Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Veto! Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Veto! Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 333 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

De­lic­ta ma­jo­rum imme-

rito lues, don­ce tem­plu re-

fe­ce­ris .

Ho­rat.

Po nad bez­le­śną a gó­rzy­stą oko­li­cą, słoń­ce sta­cza­ło się zwol­na ku za­cho­do­wi. Ja­skra­we jego pro­mie­nie za­trzy­my­wa­ły się chwi­lę na wierz­choł­kach wzgórz i ni­kły w za­ło­mach i ja­rach, na do­li­nach i łą­kach, cią­gną­cych się jed­nem dłu­giem pa­smem ku wid­nie­ją­cej zda­la wio­sce, Ko­wa­lewsz­czy­zną zwa­nej. Smut­na to była włość; zda­wa­ła się od­cię­tą od świa­ta tem pa­smem wzgórz, któ­re dal­szą, oko­li­cę za­kry­wa­ły. Na wio­snę i w le­cie zie­le­nia­ły przy­najm­niej te wzgó­rza; łąki i do­li­ny okry­wa­ły się buj­ną zie­lo­no­ścią i kwie­ciem, ale w zi­mie, zwłasz­cza zaś w je­sie­ni, gdy prze­kwi­tło wszyst­ko-, gdy zie­leń przy­bra­ła żół­ta­wą bar­wę, a słoń­ce co­raz ry­chlej kry­ło się za góry i co­raz po­źniej… wscho­dzi­ło, to Ko­wa­lewsz­czy­zna owa zda­wa­ła się cią­gle jak­by przy­kry­ta mgła­mi sza­re­mi, co się z łąk wil­got­nych i z rzecz­ki Oce­dy, wąz­kie­mi wśród nich pły­ną­cej ko­ry­tem, pod­no­si­ły ku nie­bu.

Włość sama wy­glą­da­ła nędz­nie; cha­ty ni­skie, kur­ne, z ma­łe­mi otwo­ra­mi mia­sto okien, czę­sto­kroć w zie­mi ko­pa­ne, że tyl­ko nie­wiel­ka wy­nio­słość, jak­by mo­gil­na, i nie­co ga­łę­zi z wierz­chu na­rzu­co­nych i dym z po­śród nich się pod­no­szą­cy, świad­czy­ły', że w tych ja­ski­niach lu­dzie miesz­ka­ją.

Pod wie­czór też pu­sto zwy­kle na dro­dze, przez wieś wio­dą­cej. Cza­sem jeno wy­gląd­nie z cha­ty wie­śniak w sier­mię­dze, aby ogro­dze­nie za­mknąć; cza­sem głos ja­kiś ozwie się do­nio­ślej­szem echem, lub tę­sk­na piosn­ka li­tew­ska za­brzmi w od­da­li, koń za­rży lub pies za­szcze­ka. – A z otwo­rów owych, za­stę­pu­ją­cych ko­mi­ny na da­chu chat, dymy pod­no­szą się co­raz gęst­sze, czar­ne, świad­cząc, iż lu­dzie sie­dzą u ogni­ska, wie­cze­rza­ją spo­łem i gwa­rzą po pra­cy.

Ale dymy te nie idą w górę, ście­lą się po zie­mi gru­bą czar­ną wstę­gą, gna­ne wi­chrem, któ­ry z co­raz więk­szą siłą dmie od za­cho­du. Słoń­ce już zni­kło – z ztam­tąd, kędy za­szło, pod­no­szą się chmu­ry i po­wo­li roz­cią­ga­ją się po nie­bie, ga­sząc gwiaz­dy, któ­re się gdzie­nieg­dzie uka­zy­wać po­czę­ły. Znak to nie­myl­ny, że na sło­tę się zbie­ra – a gdy taka kil­ku – dnio­wa sło­ta w tych stro­nach na­sta­nie, to już zgo­ła nig­dzie wy­do­stać się nie moż­na; na­wet naj­lep­szą dro­gą do Miń­ska, sześć mil ztąd od­le­głe­go, pusz­czać się trud­no, tak grzą­sko.

W roku 1632 włość ta na­le­ża­ła do Słusz­ków. Ale imćp. Ale­xan­der Słusz­ka, na­ów­czas kasz­te­lan żmujdz­ki, nie miesz­kał tu nig­dy. Raz był, ogląd­nął, za­smu­cił się wiel­ce nad tem pust­ko­wiem i od­je­chał, te jeno sło­wa wy­rze­kł­szy:

– Chy­ba­by umie Pan Bóg sro­dze po­ka­rał, chy­ba­bym się, nie daj Boże, cięż­kie­go grze­chu do­pu­ścił a po­ku­to­wać miał, iż­bym tu za­miesz­kał!…,.

W Ko­wa­lewsz­czyź­nie dwo­rzy­sko było wiel­kie, jak­by wa­row­ne, wa­łem opa­sa­ne; ale że tu nikt z pa­nów nie miesz­kał a za­wż­dy jaki te­nu­ta­ry­usz, lub słu­ga, więc też i sta­ra­nia wiel­kie­go nie było. Po­wa­li­ły się tedy mury i ogro­dze­nia, wa­li­ła się część da­chu i lewe skrzy­dło za­mczy­ska cale nie za­miesz­ka­łe; jeno basz­ta jed­na sta­ła jesz­cze nie­na­ru­szo­na i pra­wa część dwo­ru, gdzie kom­na­ty były niz­kie ale prze­stron­ne i za wy­god­ne miesz­ka­nie słu­żyć mo­gły.

Od lat już kil­ku miesz­kał tu imćp. Ma­ciej Dziem­bow­ski, ad­mi­ni­stra­tor dóbr tych, za­ufa­ny pana kasz­te­la­na żmujdz­kie­go słu­ga. Człek też to był uczci­wy nad po­dziw, cho­ciaż dwo­rzyw­ku pod­upa­dać po­zwa­lał i o oka­za­łość nie dbał cale, ale zato z grun­tów i łąk, któ­re tu nie­zwy­kle uro­dzaj­ne były, znacz­ne po­żyt­ki ścią­gał i ju­ris­da­to­ro­wi swe­mu do re­zy­den­cyi jego w Stołp­cach od­sy­łał.

Dziem­bow­ski mruk był okrut­ny; rzad­ko kie­dy prze­mó­wił a i fi­zy­ogno­mię miał taką, że się z nią do­brze oswo­ić trze­ba było, aby w oczach chmur­nych, któ­re z pod brwi na­strzę­pio­nych groź­nie pa­trzy­ły, po­czci­wą du­szę od­gad­nąć. Wy­so­ki, bar­czy­sty, po­sta­wę oka­za­łą miał i ry­cer­ską, ale też snać z ry­cer­skie­go ży­wo­ta mu­sia­ła mu po­zo­stać pa­miąt­ka, bo nogę lewą szpet­nie włó­czył za sobą i o la­sce cho­dzić mu­siał. Pono kula ar­mat­nia tak mu tę nogę nad­szarp­nę­ła sro­dze, że już po­tem i ry­cer­skie rze­mio­sło po­rzu­cić mu­siał. Ka­lec­two to wszak­że wi­dać jeno było wów­czas, gdy cho­dził, bo jak na ko­nia siadł, to zda­wa­ło się, że, doń przy­rósł, tak zaś wspa­nia­le wy­glą­dał i tak dziel­nie, jak mło­dzie­niec cho­ciaż pew­no z lat pięć­dzie­siąt wie­ku li­czyć już mu­siał.

