- W empik go
Veto! Tom 1 - ebook
Veto! Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 333 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Delicta majorum imme-
rito lues, donce templu re-
feceris .
Horat.
Po nad bezleśną a górzystą okolicą, słońce staczało się zwolna ku zachodowi. Jaskrawe jego promienie zatrzymywały się chwilę na wierzchołkach wzgórz i nikły w załomach i jarach, na dolinach i łąkach, ciągnących się jednem długiem pasmem ku widniejącej zdala wiosce, Kowalewszczyzną zwanej. Smutna to była włość; zdawała się odciętą od świata tem pasmem wzgórz, które dalszą, okolicę zakrywały. Na wiosnę i w lecie zieleniały przynajmniej te wzgórza; łąki i doliny okrywały się bujną zielonością i kwieciem, ale w zimie, zwłaszcza zaś w jesieni, gdy przekwitło wszystko-, gdy zieleń przybrała żółtawą barwę, a słońce coraz rychlej kryło się za góry i coraz poźniej… wschodziło, to Kowalewszczyzna owa zdawała się ciągle jakby przykryta mgłami szaremi, co się z łąk wilgotnych i z rzeczki Ocedy, wązkiemi wśród nich płynącej korytem, podnosiły ku niebu.
Włość sama wyglądała nędznie; chaty niskie, kurne, z małemi otworami miasto okien, częstokroć w ziemi kopane, że tylko niewielka wyniosłość, jakby mogilna, i nieco gałęzi z wierzchu narzuconych i dym z pośród nich się podnoszący, świadczyły', że w tych jaskiniach ludzie mieszkają.
Pod wieczór też pusto zwykle na drodze, przez wieś wiodącej. Czasem jeno wyglądnie z chaty wieśniak w siermiędze, aby ogrodzenie zamknąć; czasem głos jakiś ozwie się donioślejszem echem, lub tęskna piosnka litewska zabrzmi w oddali, koń zarży lub pies zaszczeka. – A z otworów owych, zastępujących kominy na dachu chat, dymy podnoszą się coraz gęstsze, czarne, świadcząc, iż ludzie siedzą u ogniska, wieczerzają społem i gwarzą po pracy.
Ale dymy te nie idą w górę, ścielą się po ziemi grubą czarną wstęgą, gnane wichrem, który z coraz większą siłą dmie od zachodu. Słońce już znikło – z ztamtąd, kędy zaszło, podnoszą się chmury i powoli rozciągają się po niebie, gasząc gwiazdy, które się gdzieniegdzie ukazywać poczęły. Znak to niemylny, że na słotę się zbiera – a gdy taka kilku – dniowa słota w tych stronach nastanie, to już zgoła nigdzie wydostać się nie można; nawet najlepszą drogą do Mińska, sześć mil ztąd odległego, puszczać się trudno, tak grząsko.
W roku 1632 włość ta należała do Słuszków. Ale imćp. Alexander Słuszka, naówczas kasztelan żmujdzki, nie mieszkał tu nigdy. Raz był, oglądnął, zasmucił się wielce nad tem pustkowiem i odjechał, te jeno słowa wyrzekłszy:
– Chybaby umie Pan Bóg srodze pokarał, chybabym się, nie daj Boże, ciężkiego grzechu dopuścił a pokutować miał, iżbym tu zamieszkał!…,.
W Kowalewszczyźnie dworzysko było wielkie, jakby warowne, wałem opasane; ale że tu nikt z panów nie mieszkał a zawżdy jaki tenutaryusz, lub sługa, więc też i starania wielkiego nie było. Powaliły się tedy mury i ogrodzenia, waliła się część dachu i lewe skrzydło zamczyska cale nie zamieszkałe; jeno baszta jedna stała jeszcze nienaruszona i prawa część dworu, gdzie komnaty były nizkie ale przestronne i za wygodne mieszkanie służyć mogły.
Od lat już kilku mieszkał tu imćp. Maciej Dziembowski, administrator dóbr tych, zaufany pana kasztelana żmujdzkiego sługa. Człek też to był uczciwy nad podziw, chociaż dworzywku podupadać pozwalał i o okazałość nie dbał cale, ale zato z gruntów i łąk, które tu niezwykle urodzajne były, znaczne pożytki ściągał i jurisdatorowi swemu do rezydencyi jego w Stołpcach odsyłał.
Dziembowski mruk był okrutny; rzadko kiedy przemówił a i fizyognomię miał taką, że się z nią dobrze oswoić trzeba było, aby w oczach chmurnych, które z pod brwi nastrzępionych groźnie patrzyły, poczciwą duszę odgadnąć. Wysoki, barczysty, postawę okazałą miał i rycerską, ale też snać z rycerskiego żywota musiała mu pozostać pamiątka, bo nogę lewą szpetnie włóczył za sobą i o lasce chodzić musiał. Pono kula armatnia tak mu tę nogę nadszarpnęła srodze, że już potem i rycerskie rzemiosło porzucić musiał. Kalectwo to wszakże widać jeno było wówczas, gdy chodził, bo jak na konia siadł, to zdawało się, że, doń przyrósł, tak zaś wspaniale wyglądał i tak dzielnie, jak młodzieniec chociaż pewno z lat pięćdziesiąt wieku liczyć już musiał.
