływali po oceanie. Chciał zabrać głos, by wypowiedzieć nasuwające mu się przemyślenia, ale postanowił nie przeszkadzać doświadczonej etnografce i wysłuchać jej opowieści do końca.
– Mamy dowody – kontynuowała wiekowa profesorka – że Polinezyjczycy od bardzo dawna wiedzieli o kulistości Ziemi i dość precyzyjnie potrafili określić położenia biegunów. O ile północny był od nich zbyt mocno oddalony, by mogli do niego dotrzeć, a poza tym był oddzielony lądem od zamieszkiwanego przez nich obszaru, o tyle biegun południowy mógł im się wydawać w zasięgu ich łodzi. Niech pan sobie wyobrazi tę ich sytuację nie tylko od strony faktycznej, ale także i psychologicznej. Wśród żeglarzy musiała ona wywoływać spędzające niemal sen z powiek ogromne pragnienie dotarcia tam. I podjęli takie próby. Liczne próby. Chcąc dotrzeć do osi świata, starali się płynąć jak najdalej na południe. Podczas tej długiej, pełnej trudów drogi napotykają coraz silniejsze wiatry, coraz większe fale i bardzo niskie temperatury. Do tego dochodzą gwałtowne deszcze, ustawicznie zalewające pokłady ich statków, a czasami długie okresy złowrogiej ciszy niepozwalającej ruszyć się z miejsca. Zapewne nie raz byli bliscy rezygnacji i zawracali, ale widząc docierające z dalekich południowych obszarów góry lodowe, świadczące o istnieniu jakiegoś nieznanego i niezwykłego lądu, ponawiali wysiłki. Płynęli więc znowu; płynęli inni, następni śmiałkowie. Proces zdobywania dalekiego południa przez Polinezyjczyków był długi i rozciągał się na setki lat, na całe pokolenia. Duża część tych śmiałych żeglarzy osiedliła się na napotkanych po drodze wyspach, inni powrócili w rodzinne strony, a jeszcze inni wytrwale parli w tym kierunku, niezmordowanie płynąc i płynąc w swych drewnianych łodziach ku osi świata. I pewnego dnia niektórym z nich ukazało się coś na kształt ogromnej wielobarwnej chmury. Co musieli wtedy czuć? Co myśleli o tej tak niezwykłej i wspaniałej zjawie, której nigdy wcześniej nie widzieli ani o której nigdy nie słyszeli?
Słuchając pani Herschel, mający na ogół tendencję do żywiołowej wymiany zdań Rayner ciągle milczał. Doskonale pojmował, że miejsce, w którym oś obrotu kuli ziemskiej przecina się z jej powierzchnią, już samo w sobie musiało być dla wielu dawnych podróżników niezwykle atrakcyjnym celem i niespotykanym, przyprawiającym o uporczywą obsesję wyzwaniem. Przypuszczenie, że można do tego niezwykłego miejsca dopłynąć, musiało tylko jeszcze wzmacniać jego nieodparty magnetyzm, a on, marynarz mający duszę eksploratora i zdobywcy, rozumiał to doskonale.
Teraz dowiedział się, że dawni Polinezyjczycy byli przekonani, iż rejon bieguna zamieszkują potężne bóstwa, a nawet, że tamtędy schodzą one z Nieba na Ziemię. Miał nieodparte wrażenie, że obsesja dotarcia do axis mundi musiała w tych morskich podróżnikach przybierać niejednokrotnie monstrualne rozmiary, a dla niektórych stała się pewnie nieodpartą idée fixe, którą chcieli zrealizować niemal za wszelką cenę – może nawet za cenę życia. Nie wątpił w to, że na ich miejscu on sam uległby zupełnie podobnym obsesyjnym pragnieniom i że chciałby pewnie zrobić to samo. Przez chwilę w skupieniu zastanawiał się nad tym wszystkim, aż w końcu zadał pytanie:
– Jak daleko mogli pani zdaniem dotrzeć? Ślady ich pobytu znaleziono na wyspie Enderby. Sam miałem okazję je widzieć. Jestem przekonany, że choć nie mamy na to dowodów, opłynęli cały archipelag Auckland, a może dotarli jeszcze dalej na południe, może gdzieś w okolice wyspy Macquarie.