Mó­wio­no o nim, jako Li­sow­czy­kiem był a z sa­mym Ale­xan­drem Li­sow­skim aż na Lo­do­wa­te mo­rze szedł' i Dy­mi­tra Sa­mo­zwań­ca pro­wa­dził do Mo­skwy, a po­tem jesz­cze z Ro­gaw­skim pod Ho­mon­ną Ra­ko­cze­go zwy­cię­żał i z Klecz­kow­skim wal­czył pod Wied­niem. – Ale gdy owo woj­sko li­sow­skie, "Stra­ceń­ca­mi"

zwa­ne, – wró­ciw­szy do kra­ju, dzi­wy do­ka­zy­wać po­czę­ło i sro­gie prze­ciw nie­mu kon­sty­tu­cyę za­pa­dły, na ba­ni­cyę swa­wol­ne kupy ska­zu­jąc, imćp. Dziem­bow­ski, sro­dze ran­ny w owej wal­ce z Cze­cha­mi pod Wied­niem, rze­mio­sło ry­cer­skie po­rzu­cić mu­siał, a za­pra­gnąw­szy snadź sa­mot­ne­go ży­wo­ta, w Ko­wa­lewsz­czyź­nie osiadł, za­rząd tych dóbr ku sa­tys­fak­cyi pana Słusz­ki, któ­re­go z daw­na znał, spra­wu­jąc.

Do­bry to był człek, jeno tak har­dy, że kar­ku przed, ni­kim nie ugiął, choć­by to nie­tyl­ko Słusz­ka był, ale i sam Ra­dzi­wiłł; przy­tem zaś na nie­do­lę ludz­ką – jako to zwy­kle, cza­su po­ko­ju, u ry­ce­rzy bywa, – nie­zmier­nie czu­ły, cho­ciaż z po­zo­ru su­ro­wy.

Jak w gnie­wie na czło­wie­ka spoj­rzał, gdy mu co za­wi­nił, to już i bić go me po­trze­bo­wał, tak go tym wzro­kiem prze­ra­ził, a do opa­mię­ta­nia przy­wiódł. – Ubie­rał się po li­sow­sku: kart­ka ko­zac­ka, płaszcz opię­ty z sze­ro­kim koł­nie­rzem, czap­ka niz­ka z wierz­chem wi­szą­cym, fu­trem ob­le­czo­na, buty żół­te z dłu­gie­mi cho­le­wa­mi, do­brze oko­wa­ne.

Miesz­kał sa­mot­nie, jeno przy so­bie to­wa­rzy­sza a za­ra­zem słu­gę miał, kto­ry z nim i w ry­cer­skich wy­pra­wach by­wał i wszyst­kie losy dzie­lił, a tak był doń przy­wią­za­ny, że chęt­nie był­by i ży­cie; zań od­dał, cho­ciaż na po­zór wie­czy­ście się z pa­nem swym wa­dził.

Ale w waż­nych im­pre­zach imćp. Dziem­bow­ski i nie­co młod­szy od nie­go to­wa­rzysz, Mar­cin So­ło­kaj – szlach­cic li­tew­ski – któ­re­go on za­wż­dy zdrob­nia­le Mar­cin­kiern zwał – ro­zu­mie­li się bez słów, na migi. Za­rów­no zresz­tą byli obaj mru­kli­wi; cza­sem jeno o wy­pra­wach li­sow­skich roz­ga­da­li się z sobą, a won­czas Mar­ci­nek ta­kie roz­po­wia­dał dzi­wy, do praw­dy nie­po­dob­ne, że p. Dziem­bow­ski gło­śnem krzyk­nię­ciem mil­cze­nie mu na­ka­zy­wać mu­siał.

– Po­łknij ję­zyk, Mar­cin­ku! – wo­łał.

A won­czas Mar­ci­nek wsty­dził się – wiel­ce, śli­nę ły­kał, ręką ma­chał i milk­nął.

Słu­ga ów był znacz­nie mniej­szy wzro­stem od pana swe­go, ale rów­nie nie­po­śled­niej siły i od­waż­ne­go' du­cha, że sami we dwóch by­li­by mo­gli dwo­rzy­sko to obro­nić, gdy­by komu chęć na­pa­du przy­szła. Nie było zresz­tą żad­nej o to oba­wy; oko­li­ca była spo­koj­na, lud ci­chy, pra­co­wi­ty a za­moż­ny, cho­ciaż na oko nędz­nie wy­glą­dał. Wszy­scy tez w Ko­wa­lewsz­czyź­nie, cho­ciaż oba­wia­li się groź­ne­go Cho­rą­że­go, jak go zwa­no, wszak­że lu­bi­li go, bo spra­wie­dli­wym był i ni­ko­mu krzyw­dy nie wy­rzą­dził, owszem i do­po­mógł chęt­nie, je­śli tego za­cho­dzi­ła po­trze­ba.

Za to nie­ubła­ga­nym był dla tych, któ­rzy przy ja­ko­wej ro­bo­cie opie­sza­ły­mi byli.

– A upo­mnij go tam po­stron­kiem, Mar­cin­ku! – wo­łał.

Mar­ci­nek zaś na­tych­miast speł­niał roz­kaz i bi­czow­ni­kiem sma­ga! po ple­cach, su­mien­nie.Ży­cie to zresz­tą jed­no­staj­ne było i by­ło­by może smut­ne, gdy­by smu­tek nie w du­szy czło­wie­ka tkwił, ale z jego oto­cze­nia pły­nął. Imćp. Dziem­bow­ski zaś nie fra­so­wał się nig­dy i ni­czem, nie dzi­wo­wał się ni­cze­mu, ani się obu­rzał, mie­wał jeno cza­sem rzew­ne przy­po­mnie­nia mi­nio­nej, in­nej, a ry­cer­skiej prze­szło­ści.

Gdy nad za­cho­dem słoń­ca ob­jeż­dżał z Mar­ci­nem łany pań­skie, a na naj­wyż­szem wzgó­rzu sta­nąw­szy, wi­dział przed sobą całą włość w pa­ro­wie i pa­smo gór dłu­gie i sta­re kur­ha­ny w od­da­li i wstę­gę Oce­dy, po­ły­sku­ją­cą w sło­necz­nych pro­mie­niach, i da­lej, da­lej, si­nie­ją­ce hory – gdy wi­cher po­wiał ża­ło­śnie wśród tych pa­ro­wów a ja­rów i przy­no­sił z sobą, niby z da­le­kie­go świa­ta, wie­ści; gdy się pan Dziem­bow­ski wsłu­chał w tę mu­zy­kę wie­czo­ru, w któ­rej brzmia­ła cza­sem ję­czą­co li­tew­ska bir­bi­nia czy duda, lub tę­sk­na piosn­ka lu­do­wa, – wów­czas przy­sta­wał, za­my­ślał się głę­bo­ko, wzdy­chał, raz i dru­gi a wresz­cie mó­wił do to­wa­rzy­sza:

– Po­mnisz, Mar­cin­ku! hej! hej!