Mówiono o nim, jako Lisowczykiem był a z samym Alexandrem Lisowskim aż na Lodowate morze szedł' i Dymitra Samozwańca prowadził do Moskwy, a potem jeszcze z Rogawskim pod Homonną Rakoczego zwyciężał i z Kleczkowskim walczył pod Wiedniem. – Ale gdy owo wojsko lisowskie, "Straceńcami"
zwane, – wróciwszy do kraju, dziwy dokazywać poczęło i srogie przeciw niemu konstytucyę zapadły, na banicyę swawolne kupy skazując, imćp. Dziembowski, srodze ranny w owej walce z Czechami pod Wiedniem, rzemiosło rycerskie porzucić musiał, a zapragnąwszy snadź samotnego żywota, w Kowalewszczyźnie osiadł, zarząd tych dóbr ku satysfakcyi pana Słuszki, którego z dawna znał, sprawując.
Dobry to był człek, jeno tak hardy, że karku przed, nikim nie ugiął, choćby to nietylko Słuszka był, ale i sam Radziwiłł; przytem zaś na niedolę ludzką – jako to zwykle, czasu pokoju, u rycerzy bywa, – niezmiernie czuły, chociaż z pozoru surowy.
Jak w gniewie na człowieka spojrzał, gdy mu co zawinił, to już i bić go me potrzebował, tak go tym wzrokiem przeraził, a do opamiętania przywiódł. – Ubierał się po lisowsku: kartka kozacka, płaszcz opięty z szerokim kołnierzem, czapka nizka z wierzchem wiszącym, futrem obleczona, buty żółte z długiemi cholewami, dobrze okowane.
Mieszkał samotnie, jeno przy sobie towarzysza a zarazem sługę miał, ktory z nim i w rycerskich wyprawach bywał i wszystkie losy dzielił, a tak był doń przywiązany, że chętnie byłby i życie; zań oddał, chociaż na pozór wieczyście się z panem swym wadził.
Ale w ważnych imprezach imćp. Dziembowski i nieco młodszy od niego towarzysz, Marcin Sołokaj – szlachcic litewski – którego on zawżdy zdrobniale Marcinkiern zwał – rozumieli się bez słów, na migi. Zarówno zresztą byli obaj mrukliwi; czasem jeno o wyprawach lisowskich rozgadali się z sobą, a wonczas Marcinek takie rozpowiadał dziwy, do prawdy niepodobne, że p. Dziembowski głośnem krzyknięciem milczenie mu nakazywać musiał.
– Połknij język, Marcinku! – wołał.
A wonczas Marcinek wstydził się – wielce, ślinę łykał, ręką machał i milknął.
Sługa ów był znacznie mniejszy wzrostem od pana swego, ale równie niepośledniej siły i odważnego' ducha, że sami we dwóch byliby mogli dworzysko to obronić, gdyby komu chęć napadu przyszła. Nie było zresztą żadnej o to obawy; okolica była spokojna, lud cichy, pracowity a zamożny, chociaż na oko nędznie wyglądał. Wszyscy tez w Kowalewszczyźnie, chociaż obawiali się groźnego Chorążego, jak go zwano, wszakże lubili go, bo sprawiedliwym był i nikomu krzywdy nie wyrządził, owszem i dopomógł chętnie, jeśli tego zachodziła potrzeba.
Za to nieubłaganym był dla tych, którzy przy jakowej robocie opieszałymi byli.
– A upomnij go tam postronkiem, Marcinku! – wołał.
Marcinek zaś natychmiast spełniał rozkaz i biczownikiem smaga! po plecach, sumiennie.Życie to zresztą jednostajne było i byłoby może smutne, gdyby smutek nie w duszy człowieka tkwił, ale z jego otoczenia płynął. Imćp. Dziembowski zaś nie frasował się nigdy i niczem, nie dziwował się niczemu, ani się oburzał, miewał jeno czasem rzewne przypomnienia minionej, innej, a rycerskiej przeszłości.
Gdy nad zachodem słońca objeżdżał z Marcinem łany pańskie, a na najwyższem wzgórzu stanąwszy, widział przed sobą całą włość w parowie i pasmo gór długie i stare kurhany w oddali i wstęgę Ocedy, połyskującą w słonecznych promieniach, i dalej, dalej, siniejące hory – gdy wicher powiał żałośnie wśród tych parowów a jarów i przynosił z sobą, niby z dalekiego świata, wieści; gdy się pan Dziembowski wsłuchał w tę muzykę wieczoru, w której brzmiała czasem jęcząco litewska birbinia czy duda, lub tęskna piosnka ludowa, – wówczas przystawał, zamyślał się głęboko, wzdychał, raz i drugi a wreszcie mówił do towarzysza:
– Pomnisz, Marcinku! hej! hej!