Tak naprawdę przeniknięty uwielbieniem i podziwem dla dawnych polinezyjskich żeglarzy Rayner wierzył skrycie, że dopłynęli oni do samej Antarktydy, ale przestał o tym komukolwiek mówić, gdyż zaczęto go z tego powodu wyśmiewać. Mało kto bowiem wierzył – a wśród naukowców prawie nikt – że Polinezyjczycy, jak mawiano, „na tych swoich drewnianych łupinkach” mogliby pokonać wiejące wzdłuż pięćdziesiątych i sześćdziesiątych równoleżników potężne huraganowe wiatry, pojawiające się tam niebotyczne fale oraz szereg innych wyjątkowo niesprzyjających warunków. Leżącą nieco za pięćdziesiątym stopniem szerokości geograficznej południowej grupę wysp wulkanicznych Auckland uznawano powszechnie za kres ich marynistycznych możliwości. Rayner upierał się jednak przy tezie, jakoby niektórzy z nich jak najbardziej mogli dotrzeć do Antarktydy, tyle że nie byli już w stanie stamtąd powrócić. Uważał, że skoro zginęli, to zginęły też wszelkie informacje o tym, że tam byli. Na poparcie swojej hipotezy nie miał jednak niestety poważnych i wiarygodnych argumentów. Odpowiadano mu, że na południe od wyspy Enderby nie znaleziono jakichkolwiek śladów ich pobytu: żadnych ludzkich pozostałości, narzędzi ani naczyń, żadnego wraku lub choćby rozkładających się jego szczątków. Był to jeden z tych zdarzających się czasem przypadków, gdy stąpający na ogół twardo po ziemi realista z jakichś niezrozumiałych powodów ulega nieracjonalnym złudzeniom. Uznana na całym świecie badaczka ludów Oceanii mocno więc go rozczarowała, mówiąc:
– Nie wiemy, jak daleko na południe mogli dopłynąć. Nie natrafiłam na jakiekolwiek przesłanki świadczące o tym, że dotarli do wyspy Macquarie, a tym bardziej że mogli widzieć Antarktydę – dodała, jakby odgadując niewypowiedziane pytanie tkwiące w głowie młodego marynarza, a następnie zmieniła nieco temat.
– Proszę zobaczyć mapę, którą kiedyś wyrysowali mi rdzenni mieszkańcy Tahiti.
Archeolog pochylił się nad ekranem telefonu pani Herschel i z uwagą zaczął się wpatrywać w wyświetlony na nim obraz odręcznie namalowanej mapy. Na białym tle grubą, niezdarnie prowadzoną czarną kreską narysowane były kontury największych wysp Nowej Zelandii oraz jakiś niewielki znak oddalony od nich na południe. Gdy go powiększył, rozciągając dwoma palcami zawartość ekranu, zobaczył ośmioramienną gwiazdkę, złożoną jakby z dwóch równoramiennych krzyży nałożonych na siebie i przekręconych względem siebie o czterdzieści pięć stopni.
– Tam znajdują się wyspy Snares – powiedział na wpół pytająco po dłuższej chwili. W jego głosie wyczuwało się oczekiwanie dalszych wyjaśnień.
– Wszystko wskazuje na to, że płynący ku biegunowi Polinezyjczycy utworzyli tam jakiegoś rodzaju miejsce kultu poświęcone wielkiemu, kolorowemu duchowi, na spotkanie którego tak uparcie podążali. Rozumie pan?
Wbrew swym codziennym zwyczajom słynący z bezpośredniości i błyskawicznego refleksu marynarz nie odpowiedział od razu. Znów się nad czymś się zastanawiał i dopiero po chwili głębszej refleksji zapytał:
– Jak to miejsce kultu mogło wyglądać? Czy zostawili tam jakieś przedmioty, wznieśli pomniki, zbudowali sanktuaria?
– Tego nie wiem. Z podań i legend, które miałam możliwość poznać, można wnioskować, że ośrodek sakralny na wyspach Snares był naprawdę ważny i że kult zorzy polarnej był tam uprawiany przez dziesiątki lat, a potem nieoczekiwanie zanikł.
– Zapewne w związku z inwazją Anglików – powiedział Rayner, dzieląc się swoim przypuszczeniem.
– Nie, to nie te czasy. To, o czym mówię, musiało się dziać dużo wcześniej – sprostowała pani etnograf. – Kult zaniknął w nagły i tajemniczy sposób. Być może stało się coś nieoczekiwanego, a może przestano po prostu wierzyć w boga lub boginię zorzy polarnej. Nigdy się tego nie dowiemy.
Te dwie dyskutujące w przerwie naukowej konferencji osoby dzieliło dosłownie wszystko – płeć, wiek, osobowość, charakter, stopień naukowy. Pani Herschel, szczupła i niewysoka osoba o delikatnej posturze niemal zawsze zachowywała powściągliwy spokój i dystans. Jej przemyślane wykłady zawsze dostarczały słuchaczom solidnej dawki rzetelnie przekazywanej wiedzy.
Z kolei Rayner wzbudzał wiele kontrowersji i skrajnych emocji. Prowadził zajęcia spontanicznie, bez ustalonego planu, często przerywał merytoryczne wypowiedzi dygresjami o swoich przygodach z wypraw poszukiwawczych. To prawda, miał wiele do opowiedzenia. Można rzec, że nawet zbyt wiele. Duża część czasu zajęć dotyczących żeglugi i nawigacji, upływała na tych opowieściach, co negatywnie wpływało na ich merytoryczną stronę. Wielu studentów lubiło bezpośredni, twardy styl Raynera, jego daleko idącą i czasem brutalną szczerość, a także to specyficzne „marynarskie” poczucie humoru. Niektórzy rozmyślnie wchodzili z nim w otwarte, często dość burzliwe słowne potyczki – wszystko po to, by zmierzyć się z jego silną osobowością i mocnym, dynamicznym charakterem. Byli też i tacy, którym to nie odpowiadało. Ci, którzy pragnęli skupić się na spokojnym, systematycznym zdobywaniu wiedzy, nie przepadali za nim.