Na­ten­czas Mar­ci­no­wi roz­wią­zy­wa­ły się usta:

– A jak­by to za­po­mnieć, pa­nie Cho­rą­ży! Jak my to by­wa­ło z pa­nem Li­sow­ski! po wer­te­pach… pę­dzi­my, albo schy­le­ni do kul­ba­ki, ie nas i nie wi­dać, na nie­przy­ja­cie­la tłu­mem idzie­my ry­sią….. albo kie­dy hen, tam na lo­dach pół­noc­nych, szu­ka­my kędy kres tej zie­mi…. lub kie­dy….

– Po­mnisz, Mar­cin­ku, w Mo­skwie, No­wo­gro­dzie, Brań­sku, Ko­stro­mie, albo w Sta­ro­du­bie, gdy p. Li­sow­ski… jak od pio­ru­na ra­żo­ny, padł…, A pod Ho­mon­ną, gdy­śmy z Ro­gaw­ski­ni Ra­ko­cze­go zmie­tli….

– Jak­by to prze­po­mnieć? Jak dziś pa­mię­tam!… Szli­śmy, a nie szli­śmy, je­no­śmy bie­gli, ra­czej le­cie­li i gród po gro­dzie bra­li a pę­dzi­li jak strza­ła, co­raz szyb­ciej, ście­ląc dro­gę tru­pa­mi…. Za nami szła łuna a przed nami słoń­ce i zbie­że­li­śmy tak kra­je całe aż do Lo­do­wa­te­go Oce­anu, kędy rze­ki z taką siłą wpa­da­ły, że się lód dru­zgo­tał, a huk szedł na kil­ka mil w oko­ło….

A gdy to mó­wił Mar­ci­nek, panu i słu­dze pa­li­ły się oczy, usta Otwie­ra­ły, chwy­ta­jąc po­wie­trze, i wy­cią­ga­ły dło­nie ku tym ob­ra­zom prze­szło­ści.

Wresz­cie p. Dziem­bow­ski że­gnał się krzy­żem świę­tym, ręką ma­chał i gło­wę chy­lił na pier­si, a gdy Mar­ci­nek jesz­cze mó­wić chciał, jako on wal­czył z niedź­wie­dzia­mi bia­łe­mi na tych lo­dach pół­no­cy, już mu nie do­zwa­lał koń­czyć re­la­cyi…..

– Mar­cin­ku, po­łknij ję­zyk! – wo­łał i już w mil­cze­niu do dom wra­ca­li.

Ale ży­wot ten spo­koj­ny, ci­chy i bez fra­sun­ku, na­gle w sa­mym po­cząt­ku r.p. 1632 zmie­niać się po­czął. Wbrew zwy­cza­jo­wi swe­mu, p. Dziem­bow­ski, raz wy­je­chaw­szy do Miń­ska, po­tem co­raz czę­ściej wy­jeż­dżać po­czął i z tych po­dró­ży swo­ich, któ­re czę­sto dwa ty­go­dnie i wię­cej trwa­ły, wra­cał co­raz bar­dziej za­fra­so­wa­ny. Ani daw­nych wspo­mnień, ani roz­mów ze słu­gą; tarł jeno czo­ło ręką, 'pod­go­lo­ną czu­pry­nę tar­gał, cho­dził po izbie ku­le­jąc, za­my­ślo­ny chmur­nie" a gdy So­ło­kaj się zbli­żył i sta­rał się roz­mo­wę na­wią­zać, to go na­wet parę razy ofuk­nął su­ro­wo.

Zra­zu są­dził Mar­ci­nek, że po­wo­dem tego fra­sun­ku są spra­wy dys­sy­denc­kie na Li­twie Zu­chwal­stwo kal­wi­nów, któ­rzy już byli nie­co przy­ci­chli" a te­raz gdy dłoń scho­rza­łe­go i sę­dzi­we­go kró­la Zyg­mun­ta III. zwol­nia­ła nie­co, roz­wiel­moż­nia­li się na nowo pod opie­ką Ra­dzi­wił­łów bir­żań­skich i już na­wet praw po­spo­li­tych wzglę­dem ka­to­li­ków za­cho­wy­wać nie chcie­li.

Pan Dziem­bow­ski był w wie­rze ka­to­lic­kiej ze­lant wiel­ki i nie­raz jesz­cze przed­tem z fra­sun­kiem o tej kal­wiń­skiej prze­wa­dze mó­wił, ale So­ło­kaj po bliż­szem roz­wa­że­niu przy­szedł do tej kon­wik­cyi, jako to nie mógł być po­wód, a przy­najm­niej nie głów­ny, te­raź­niej­sze­go fra­sun­ku.

– To są ja­kieś inne, ukry­te przy­czy­ny __

my­ślał Mar­ci­nek, gło­wę so­bie ła­miąc nad nie­mi. – Cze­góż­by tak jeź­dził? prze­cież prze­ciw kal­wi­nom Stra­ceń­ców wer­bo­wać nie bę­dzie, bo to nie są ani Ra­ko­czo­we Wę­gry, ani Cze­chy, ani bi­sur­ma­ny…. A może też V może też, Boże od­puść, że­nić się chce!…

Ale na samą myśl tę, aż się gło­śno za­śmiał Mar­ci­nek.

– To by to do­pie­ro było mał­żeń­stwo dia­błu na po­cie­chę! Gdzie­by też! pięć­dzie­siąt lat….. i li­sow­ska wo­jacz­ka!… Ale coś w tem musi być….

I rze­czy­wi­ście coś być mu­sia­ło, bo p. Dziem­bow­ski zmie­niał się wi­docz­nie z dniem każ­dym, mi­zer­niał, po­si­wiał na­wet i co­raz nie­spo­koj­niej­szym był. Mar­ci­nek, któ­ry już nie śmiąc zbli­żać się do pana, pod drzwia­mi słu­chał, raz do­sły­szał naj­wy­raź­niej, jako p. Dziem­bow­ski, któ­ry cią­gle po izbie cho­dził, przy­sta­nął na­gle, mil­cząc my­ślał, a po­tem wy­szep­tał:

– Obo­wią­zek świę­ty! trze­ba im ra­dzić", i tej nie­wie­ście bied­nej i temu chło­pię­ciu…..

Prze­cie to wła­sna krew i obo­wią­zek….. zmar­nieć im nie dam!

To już do resz­ty zmie­sza­ło Mar­cin­ka.

– Wła­sna krew! – po­wta­rzał – co za krew? Wła­sna krew tam zo­sta­ła pod Ho­mon­ną i Wied­niem, ale tu, na Li­twie, ja­ką­by mo­gła być, to już zgo­ła nie wiem….

Cie­ka­wość i nie­po­kój pie­kły go okrut­nie.

– Nie­wia­sta już jest…. pięk­na rzecz! a do tego i z dzie­cię­ciem jesz­cze…… – mru­czał bar­dzo za­fra­so­wa­ny. I już… na­wet, w du­chu na do­bre gnie­wać się na pana swe­go po­czy­nał, ale w gnie­wie tym dłu­go wy­trwać nie mógł, bo gdy z po­de­łba nań spoj­rzał a oba­czył ser­decz­ne na jego ob­li­czu zmar­twie­nie, to już pra­wie pła­kać mu się chcia­ło z roz­pa­czy.