Natenczas Marcinowi rozwiązywały się usta:
– A jakby to zapomnieć, panie Chorąży! Jak my to bywało z panem Lisowski! po wertepach… pędzimy, albo schyleni do kulbaki, ie nas i nie widać, na nieprzyjaciela tłumem idziemy rysią….. albo kiedy hen, tam na lodach północnych, szukamy kędy kres tej ziemi…. lub kiedy….
– Pomnisz, Marcinku, w Moskwie, Nowogrodzie, Brańsku, Kostromie, albo w Starodubie, gdy p. Lisowski… jak od pioruna rażony, padł…, A pod Homonną, gdyśmy z Rogawskini Rakoczego zmietli….
– Jakby to przepomnieć? Jak dziś pamiętam!… Szliśmy, a nie szliśmy, jenośmy biegli, raczej lecieli i gród po grodzie brali a pędzili jak strzała, coraz szybciej, ścieląc drogę trupami…. Za nami szła łuna a przed nami słońce i zbieżeliśmy tak kraje całe aż do Lodowatego Oceanu, kędy rzeki z taką siłą wpadały, że się lód druzgotał, a huk szedł na kilka mil w około….
A gdy to mówił Marcinek, panu i słudze paliły się oczy, usta Otwierały, chwytając powietrze, i wyciągały dłonie ku tym obrazom przeszłości.
Wreszcie p. Dziembowski żegnał się krzyżem świętym, ręką machał i głowę chylił na piersi, a gdy Marcinek jeszcze mówić chciał, jako on walczył z niedźwiedziami białemi na tych lodach północy, już mu nie dozwalał kończyć relacyi…..
– Marcinku, połknij język! – wołał i już w milczeniu do dom wracali.
Ale żywot ten spokojny, cichy i bez frasunku, nagle w samym początku r.p. 1632 zmieniać się począł. Wbrew zwyczajowi swemu, p. Dziembowski, raz wyjechawszy do Mińska, potem coraz częściej wyjeżdżać począł i z tych podróży swoich, które często dwa tygodnie i więcej trwały, wracał coraz bardziej zafrasowany. Ani dawnych wspomnień, ani rozmów ze sługą; tarł jeno czoło ręką, 'podgoloną czuprynę targał, chodził po izbie kulejąc, zamyślony chmurnie" a gdy Sołokaj się zbliżył i starał się rozmowę nawiązać, to go nawet parę razy ofuknął surowo.
Zrazu sądził Marcinek, że powodem tego frasunku są sprawy dyssydenckie na Litwie Zuchwalstwo kalwinów, którzy już byli nieco przycichli" a teraz gdy dłoń schorzałego i sędziwego króla Zygmunta III. zwolniała nieco, rozwielmożniali się na nowo pod opieką Radziwiłłów birżańskich i już nawet praw pospolitych względem katolików zachowywać nie chcieli.
Pan Dziembowski był w wierze katolickiej zelant wielki i nieraz jeszcze przedtem z frasunkiem o tej kalwińskiej przewadze mówił, ale Sołokaj po bliższem rozważeniu przyszedł do tej konwikcyi, jako to nie mógł być powód, a przynajmniej nie główny, teraźniejszego frasunku.
– To są jakieś inne, ukryte przyczyny __
myślał Marcinek, głowę sobie łamiąc nad niemi. – Czegóżby tak jeździł? przecież przeciw kalwinom Straceńców werbować nie będzie, bo to nie są ani Rakoczowe Węgry, ani Czechy, ani bisurmany…. A może też V może też, Boże odpuść, żenić się chce!…
Ale na samą myśl tę, aż się głośno zaśmiał Marcinek.
– To by to dopiero było małżeństwo diabłu na pociechę! Gdzieby też! pięćdziesiąt lat….. i lisowska wojaczka!… Ale coś w tem musi być….
I rzeczywiście coś być musiało, bo p. Dziembowski zmieniał się widocznie z dniem każdym, mizerniał, posiwiał nawet i coraz niespokojniejszym był. Marcinek, który już nie śmiąc zbliżać się do pana, pod drzwiami słuchał, raz dosłyszał najwyraźniej, jako p. Dziembowski, który ciągle po izbie chodził, przystanął nagle, milcząc myślał, a potem wyszeptał:
– Obowiązek święty! trzeba im radzić", i tej niewieście biednej i temu chłopięciu…..
Przecie to własna krew i obowiązek….. zmarnieć im nie dam!
To już do reszty zmieszało Marcinka.
– Własna krew! – powtarzał – co za krew? Własna krew tam została pod Homonną i Wiedniem, ale tu, na Litwie, jakąby mogła być, to już zgoła nie wiem….
Ciekawość i niepokój piekły go okrutnie.
– Niewiasta już jest…. piękna rzecz! a do tego i z dziecięciem jeszcze…… – mruczał bardzo zafrasowany. I już… nawet, w duchu na dobre gniewać się na pana swego poczynał, ale w gniewie tym długo wytrwać nie mógł, bo gdy z podełba nań spojrzał a obaczył serdeczne na jego obliczu zmartwienie, to już prawie płakać mu się chciało z rozpaczy.
– Już się nie strzymam! – mówił __
a gdy mruk jest – i sam wyznać nie chce, to dojdę bez niego.