– Już się nie strzy­mam! – mó­wił __

a gdy mruk jest – i sam wy­znać nie chce, to doj­dę bez nie­go.

Z tem po­sta­no­wie­niem, gdy p. Dziem­bow­ski dnia pew­ne­go wy­je­chał kon­no, nie mó­wiąc gdzie i po co, Mar­ci­nek, nie na­my­śla­jąc się, wy­ru­szył nie­ba­wem za nim, ko­niecz­nie chcąc spe­ne­tro­wać cele tych wy­jaz­dów. Jak­że się zdzi­wił, gdy dą­żąc za śla­dem pana swe­go, prze­ko­nał się, że ani Mińsk, ani Stołp – ce, re­zy­den­cya Słusz­ków, ale znacz­nie dal­szy był cel po­dró­ży.

Już się chciał wra­cać, bo to pora była zi­mo­wa a dro­gi szka­rad­ne i zim­no prze­ni­kli­we, ale wnet na myśl mu przy­szło, że pana nie go­dzi­ło się tak zo­sta­wiać.

– Jesz­cze za­cho­rze­je, lub jaki mu się wy­da­rzy ca­sus – my­ślał – bo jest jak­by bez pa­mię­ci, taki za­fra­so­wa­ny.

Je­chał tedy, ale klął w du­chu cie­ka­wość swo­ją, któ­ra go w tę dro­gę za­pę­dzi­ła. A mu­siał je­chać nie usta­jąc, aby śla­du nie stra­cić, bo pan Dziem­bow­ski po­mi­mo ka­lec­twa swe­go, któ­re mu dłu­gich kon­nych nie­do­zwa­la­ło po­dró­ży, gnał, jak­by go co pę­dzi­ło. Mi­ja­li tak mia­sto jed­no po dru­giem, nie za­trzy­mu­jąc się nig­dzie dłu­go, chy­ba dla spo­czyn­ku lub po­sił­ku; mi­nę­li Wil­no, gdzie p. So­ło­kaj wiel­ką miał po­ku­sę po­zo­stać, mi­nę­li wresz­cie Wił­ko­mierz i wje­cha­li w kraj le­si­sty, pła­ski i dziw­nie smut­ny.

– Chy­ba do Upi­ty je­dzie! – mru­czał So­ło­kaj, któ­ry w tej po­go­ni za swym pa­nem tak się był doń zbli­żył, że go cza­sem wi­dział zda­le­ka i mu­siał przy­sta­wać, aby przez nie­go nie być spo­strze­żo­nym.

– Chy­ba do Upi­ty je­dzie! – po­wta­rzał – a tu już zgo­ła nie ro­zu­miem po co?

Na­resz­cie dnia jed­ne­go pod wie­czór, uka­za­ła się zda­la nędz­na ta mie­ści­na, po­dzie­lo­na na dwie czę­ści rzecz­ką Upi­tą i dłu­gą wą­ską gro­blą, na tej rzecz­ce usy­pa­ną. Po jed­nej stro­nie, bli­żej ja­dą­cych, ry­so­wa­ły się na ciem­nem tle za­chmu­rzo­ne­go nie­ba mury i basz­ty wa­row­ni, oto­czo­nej wa­ła­mi, któ­ra wszak­że już od daw­na opusz­czo­ną była i wy­glą­da­ła jak ru­ina. Mur oka­la­ją­cy roz­pa­dał się w gru­zy i da­wał wol­ny przy­stęp do zam­ku, po­mi­mo pię­ciu bram cięż­kich., któ­re szczel­nie były za­mknię­te.

Do­ko­ła trzę­sa­wi­ska i mo­cza­ry, prze­rżnię­te męt­nym stru­my­kiem, We­sze­tą zwa­nym, a po prze­ciw­nej stro­nie., w od­da­li, wiel­ka le­si­sta płasz­czy­zna.

Mar­cin znał już… ową Upi­te, bo raz był tu przed laty z pa­nem Dziem­bow­skim wie­dział tez, że w ca­łej mie­ści­nie jed­na tyl­ko była go­spo­da, gdzie na noc­leg sta­nąć było moż­na, i prze­my­śli­wał te­raz, jak­by unik­nąć nie­bez­piecz­ne­go z pa­nem spo­tka­nia, gdy­by on rze­czy­wi­ście tu za­trzy­mać się za­mie­rzał. Zim­no było prze­ni­kli­we, śnieg pa­dać za­czy­nał, wiatr dął od owych bo­rów za­wzię­cie, a So­ło­kaj tak już… był po­dró­żą zmę­czo­ny, że po­sta­no­wił bądź co bądź w Upi­cie za­no­co­wać, choć­by miał dal­szy ślad po­dró­ży pana swe­go utra­cić. Ja­koż wje­chaw­szy w śro­dek mia­sta, mi­nął ko­śció­łek drew­nia­ny i za­trzy­mał się przed ob­szer­nym ale niz­kim i dość nędz­nie wy­glą­da­ją­cym do­mem, w któ­rym owa go­spo­da dla po­dróż­nych się mie­ści­ła.

Mar­ci­nek z ko­nia ze­sko­czył i za­gląd­nął ostroż­nie do sie­ni, – była pu­sta; za­gląd­nął do oświe­tlo­nych drga­ją­cym od­bla­skiem łu­czy­wa okien izby go­spod­nej, i tam było pu­sto.. Snadź pan Dziem­bow­ski albo da­lej po­je­chać mu­siał, albo gdzie in­dziej na noc­leg przy­sta­nął.

– Nie zgi­nie mi tu już! – my­ślał So­ło­kaj – ślad jego ju­tro od­naj­dę a spo­cząć mu­szę, bom już ko­ści roz­trząsł z kre­te­sem. Pan Cho­rą­ży to że­la­zny człek; niby to nogę włó­czy za sobą a na ko­niu je­chał­by na kraj świa­ta.

I po­wie­rzyw­szy ko­nia pa­cho­li­ko­wi sta­jen­ne­mu, wszedł do izby, po­zdro­wio­ny uprzej­mie przez sta­rusz­kę go­spo­dy­nią, któ­ra z ra­do­ścią każ­de­go tu go­ścia wi­ta­ła, nie ma­jąc zbyt wie­le za­rob­ku, ile że Upi­ta rzad­ko kie­dy przez prze­jezd­nych na­wie­dza­ną była, zwłasz­cza od cza­su gdy sej­mi­ki po­wia­tu, dla szczu­pło­ści po­miesz­czeń w mie­ści­nie, do Po­nie­wie­ża prze­nie­sio­ne zo­sta­ły.

Cie­pło w izbie, ogni­sko na ko­mi­nie roz­ło­żo­ne i na­dzie­ja ry­chłe­go a po­żą­da­ne­go po­sił­ku, wpra­wi­ły od razu w do­bry hu­mor p. So­ło­ka­ja, któ­ry, usiadł­szy na Ja­wie przed sto­łem, za­or­dy­no­wał so­bie sutą wie­cze­rzę i gą­sio­rek mio­du przy­nieść roz­ka­zał.

Za chwi­lę już Mar­ci­nek, cale w do­brym hu­mo­rze, za­ja­dał i po­pi­jał ob­fi­cie, a od cza­su do cza­su nu­cił so­bie pod wą­sem ja­kąś pio­sen­kę z daw­nych cza­sów, żoł­nier­ską, – gdy drzwi się otwar­ły i do izby we­szła mała, nie zbyt oka­za­ła, ale w ru­chach dziar­ska po­stać.

– A! – za­wo­łał wcho­dzą­cy do go­spo­dy­ni, któ­ra z po­wi­ta­niem ku nie­mu spie­szy­ła, – ma­cie, wi­dzę, mo­ści­pa­nie, go­ścia…. to rzad­ka rzecz u was, toż i przyj­mu­je­cie go, ho­ne­ste, jak się na­le­ży….

– Czo­łem, mo­ści­pa­nie! – mó­wił da­lej, zbli­ża­jąc się do sto­łu i na So­ło­ka­ja uważ­nie pa­trząc.

– Kła­niam uni­że­nie.… – od­parł dość su­cho Mar­ci­nek, bo do ga­wę­dy z nie­zna­jo­my­mi sko­rym nie był a chciał też z my­śla­mi swe­mi sam po­zo­stać, aby roz­wa­żyć dal­sze spo­so­by spe­ne­tro­wa­nia ta­jem­nych swe­go pana po­dró­ży.

Przy­bysz usiadł tym­cza­sem, ka­zał so­bie wina przy­nieść i wciąż przy­glą­dał się So­ło­ka­jo­wi tak uważ­nie, że ten już się tem nie­co ura­żać po­czy­nał.

A gdy to tak już, dłuż­szy czas trwa­ło i szlach­cic ów oka nie­mal z twa­rzy Mar­cin­ka nie spusz­czał, uśmie­cha­jąc się jeno cza­sa­mi niby do­bro­dusz­nie a szy­der­czo, So­ło­kaj, strzy­mać się nie mo­gąc, ofuk­nął go gniew­nie:

– A cze­góż to waść tak pa­trzysz, jak­byś cud jaki nie­wi­dzia­ny oba­czył, albo mnie zjeść chciał! –

Szlach­cic za­śmiał się gło­śno.

– Pa­trzę – rzekł, bo was mo­ści­pa­nie do­sko­na­le znam, je­noś mi się wac­pan dja­blo po­sta­rzał….

So­ło­kaj zwró­cił się żywo i spoj­rzał bacz­nie na przy­by­sza a gdy tak pa­trzał, oczy mu na­raz ja­śnieć po­czę­ły, usta roz­sze­rzać uśmie­chem; po­rwał się na­gle i roz­warł ra­mio­na:

– Na rany Chry­stu­so­we!…. wszak ci to Rym­sza!… – za­wo­łał.

– On sam, mo­ści­pa­nie…… – od­rzekł szlach­cic, rów­nie żywo wsta­jąc i zbli­ża­jąc się ku So­ło­ka­jo­wi. On sam…. jeno już skó­ra na nim nie owa daw­na li­sow­ska, a chu­do­pa­chol­ska, cale nędz­na….

Po uści­skach tedy na­stą­pi­ły przy­po­mnie­nia daw­ne­go ry­cer­skie­go ży­wo­ta, a gdy wie­cze­rzę przy­nie­sio­no, dwaj to­wa­rzy­sze z pod Li­sow­skie­go zna­ku za­sie­dli do niej spo­łem. In­wi­to­wa­ny przez So­ło­ka­ja Rym­sza, jadł ze sma­kiem wiel­kim, gło­śno i żwa­wo, a roz­pra­wiał pra­wie nie­ustan­nie, bo snadź bar­dzo ga­da­tli­wym był. So­ło­kaj zaś słu­chał z tak­tem za­ję­ciem, że po­mi­mo gło­du nie­raz jeść prze – sta­wał, wspie­rał się łok­cia­mi na sto­le i wpa­try­wał się w Rym­szę, oczy i gębę sze­ro­ko roz­twie­ra­jąc.

– A po­mnisz mo­ści­pa­nie – mó­wił Rym­sza – ów fa­tal­ny poci Ho­mon­ną ca­sus, gdy­śmy to z pa­nem cho­rą­żym Dziem­bow­skim w trzy­dzie­ści jeno koni na ćmę Ra­ko­czo­wą wpa­dli"!… Przy­po­mi­na mi się nie­raz ta prze- ' pra­wa, bom już parę razy owe­go Dziem­bow­skie­go tu w Upi­cie wi­dział; alem się do kon­ne­xyi z nim te­raz nie przy­py­ty­wał. Nie lu­bi­łem ja nig­dy tego mru­kli­we­go a su­ro­we­go szlach­ci­ca, a za­po­mnieć mu nie mogę, że on mi tam w obo­zie kil­ka­kroć szpet­nie do­ku­czył, o nie­kar­ność po­cią­ga­jąc. Zda mi się na­wet, żem i te­raz, przed go­dzi­ną go wi­dział, jako je­chał do pani Si­ciń­skiej…

– Wi­dzia­łeś go Wac­pan! – za­wo­łał So­ło­kaj – a toć ja wła­śnie Cho­rą­że­go tu szu­kam…

– Waść go szu­kasz, mo­ści­pa­nie? – spy­tał Rym­sza – a cóż on Wać­pa­na ob­cho­dzi?

– Ob­cho­dzi… mnie i bar­dzo – od­parł So­ło­kaj – ile że to mój do­bro­czyń­ca, pod któ­re­go do­wódz­twem wal­czy­łem, a te­raz z ła­ski jego chleb mam…

– A, praw­da! – za­śmiał się Rym­sza, – przy­po­mi­nam so­bie, żeś wac­pan za­wż­dy z tym Dziem­bow­skim był. A no, nie­zno­śny człek jest, ale sko­ro waść tak go mi­łu­jesz, to po­wiem ci rzecz waż­ną…

Mar­ci­nek cał­kiem jeść prze­stał, oczy sze­ro­ko roz­warł i z nie­po­ko­jem przy­su­nął się do Rym­szy.

– Co ta­kie­go? – za­gad­nął.

– Na­wa­rzy on tu so­bie piwa, na­wa­rzy… – mó­wił Rym­sza, głos zni­ża­jąc. – Są to fa­mi­lij­ne spra­wy, a wiem o nich od imćp. Soł­ło­hu­ba, u któ­re­go obec­nie w kro­ni­kach pod samą Upi­tą prze­by­wam… Sły­sza­łeś waść o Si­ciń­skich?