Z tem postanowieniem, gdy p. Dziembowski dnia pewnego wyjechał konno, nie mówiąc gdzie i po co, Marcinek, nie namyślając się, wyruszył niebawem za nim, koniecznie chcąc spenetrować cele tych wyjazdów. Jakże się zdziwił, gdy dążąc za śladem pana swego, przekonał się, że ani Mińsk, ani Stołp – ce, rezydencya Słuszków, ale znacznie dalszy był cel podróży.
Już się chciał wracać, bo to pora była zimowa a drogi szkaradne i zimno przenikliwe, ale wnet na myśl mu przyszło, że pana nie godziło się tak zostawiać.
– Jeszcze zachorzeje, lub jaki mu się wydarzy casus – myślał – bo jest jakby bez pamięci, taki zafrasowany.
Jechał tedy, ale klął w duchu ciekawość swoją, która go w tę drogę zapędziła. A musiał jechać nie ustając, aby śladu nie stracić, bo pan Dziembowski pomimo kalectwa swego, które mu długich konnych niedozwalało podróży, gnał, jakby go co pędziło. Mijali tak miasto jedno po drugiem, nie zatrzymując się nigdzie długo, chyba dla spoczynku lub posiłku; minęli Wilno, gdzie p. Sołokaj wielką miał pokusę pozostać, minęli wreszcie Wiłkomierz i wjechali w kraj lesisty, płaski i dziwnie smutny.
– Chyba do Upity jedzie! – mruczał Sołokaj, który w tej pogoni za swym panem tak się był doń zbliżył, że go czasem widział zdaleka i musiał przystawać, aby przez niego nie być spostrzeżonym.
– Chyba do Upity jedzie! – powtarzał – a tu już zgoła nie rozumiem po co?
Nareszcie dnia jednego pod wieczór, ukazała się zdala nędzna ta mieścina, podzielona na dwie części rzeczką Upitą i długą wąską groblą, na tej rzeczce usypaną. Po jednej stronie, bliżej jadących, rysowały się na ciemnem tle zachmurzonego nieba mury i baszty warowni, otoczonej wałami, która wszakże już od dawna opuszczoną była i wyglądała jak ruina. Mur okalający rozpadał się w gruzy i dawał wolny przystęp do zamku, pomimo pięciu bram ciężkich., które szczelnie były zamknięte.
Dokoła trzęsawiska i moczary, przerżnięte mętnym strumykiem, Weszetą zwanym, a po przeciwnej stronie., w oddali, wielka lesista płaszczyzna.
Marcin znał już… ową Upite, bo raz był tu przed laty z panem Dziembowskim wiedział tez, że w całej mieścinie jedna tylko była gospoda, gdzie na nocleg stanąć było można, i przemyśliwał teraz, jakby uniknąć niebezpiecznego z panem spotkania, gdyby on rzeczywiście tu zatrzymać się zamierzał. Zimno było przenikliwe, śnieg padać zaczynał, wiatr dął od owych borów zawzięcie, a Sołokaj tak już… był podróżą zmęczony, że postanowił bądź co bądź w Upicie zanocować, choćby miał dalszy ślad podróży pana swego utracić. Jakoż wjechawszy w środek miasta, minął kościółek drewniany i zatrzymał się przed obszernym ale nizkim i dość nędznie wyglądającym domem, w którym owa gospoda dla podróżnych się mieściła.
Marcinek z konia zeskoczył i zaglądnął ostrożnie do sieni, – była pusta; zaglądnął do oświetlonych drgającym odblaskiem łuczywa okien izby gospodnej, i tam było pusto.. Snadź pan Dziembowski albo dalej pojechać musiał, albo gdzie indziej na nocleg przystanął.
– Nie zginie mi tu już! – myślał Sołokaj – ślad jego jutro odnajdę a spocząć muszę, bom już kości roztrząsł z kretesem. Pan Chorąży to żelazny człek; niby to nogę włóczy za sobą a na koniu jechałby na kraj świata.
I powierzywszy konia pacholikowi stajennemu, wszedł do izby, pozdrowiony uprzejmie przez staruszkę gospodynią, która z radością każdego tu gościa witała, nie mając zbyt wiele zarobku, ile że Upita rzadko kiedy przez przejezdnych nawiedzaną była, zwłaszcza od czasu gdy sejmiki powiatu, dla szczupłości pomieszczeń w mieścinie, do Poniewieża przeniesione zostały.
Ciepło w izbie, ognisko na kominie rozłożone i nadzieja rychłego a pożądanego posiłku, wprawiły od razu w dobry humor p. Sołokaja, który, usiadłszy na Jawie przed stołem, zaordynował sobie sutą wieczerzę i gąsiorek miodu przynieść rozkazał.
Za chwilę już Marcinek, cale w dobrym humorze, zajadał i popijał obficie, a od czasu do czasu nucił sobie pod wąsem jakąś piosenkę z dawnych czasów, żołnierską, – gdy drzwi się otwarły i do izby weszła mała, nie zbyt okazała, ale w ruchach dziarska postać.
– A! – zawołał wchodzący do gospodyni, która z powitaniem ku niemu spieszyła, – macie, widzę, mościpanie, gościa…. to rzadka rzecz u was, toż i przyjmujecie go, honeste, jak się należy….
– Czołem, mościpanie! – mówił dalej, zbliżając się do stołu i na Sołokaja uważnie patrząc.
– Kłaniam uniżenie.… – odparł dość sucho Marcinek, bo do gawędy z nieznajomymi skorym nie był a chciał też z myślami swemi sam pozostać, aby rozważyć dalsze sposoby spenetrowania tajemnych swego pana podróży.
Przybysz usiadł tymczasem, kazał sobie wina przynieść i wciąż przyglądał się Sołokajowi tak uważnie, że ten już się tem nieco urażać poczynał.
A gdy to tak już, dłuższy czas trwało i szlachcic ów oka niemal z twarzy Marcinka nie spuszczał, uśmiechając się jeno czasami niby dobrodusznie a szyderczo, Sołokaj, strzymać się nie mogąc, ofuknął go gniewnie:
– A czegóż to waść tak patrzysz, jakbyś cud jaki niewidziany obaczył, albo mnie zjeść chciał! –
Szlachcic zaśmiał się głośno.
– Patrzę – rzekł, bo was mościpanie doskonale znam, jenoś mi się wacpan djablo postarzał….
Sołokaj zwrócił się żywo i spojrzał bacznie na przybysza a gdy tak patrzał, oczy mu naraz jaśnieć poczęły, usta rozszerzać uśmiechem; porwał się nagle i rozwarł ramiona:
– Na rany Chrystusowe!…. wszak ci to Rymsza!… – zawołał.
– On sam, mościpanie…… – odrzekł szlachcic, równie żywo wstając i zbliżając się ku Sołokajowi. On sam…. jeno już skóra na nim nie owa dawna lisowska, a chudopacholska, cale nędzna….
Po uściskach tedy nastąpiły przypomnienia dawnego rycerskiego żywota, a gdy wieczerzę przyniesiono, dwaj towarzysze z pod Lisowskiego znaku zasiedli do niej społem. Inwitowany przez Sołokaja Rymsza, jadł ze smakiem wielkim, głośno i żwawo, a rozprawiał prawie nieustannie, bo snadź bardzo gadatliwym był. Sołokaj zaś słuchał z taktem zajęciem, że pomimo głodu nieraz jeść prze – stawał, wspierał się łokciami na stole i wpatrywał się w Rymszę, oczy i gębę szeroko roztwierając.
– A pomnisz mościpanie – mówił Rymsza – ów fatalny poci Homonną casus, gdyśmy to z panem chorążym Dziembowskim w trzydzieści jeno koni na ćmę Rakoczową wpadli"!… Przypomina mi się nieraz ta prze- ' prawa, bom już parę razy owego Dziembowskiego tu w Upicie widział; alem się do konnexyi z nim teraz nie przypytywał. Nie lubiłem ja nigdy tego mrukliwego a surowego szlachcica, a zapomnieć mu nie mogę, że on mi tam w obozie kilkakroć szpetnie dokuczył, o niekarność pociągając. Zda mi się nawet, żem i teraz, przed godziną go widział, jako jechał do pani Sicińskiej…
– Widziałeś go Wacpan! – zawołał Sołokaj – a toć ja właśnie Chorążego tu szukam…
– Waść go szukasz, mościpanie? – spytał Rymsza – a cóż on Waćpana obchodzi?
– Obchodzi… mnie i bardzo – odparł Sołokaj – ile że to mój dobroczyńca, pod którego dowództwem walczyłem, a teraz z łaski jego chleb mam…
– A, prawda! – zaśmiał się Rymsza, – przypominam sobie, żeś wacpan zawżdy z tym Dziembowskim był. A no, nieznośny człek jest, ale skoro waść tak go miłujesz, to powiem ci rzecz ważną…
Marcinek całkiem jeść przestał, oczy szeroko rozwarł i z niepokojem przysunął się do Rymszy.
– Co takiego? – zagadnął.
– Nawarzy on tu sobie piwa, nawarzy… – mówił Rymsza, głos zniżając. – Są to familijne sprawy, a wiem o nich od imćp. Sołłohuba, u którego obecnie w kronikach pod samą Upitą przebywam… Słyszałeś waść o Sicińskich?