– Sły­sza­łem o Ja­nie, owym rot­mi­strzu, czy też puł­kow­ni­ku sław­nym, któ­ry w woj­sku li­tew­skiem pod wo­dzą Xią­żę­cia Krzysz­to­fa Ra­dzi­wił­ła chlub­nie się od­zna­czał…

– Otóż wła­śnie ów Jan, ry­cerz dziel­ny, do­szedł tez za ła­ską pana swe­go, Xią­żę­cia Ra­dzi­wił­ła, do nie­po­śled­niej for­tu­ny. Znacz­na część tej Upi­ty, po za rze­ką, jest jego wła­sno­ścią, po­sia­da tez inne jesz­cze przy­le­głe wło­ści, jest zaś mar­szał­kiem tu­tej­sze­go po­wia­tu, a mię­dzy dys­sy­den­ta­mi, któ­rzy się tu mro­wiem roz­mno­ży­li, wiel­ką ma wzię­tość, ile że jest ka­cerz za­cię­ty a uczo­ny… przy­tem, zaś człek nie­po­wścią­gli­wy i na­tu­ry gwał­tow­nej, któ­re­go się wszy­scy lę­ka­ją. Przed laty oże­nił się był, z go­rą­ce­go pono af­fek­tu, z imć­pan­ną Gra­biń­ską, gdzieś aż na Ma­zow­szu, ka­to­licz­ką gor­li­wą, a że­niąc się przy­rzekł, iż gdy­by to mał­żeń­stwo jego Pan Bóg ubło­go­sła­wił po­tom­stwem, pierw­szy syn bę­dzie oj­cow­skiej wia­ry, ale dru­gie dziec­ko do mat­ki na­le­żeć ma i jej re­li­gię wy­zna­wać. Gdy tedy przy­szedł na świat syn pierw­szy, wiel­kie gan­dium było w Upi­cie. Pan mar­sza­łek całą szlach­tę po­wia­tu go­ścił i poił, a syn ten, imie­niem Wła­dy­sław Wik­to­ryn, kształ­co­ny w Kiej­da­nach, Słuc­ku i na ra­dzi­wił­łow­skim dwo­rze, jest pięk­nym bar­dzo, a przy­tem i w umie­jęt­no­ściach wsze­la­kich bie­głym mło­dzień­cem, ie dru­gie­go ta­kie­go w ca­łej Li­twie i na Żmuj­dzi próż­no­byś szu­kał. Ale w rok może po owym Wła­dy­sła­wie uro­dził się syn dru­gi. Dzie­cię było od razu wą­tłe, cho­ro­wi­te, a w mia­rę jak wzra­sta­ło, ro­sło tak­że i ka­lec­two strasz­ne: garb na ple­cach i na pier­siach ogrom­ny. Bied­na mat­ka od­chu­cha­ła to nie­mow­lę z trud­no­ścią i "nie­le­d­wie sama z rąk śmier­ci je wy­rwa­ła, a wy­cho­wa­ła w wie­rze ka­to­lic­kiej i swo­je­mi bo­go­boj­ne­mi na­po­iła my­śla­mi. Dziec­ko to wszak­że sta­ło się po­wo­dem ca­łe­go swej mat­ki nie­szczę­ścia. Ro­dzic je znie­na­wi­dził, od uro­dze­nia pa­trzeć się na tego gar­bu­sa me chciał, a gdy bied­ny ów Ka­zi­mierz pod­rósł, za­czę­ły się wa­śnie i nie­sna­ski w po­ży­ciu do­mo­wem tak sro­gie, że wresz­cie pan Si­ciń­ski Upi­tę opu­ścił i do Birż się prze­niósł, syna star­sze­go za­braw­szy, a mał­żon­kę swą i owe­go gar­bu­sa w Upi­cie zo­sta­wia­jąc. Ile ta nie­szczę­sna nie­wia­sta udrę­czeń prze­szła, to opo­wie­dzieć nie­spo­sób; dziś, jako opusz­czo­na wdo­wa, nie­mal w nie­do­stat­ku jest, bo pan Si­ciń­ski ani chce już sły­szeć o niej i po­mi­mo próśb a wsze­la­kich in­ter­wen­cyj głu­chym po­zo­sta­je.

– A to ja­kiś dzi­ki człek! – prze­rwał So­ło­kaj zgor­szo­ny..

– To już, mo­ści­pa­nie, to ka­cer­stwo tak mu ser­ce za­twar­dzi­ło, że na wszel­kie ludz­kie sen­ty­men­ta stał się nie­czu­łym, jeno dla owe­go Wła­dy­sła­wa siła af­fek­tu znaj­du­jąc.

– Ale cóż w tem wszyst­kiem p. Dziem­bow­ski ma czy­nić? – spy­tał So­ło­kaj.

– To mi dziw, że Wac­pan o tem nie wiesz, mo­ści­pa­nie, że Dziem­bow­ski i Si­ciń­ski jed­no są…

– Jak­to jed­no?… prze­cie się na­wet nie zna­ją…

– Zna­ją, się oni do­brze a nie­na­wi­dzą jesz­cze le­piej. Si­ciń­scy, mo­ści­pa­nie, z Dziem­bow­skich po­szli, – jeno że ich zbrod­nia roz­dzie­li­ła.

– Och, Je­zus! – krzyk­nął So­ło­kaj, – zbrod­nia?

– A no tak, Ka­ino­wa zbrod­nia… bra­to­bój­stwo… co mi tak­że p. Soł­ło­hub, świa­dom tych rze­czy, roz­po­wia­dał. Było w Ka­li­skiem dwóch, bra­ci Dziem­bow­skich, któ­rzy tak się mię­dzy sobą żar­li, jak­to cza­sem mię­dzy brać­mi bywa; wia­do­mo zaś, że taka nie­na­wiść bra­ter­ska naj­gor­sza jest. Owoż tedy, były tam mię­dzy nimi ja­ko­weś nie­sna­ski i pro­ce­sy, a raz, gdy u star­sze­go sro­ga ja­kaś pi­ja­ty­ka była, wy­brał się on prze­ciw młod­sze­mu z całą kom­pa­nią zbroj­ną. Na­pa­dli, dwór złu­pi­li, a na­wet po­dob­no je­den z ad­he­ren­tów na­past­ni­ka rękę swą na mał­żon­kę młod­sze­go Dziem­bow­skie­go pod­nieść się po­wa­żył. Wsz­czę­ła się strasz­li­wa ba­ta­lia a w tej za­wie­ru­sze brat młod­szy za­bił star­sze­go…

– Chry­stu­sie Pa­nie ukrzy­żo­wa­ny! – za­wo­łał So­ło­kaj – ależ to dzi­wy roz­po­wia­dasz mi Wac­pan!

– Rze­tel­ną praw­dę, mo­ści­pa­nie, – od­parł Rym­sza, – a jako to zwy­kle na świe­cie bywa, krzyw­da młod­sze­go bra­ta po­szła w za­po­mnie­nie, bo śmierć star­sze­go wo­ła­ła o po­mstę. Nikt już nie py­tał, kto pierw­szy na­padł i był pro­wo­ka­to­rem. Ro­dzi­na mał­żon­ki star­sze­go bra­ta, moż­na i ma­ją­ca kon­ne­xye znacz­ne, za­czę­ła skar­gi i pro­ce­sy. Dziem­bow­ski młod­szy na ba­ni­cyę ska­za­ny, całą for­tu­nę utra­cił, po­tom­stwo zaś jego roz­pierz­chło się po świe­cie, a syn star­sze­go, wy­nió­sł­szy z za­mię­sza­nia tego znacz­ną for­tu­nę, prze­szedł z oj­czy­stych stron na Żmujdź i od dóbr Sit­no Si­ciń­skim się prze­zwał, mó­wiąc, jako nie chce tak się zwać jak bra­to­bój­cy po­tom­stwo….

– A już te­raz ro­zu­miem! – za­uwa­żył So­ło­kaj.

– Toś waść bar­dzo do­myśl­ny, mo­ści­pa­nie, bom ci już wszyst­ko sam po­wie­dział; jeno to jesz­cze do­dam, jako cho­rą­ży Dziem­bow­ski jest wnuk bra­to­bój­cy, a Si­ciń­ski mar­sza­łek, wnuk za­bi­te­go, za­tem są so­bie bra­cia stry­jecz­ni, cho­ciaż in­a­czej się zo­wią…

– Że mi też o tem nig­dy Cho­rą­ży nie mó­wił… – ozwał się So­ło­kaj.