– Słyszałem o Janie, owym rotmistrzu, czy też pułkowniku sławnym, który w wojsku litewskiem pod wodzą Xiążęcia Krzysztofa Radziwiłła chlubnie się odznaczał…
– Otóż właśnie ów Jan, rycerz dzielny, doszedł tez za łaską pana swego, Xiążęcia Radziwiłła, do niepośledniej fortuny. Znaczna część tej Upity, po za rzeką, jest jego własnością, posiada tez inne jeszcze przyległe włości, jest zaś marszałkiem tutejszego powiatu, a między dyssydentami, którzy się tu mrowiem rozmnożyli, wielką ma wziętość, ile że jest kacerz zacięty a uczony… przytem, zaś człek niepowściągliwy i natury gwałtownej, którego się wszyscy lękają. Przed laty ożenił się był, z gorącego pono affektu, z imćpanną Grabińską, gdzieś aż na Mazowszu, katoliczką gorliwą, a żeniąc się przyrzekł, iż gdyby to małżeństwo jego Pan Bóg ubłogosławił potomstwem, pierwszy syn będzie ojcowskiej wiary, ale drugie dziecko do matki należeć ma i jej religię wyznawać. Gdy tedy przyszedł na świat syn pierwszy, wielkie gandium było w Upicie. Pan marszałek całą szlachtę powiatu gościł i poił, a syn ten, imieniem Władysław Wiktoryn, kształcony w Kiejdanach, Słucku i na radziwiłłowskim dworze, jest pięknym bardzo, a przytem i w umiejętnościach wszelakich biegłym młodzieńcem, ie drugiego takiego w całej Litwie i na Żmujdzi próżnobyś szukał. Ale w rok może po owym Władysławie urodził się syn drugi. Dziecię było od razu wątłe, chorowite, a w miarę jak wzrastało, rosło także i kalectwo straszne: garb na plecach i na piersiach ogromny. Biedna matka odchuchała to niemowlę z trudnością i "nieledwie sama z rąk śmierci je wyrwała, a wychowała w wierze katolickiej i swojemi bogobojnemi napoiła myślami. Dziecko to wszakże stało się powodem całego swej matki nieszczęścia. Rodzic je znienawidził, od urodzenia patrzeć się na tego garbusa me chciał, a gdy biedny ów Kazimierz podrósł, zaczęły się waśnie i niesnaski w pożyciu domowem tak srogie, że wreszcie pan Siciński Upitę opuścił i do Birż się przeniósł, syna starszego zabrawszy, a małżonkę swą i owego garbusa w Upicie zostawiając. Ile ta nieszczęsna niewiasta udręczeń przeszła, to opowiedzieć niesposób; dziś, jako opuszczona wdowa, niemal w niedostatku jest, bo pan Siciński ani chce już słyszeć o niej i pomimo próśb a wszelakich interwencyj głuchym pozostaje.
– A to jakiś dziki człek! – przerwał Sołokaj zgorszony..
– To już, mościpanie, to kacerstwo tak mu serce zatwardziło, że na wszelkie ludzkie sentymenta stał się nieczułym, jeno dla owego Władysława siła affektu znajdując.
– Ale cóż w tem wszystkiem p. Dziembowski ma czynić? – spytał Sołokaj.
– To mi dziw, że Wacpan o tem nie wiesz, mościpanie, że Dziembowski i Siciński jedno są…
– Jakto jedno?… przecie się nawet nie znają…
– Znają, się oni dobrze a nienawidzą jeszcze lepiej. Sicińscy, mościpanie, z Dziembowskich poszli, – jeno że ich zbrodnia rozdzieliła.
– Och, Jezus! – krzyknął Sołokaj, – zbrodnia?
– A no tak, Kainowa zbrodnia… bratobójstwo… co mi także p. Sołłohub, świadom tych rzeczy, rozpowiadał. Było w Kaliskiem dwóch, braci Dziembowskich, którzy tak się między sobą żarli, jakto czasem między braćmi bywa; wiadomo zaś, że taka nienawiść braterska najgorsza jest. Owoż tedy, były tam między nimi jakoweś niesnaski i procesy, a raz, gdy u starszego sroga jakaś pijatyka była, wybrał się on przeciw młodszemu z całą kompanią zbrojną. Napadli, dwór złupili, a nawet podobno jeden z adherentów napastnika rękę swą na małżonkę młodszego Dziembowskiego podnieść się poważył. Wszczęła się straszliwa batalia a w tej zawierusze brat młodszy zabił starszego…
– Chrystusie Panie ukrzyżowany! – zawołał Sołokaj – ależ to dziwy rozpowiadasz mi Wacpan!
– Rzetelną prawdę, mościpanie, – odparł Rymsza, – a jako to zwykle na świecie bywa, krzywda młodszego brata poszła w zapomnienie, bo śmierć starszego wołała o pomstę. Nikt już nie pytał, kto pierwszy napadł i był prowokatorem. Rodzina małżonki starszego brata, można i mająca konnexye znaczne, zaczęła skargi i procesy. Dziembowski młodszy na banicyę skazany, całą fortunę utracił, potomstwo zaś jego rozpierzchło się po świecie, a syn starszego, wyniósłszy z zamięszania tego znaczną fortunę, przeszedł z ojczystych stron na Żmujdź i od dóbr Sitno Sicińskim się przezwał, mówiąc, jako nie chce tak się zwać jak bratobójcy potomstwo….
– A już teraz rozumiem! – zauważył Sołokaj.
– Toś waść bardzo domyślny, mościpanie, bom ci już wszystko sam powiedział; jeno to jeszcze dodam, jako chorąży Dziembowski jest wnuk bratobójcy, a Siciński marszałek, wnuk zabitego, zatem są sobie bracia stryjeczni, chociaż inaczej się zowią…
– Że mi też o tem nigdy Chorąży nie mówił… – ozwał się Sołokaj.