– Bo mię­dzy nim a Si­ciń­ski­mi zgo­lą do­tąd re­la­cyj nie było. Oj­ciec Si­ciń­skie­go Jana już był pono do­ro­słym mło­dzień­cem, gdy się owa zbrod­nia speł­ni­ła i przy­siągł ze­mstę Dziem­bow­skim za śmierć ro­dzi­ca. Póki żył, nie usta­wał w ze­mście, a umie­ra­jąc prze­ka­zał ją sy­no­wi, któ­ry w za­pal­czy­wo­ści swej i nie­na­wi­ści ku wszyst­kim Dziem­bow­skim gra­nic nie zna…

– Dzi­ki człek, po­wta­rzam, – prze­rwał znów So­ło­kaj – i na­wet zgo­lą, nie chrze­ścia­nin.

– Już­to, mo­ści­pa­nie, nie wie­le on chrze­ściań­skich sen­ty­men­tów zdra­dza, a je­stem pew­ny, że gdy się do­wie, jako tu p. Dziem­bow­ski jego mał­żon­kę na­wie­dza, go­tów do naj­więk­sze­go po­su­nąć się gwał­tu.

– A to ja mu­szę ztąd Cho­rą­że­go wy­rwać, choć­by prze­mo­cą! – za­wo­łał So­ło­kaj. – To ja­kaś hi­sto­rya strasz­li­wa, któ­ra do­bre­go koń­ca mieć nie może. Ze zbrod­ni się za­czę­ła i zbrod­nią bog­daj­by się nie skoń­czy­ła…

– Je­śli waść, mo­ści­pa­nie, mi­łu­jesz Cho­cho­ciaż ja af­fek­tu tego cale nie po­dzie­lam, to go ztąd so­bie weź, bo bę­dzie z nie­go, trup albo ka­le­ka, gdy Si­ciń­ski się do­wie. Ani wac­pan po­ję­cia mieć nie mo­żesz, co to za dzi­ka gwał­tow­ność w tym czło­wie­ku. Zęby jeno za­ci­śnie, ocza­mi cię prze­świ­dru­je a dźgnie to­po­rem, sza­blą, czy obu­chem, co w ręku jeno

To on tu siła lu­dzi na­mor­do­wać mu­siał? – spy­tał prze­ra­żo­ny So­ło­kaj.

– Tu nie – od­parł Rym­sza – bo mu każ­dy ustę­pu­je, ale wi­dzia­łem ja raz taką z nim któ­rej póki ży­cia nie za­po­mnę, bo się tam cała jego gwał­tow­ność ob­ja­wi­ła. – Po­mnisz waść może owe­go Xią­żę­cia Wo­ro­niec­kie­go,. któ­ry w woj­sku li­tew­skiem był a po­tem pod Li­sow­skim słu­żył?

– Jak dziś pa­mię­tam… wiel­ki to był p. Cho­rą­że­go przy­ja­ciel a ry­cerz dziel­ny i wspa­nia­ły. Zgi­nął on pono, bo od lat wie­lu żad­nej o nim wie­ści nie­ma.

– Otóż nie zgi­nął – prze­rwał Rym­sza – ale mni­chem zo­stał, wszyst­ko zaś przez Si­ciń­skie­go. Wo­ro­niec­ki ten był ślub­nym sy­nem Gi­żan­ki, owej… na­łoż­ni­cy kró­la Zyg­mun­ta Au­gu­sta, z któ­rą się po­tem kniaź Mar­cin Wo­ro­niec­ki z Wo­ły­nia, pono dla for­tu­ny, oże­nił. Wy­ści­ga­no za to owe­go knia­zia z Koła ry­cer­skie­go, a naj­bar­dziej na nim się mści­li Wo­ro­niec­cy i Uchań­scy, któ­rych był sio­strzeń­cem, bo się z Uchań­skiej ro­dził. Ów Wo­ro­niec­ki, prze­śla­do­wa­ny cią­gle przez ro­dzi­nę, w opusz­cze­niu pono i nę­dzy umarł, wkrót­ce po Gri­żan­ce, a zo­sta­wił dwóch zda mi się sy­nów, z któ­rych młod­szy, Po­li­karp, w rze­mio­śle ry­cer­skiem chlub­nie się od­zna­czał. Ale i jego pa­mięć mat­ki ści­ga­ła. Wo­ro­niec­cy do­ma­ga­li się pono od nie­go, aby na­zwi­sko rzu­cił, cze­go on wszak­że uczy­nić nie chciał, prze­to zmó­wi­li się nań, aby go z woj­ska wy­ści­gać, Si­ciń­ski Jan, któ­ry pod­ów­czas rot­mi­strzem był, na­mó­wio­ny snać przez Wo­ro­niec­kich lub Uchań­skich, naj­bar­dziej go prze­śla­do­wać po­czął, na każ­dym kro­ku pa­mięć mat­ki jego, Gi­żan­ki, bez­czesz­cząc. Wo­ro­niec­ki wy­zy­wał go kil­ka­kroć na rękę, ale Si­ciń­ski obe­lgą mu jeno od­rzekł a cią­gle ową mat­kę wy­po­mi­nał. Było to zaś w cza­sie owej wy­pra­wy mo­skiew­skiej, kie­dy­śmy pod Smo­leń­skiem sta­li. Ja pod­ów­czas jesz­cze w woj­sku Li­tew­skiem to­wa­rzy­szem by­łem i raz, gdy­śmy się z pa­nem Si­ciń­skim na zwia­dy wy­bra­li, wpa­dli­śmy w za­sadz­kę. Śmierć była pew­na; ze­wsząd bo­wiem oto­cze­ni, nie wi­dzie­li­śmy już ra­tun­ku, a my­śle­li­śmy jeno o tem, jak­by dro­żej ży­cie sprze­dać, gdy oto Li­sow­czy­cy nas zba­wi­li pod wo­dzą owe­go Wo­ro­niec­kie­go, któ­ry nam przy­padł z od­sie­czą i z dwóch stron zbi­tą kupą na nie­przy­ja­cie­la ude­rzył. Zro­bi­ło się okrut­ne za­mię­sza­nie, a ja na­gle wi­dzę, jako Wo­ro­niec­ki, na oślep pę­dząc i… od­go­niw­szy nie­co nie­przy­ja­cie­la, zwra­ca się nie­spo­dzia­nie i wjeż­dża ca­łym pę­dem na nas, wprost na Si­ciń­skie­go le­cąc, któ­ry, że ko­nia pod nim ubi­to, stał nie­mal bez­bron­ny. Spoj­rza­łem na owe­go knia­zia… był strasz­ny, twarz miał wy­krzy­wio­ną a oczy mu się iskrzy­ły ogniem pie­kiel­nym…

– Ha! – wrza­snął – ty synu jasz­czur­czy! nie chcia­łeś się mie­rzyć ze mną, to ja ci sam tu ko­niec uczy­nię…

– Zdraj­co! – od­krzyk­nął Si­ciń­ski – na swo­ich go­dzisz, gdy nie­przy­ja­ciel na kar­ku…

A był bla­dy jak trup, tak zaś zie­ją­cy nie­na­wi­ścią, że twarz jego, iście sza­tań­ska, wy­ry­ła mi się w pa­mię­ci na za­wż­dy.