– Bo między nim a Sicińskimi zgolą dotąd relacyj nie było. Ojciec Sicińskiego Jana już był pono dorosłym młodzieńcem, gdy się owa zbrodnia spełniła i przysiągł zemstę Dziembowskim za śmierć rodzica. Póki żył, nie ustawał w zemście, a umierając przekazał ją synowi, który w zapalczywości swej i nienawiści ku wszystkim Dziembowskim granic nie zna…
– Dziki człek, powtarzam, – przerwał znów Sołokaj – i nawet zgolą, nie chrześcianin.
– Jużto, mościpanie, nie wiele on chrześciańskich sentymentów zdradza, a jestem pewny, że gdy się dowie, jako tu p. Dziembowski jego małżonkę nawiedza, gotów do największego posunąć się gwałtu.
– A to ja muszę ztąd Chorążego wyrwać, choćby przemocą! – zawołał Sołokaj. – To jakaś historya straszliwa, która dobrego końca mieć nie może. Ze zbrodni się zaczęła i zbrodnią bogdajby się nie skończyła…
– Jeśli waść, mościpanie, miłujesz Chochociaż ja affektu tego cale nie podzielam, to go ztąd sobie weź, bo będzie z niego, trup albo kaleka, gdy Siciński się dowie. Ani wacpan pojęcia mieć nie możesz, co to za dzika gwałtowność w tym człowieku. Zęby jeno zaciśnie, oczami cię prześwidruje a dźgnie toporem, szablą, czy obuchem, co w ręku jeno
To on tu siła ludzi namordować musiał? – spytał przerażony Sołokaj.
– Tu nie – odparł Rymsza – bo mu każdy ustępuje, ale widziałem ja raz taką z nim której póki życia nie zapomnę, bo się tam cała jego gwałtowność objawiła. – Pomnisz waść może owego Xiążęcia Woronieckiego,. który w wojsku litewskiem był a potem pod Lisowskim służył?
– Jak dziś pamiętam… wielki to był p. Chorążego przyjaciel a rycerz dzielny i wspaniały. Zginął on pono, bo od lat wielu żadnej o nim wieści niema.
– Otóż nie zginął – przerwał Rymsza – ale mnichem został, wszystko zaś przez Sicińskiego. Woroniecki ten był ślubnym synem Giżanki, owej… nałożnicy króla Zygmunta Augusta, z którą się potem kniaź Marcin Woroniecki z Wołynia, pono dla fortuny, ożenił. Wyścigano za to owego kniazia z Koła rycerskiego, a najbardziej na nim się mścili Woronieccy i Uchańscy, których był siostrzeńcem, bo się z Uchańskiej rodził. Ów Woroniecki, prześladowany ciągle przez rodzinę, w opuszczeniu pono i nędzy umarł, wkrótce po Griżance, a zostawił dwóch zda mi się synów, z których młodszy, Polikarp, w rzemiośle rycerskiem chlubnie się odznaczał. Ale i jego pamięć matki ścigała. Woronieccy domagali się pono od niego, aby nazwisko rzucił, czego on wszakże uczynić nie chciał, przeto zmówili się nań, aby go z wojska wyścigać, Siciński Jan, który podówczas rotmistrzem był, namówiony snać przez Woronieckich lub Uchańskich, najbardziej go prześladować począł, na każdym kroku pamięć matki jego, Giżanki, bezczeszcząc. Woroniecki wyzywał go kilkakroć na rękę, ale Siciński obelgą mu jeno odrzekł a ciągle ową matkę wypominał. Było to zaś w czasie owej wyprawy moskiewskiej, kiedyśmy pod Smoleńskiem stali. Ja podówczas jeszcze w wojsku Litewskiem towarzyszem byłem i raz, gdyśmy się z panem Sicińskim na zwiady wybrali, wpadliśmy w zasadzkę. Śmierć była pewna; zewsząd bowiem otoczeni, nie widzieliśmy już ratunku, a myśleliśmy jeno o tem, jakby drożej życie sprzedać, gdy oto Lisowczycy nas zbawili pod wodzą owego Woronieckiego, który nam przypadł z odsieczą i z dwóch stron zbitą kupą na nieprzyjaciela uderzył. Zrobiło się okrutne zamięszanie, a ja nagle widzę, jako Woroniecki, na oślep pędząc i… odgoniwszy nieco nieprzyjaciela, zwraca się niespodzianie i wjeżdża całym pędem na nas, wprost na Sicińskiego lecąc, który, że konia pod nim ubito, stał niemal bezbronny. Spojrzałem na owego kniazia… był straszny, twarz miał wykrzywioną a oczy mu się iskrzyły ogniem piekielnym…
– Ha! – wrzasnął – ty synu jaszczurczy! nie chciałeś się mierzyć ze mną, to ja ci sam tu koniec uczynię…
– Zdrajco! – odkrzyknął Siciński – na swoich godzisz, gdy nieprzyjaciel na karku…
A był blady jak trup, tak zaś ziejący nienawiścią, że twarz jego, iście szatańska, wyryła mi się w pamięci na zawżdy.
– Tyś mi pierwszy wróg, nikczemniku, co moją matkę bezcześcisz! –. zawołał na to Woroniecki i zamierzył się nań szablicą.
– A to Zbrodzień! – zauważył Marcin.
– Już to jednemu Bogu wiadomo – odparł Rymsza – który z nich Zbrodzień wie – kszy. Siciński strzelił pierwszy z muszkietu, ale ręka mu drżała, więc chybił i został całkiem bezbronny. Snadź zaś Woroniecki, jakby nieprzytomnym był, bo właśnie w tym momencie, gdy już miał Sicińskiemu cios zadać śmiertelny, zbladł nagle i szablę z ręku wypuścił…
– Miałem twe życie – rzekł głucho – ale go nie chcę, bo mi rąk moich kalać szkoda taką psią posoką!…
To mówiąc, konia spiął i, jak to Lisowczycy zwykli czynić, skulony do kulbaki, pomknął tak szybko, że go wkrótce tumany kurzu przed oczami naszemi zakryły. Siciński wielki naówczas lament podniósł, skarżył się nawet Hetmanowi, ale kniazia już nigdzie nie było…
– I gdzież się podział?
– A no, odtąd ludzkie nie widziało go oko. Aż dopiero niedawno w Warszawie ujrzałem go przypadkiem i od razum poznał, chociaż srodze zmieniony jest w mniszym habicie.
– Więc mnichem został?
– Mnichem, Dominikaninem. A w wielkiej dziś pono jest łasce u króla Jegomości i katolickich panów, którzy mu różne powierzają missye. Ma też być człek wielce świątobliwego żywota, jakoby cuda czyniący, który siła heretyków nawrócił, a cały żywot swój ofiarował na pokutę…
– Święty człek! – westchnął Sołokaj – a muszę też o tem panu Chorążemu powiedzieć, co go wielce uraduje, bo mi nieraz o tym kniaziu wspominał, jako z nim w wielkiej przyjaźni był.
Imćp. Sołokaj tak był… zajęty tem opowiadaniem Rymszy, że wieczerzy nie dojadł, a już cale nie słyszał, jako przed gospodą rozległ się tętent konia, potem zaś w sieni ozwały się kulejące kroki, wreszcie się drzwi otwarły i na progu stanął Chorąży. Stanął i osłupiał, ujrzawszy Sołokaja, oczom własnym wierzyć nie chcąc. Marcinek… nagle przerażony, jak gdyby widmo zobaczył, wstał z ławy, gębę swoim zwyczajem szeroko roztworzył, oczy bardzo wielkie zrobił i milczał. Żaden dźwięk z jego ust otwartych wydobyć się nie mógł, tak go strach przytłumił, nigdy bowiem jeszcze nie zdarzyło się Marcinowi takiej niesubordynacyi i samowoli się dopuścić…
– Marcin!… – przemówił wreszcie groźnie Chorąży – a ty tu zkąd?…
Rymsza, który im obu przyglądał się z uśmiechem niemal szyderczym na ustach, usłyszawszy groźny głos Dziembowskiego, jakby chcąc wybuchowi jakiemu zapobiedz, wstał z miejsca.
– Dawny towarzysz Lisowskiego chorągwi, submituje się kornie Waszej Miłości, mościpanie! – rzekł, przybliżając się. Dziembowski spojrzał nań… bystro i od razu poznał.
– Ha! ha! – rzekł, swawolnik Rymsza… a wacpan tu także z pod ziemi zmartwychwstałeś…
– Już, mościpanie, i o zmartwychwstaniu nie myślę, – odparł Rymsza, – bo nie warto, od kiedy najlepsze żołnierstwo lisowskie na banicyę, jako opryszki, jest skazane. Włóczę się po świecie jak upiór, a gdym w dobrym humorze, co mi się jeszcze przy okazyi, choć rzadko, przytrafia, to przypominam sobie, jako to pan Chorąży, mościpanie, leciał na mnie z drzewcem w ręku…
– Boś zuchwalec był, mości Rymsza, i na subordynacyi rozumieć się nie chciałeś… jako i ten drugi oto Sołokaj, co się tu zjawił bez mojej woli i wiedzy, nie wiem jakim sposobem…
– Już to ja wszystko, mościpanie, panu Chorążemu rozpowiem, – rzekł znów Rymsza, – bo widzę, jako imćp. Sołokajowi język zastygł w gębie i niewiadomo, kiedy się rozgrzeje…
– Niech mówi sam! – krzyknął Dziembowski – jak nie potrzeba, to gada, a teraz milczy jak pień…
– I dobrze czyni, – wtrącił śmiało Rymsza – a coby miał rzec? Że was, mościpanie, opuście nie chciał, że niepokój go trawił i że za panem Chorążym gdzieś aż z za Mińska gonił, w obawie by wam się jaki casus me przytrafił. Jemu tego nie wypada mówić… chciał się przed waszmością utaić, ano, nie udało się…
– Prawdaż – li to, Marcinku? – spytał już łagodniej Dziembowski…