– Tyś mi pierw­szy wróg, nik­czem­ni­ku, co moją mat­kę bez­cze­ścisz! –. za­wo­łał na to Wo­ro­niec­ki i za­mie­rzył się nań sza­bli­cą.

– A to Zbro­dzień! – za­uwa­żył Mar­cin.

– Już to jed­ne­mu Bogu wia­do­mo – od­parł Rym­sza – któ­ry z nich Zbro­dzień wie – kszy. Si­ciń­ski strze­lił pierw­szy z musz­kie­tu, ale ręka mu drża­ła, więc chy­bił i zo­stał cał­kiem bez­bron­ny. Snadź zaś Wo­ro­niec­ki, jak­by nie­przy­tom­nym był, bo wła­śnie w tym mo­men­cie, gdy już miał Si­ciń­skie­mu cios za­dać śmier­tel­ny, zbladł na­gle i sza­blę z ręku wy­pu­ścił…

– Mia­łem twe ży­cie – rzekł głu­cho – ale go nie chcę, bo mi rąk mo­ich ka­lać szko­da taką psią po­so­ką!…

To mó­wiąc, ko­nia spiął i, jak to Li­sow­czy­cy zwy­kli czy­nić, sku­lo­ny do kul­ba­ki, po­mknął tak szyb­ko, że go wkrót­ce tu­ma­ny ku­rzu przed ocza­mi na­sze­mi za­kry­ły. Si­ciń­ski wiel­ki na­ów­czas la­ment pod­niósł, skar­żył się na­wet Het­ma­no­wi, ale knia­zia już nig­dzie nie było…

– I gdzież się po­dział?

– A no, od­tąd ludz­kie nie wi­dzia­ło go oko. Aż do­pie­ro nie­daw­no w War­sza­wie uj­rza­łem go przy­pad­kiem i od ra­zum po­znał, cho­ciaż sro­dze zmie­nio­ny jest w mni­szym ha­bi­cie.

– Więc mni­chem zo­stał?

– Mni­chem, Do­mi­ni­ka­ni­nem. A w wiel­kiej dziś pono jest ła­sce u kró­la Je­go­mo­ści i ka­to­lic­kich pa­nów, któ­rzy mu róż­ne po­wie­rza­ją mis­sye. Ma też być człek wiel­ce świą­to­bli­we­go ży­wo­ta, ja­ko­by cuda czy­nią­cy, któ­ry siła he­re­ty­ków na­wró­cił, a cały ży­wot swój ofia­ro­wał na po­ku­tę…

– Świę­ty człek! – wes­tchnął So­ło­kaj – a mu­szę też o tem panu Cho­rą­że­mu po­wie­dzieć, co go wiel­ce ura­du­je, bo mi nie­raz o tym knia­ziu wspo­mi­nał, jako z nim w wiel­kiej przy­jaź­ni był.

Imćp. So­ło­kaj tak był… za­ję­ty tem opo­wia­da­niem Rym­szy, że wie­cze­rzy nie do­jadł, a już cale nie sły­szał, jako przed go­spo­dą roz­legł się tę­tent ko­nia, po­tem zaś w sie­ni ozwa­ły się ku­le­ją­ce kro­ki, wresz­cie się drzwi otwar­ły i na pro­gu sta­nął Cho­rą­ży. Sta­nął i osłu­piał, uj­rzaw­szy So­ło­ka­ja, oczom wła­snym wie­rzyć nie chcąc. Mar­ci­nek… na­gle prze­ra­żo­ny, jak gdy­by wid­mo zo­ba­czył, wstał z ławy, gębę swo­im zwy­cza­jem sze­ro­ko roz­two­rzył, oczy bar­dzo wiel­kie zro­bił i mil­czał. Ża­den dźwięk z jego ust otwar­tych wy­do­być się nie mógł, tak go strach przy­tłu­mił, nig­dy bo­wiem jesz­cze nie zda­rzy­ło się Mar­ci­no­wi ta­kiej nie­sub­or­dy­na­cyi i sa­mo­wo­li się do­pu­ścić…

– Mar­cin!… – prze­mó­wił wresz­cie groź­nie Cho­rą­ży – a ty tu zkąd?…

Rym­sza, któ­ry im obu przy­glą­dał się z uśmie­chem nie­mal szy­der­czym na ustach, usły­szaw­szy groź­ny głos Dziem­bow­skie­go, jak­by chcąc wy­bu­cho­wi ja­kie­mu za­po­biedz, wstał z miej­sca.

– Daw­ny to­wa­rzysz Li­sow­skie­go cho­rą­gwi, sub­mi­tu­je się kor­nie Wa­szej Mi­ło­ści, mo­ści­pa­nie! – rzekł, przy­bli­ża­jąc się. Dziem­bow­ski spoj­rzał nań… by­stro i od razu po­znał.

– Ha! ha! – rzekł, swa­wol­nik Rym­sza… a wac­pan tu tak­że z pod zie­mi zmar­twych­wsta­łeś…

– Już, mo­ści­pa­nie, i o zmar­twych­wsta­niu nie my­ślę, – od­parł Rym­sza, – bo nie war­to, od kie­dy naj­lep­sze żoł­nier­stwo li­sow­skie na ba­ni­cyę, jako oprysz­ki, jest ska­za­ne. Włó­czę się po świe­cie jak upiór, a gdym w do­brym hu­mo­rze, co mi się jesz­cze przy oka­zyi, choć rzad­ko, przy­tra­fia, to przy­po­mi­nam so­bie, jako to pan Cho­rą­ży, mo­ści­pa­nie, le­ciał na mnie z drzew­cem w ręku…

– Boś zu­chwa­lec był, mo­ści Rym­sza, i na sub­or­dy­na­cyi ro­zu­mieć się nie chcia­łeś… jako i ten dru­gi oto So­ło­kaj, co się tu zja­wił bez mo­jej woli i wie­dzy, nie wiem ja­kim spo­so­bem…

– Już to ja wszyst­ko, mo­ści­pa­nie, panu Cho­rą­że­mu roz­po­wiem, – rzekł znów Rym­sza, – bo wi­dzę, jako imćp. So­ło­ka­jo­wi ję­zyk za­stygł w gę­bie i nie­wia­do­mo, kie­dy się roz­grze­je…

– Niech mówi sam! – krzyk­nął Dziem­bow­ski – jak nie po­trze­ba, to gada, a te­raz mil­czy jak pień…

– I do­brze czy­ni, – wtrą­cił śmia­ło Rym­sza – a coby miał rzec? Że was, mo­ści­pa­nie, opu­ście nie chciał, że nie­po­kój go tra­wił i że za pa­nem Cho­rą­żym gdzieś aż z za Miń­ska go­nił, w oba­wie by wam się jaki ca­sus me przy­tra­fił. Jemu tego nie wy­pa­da mó­wić… chciał się przed wasz­mo­ścią uta­ić, ano, nie uda­ło się…

– Praw­daż – li to, Mar­cin­ku? – spy­tał już ła­god­niej Dziem­bow­ski…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: