- W empik go
Veto! Tom 3 - ebook
Veto! Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 419 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W noc letnią, pogodną, gwiaździstą, woda dnieprowa rozlewająca się szerokim korytem pod Czerkasami, wydawała się zdala srebrzystą wstęgą wielką, połyskującą w xiężycowym blasku. Płynęła rączo wśród łąk bagnistych, rozpryskując się białą pianą na kamieniach i porohach, lub z szumem opływając dokoła liczne w tem miejscu ostrowy. Z pól i łąk mokrych podnosiły się ku niebu mgły białe i jak dym rozpływały w powietrzu. Dokoła cisza…. to jest ludzkich głosów ani krzyków słychać nie było, – lecz za to inna mowa, harmonijna i dźwięczna, przejmująca i uroczysta a z milionów złożona głosów, napełniała przestrzeń całą…. Lasy wtórowały szumem swym rzece; na ostrowach kołysały się drzew konary, strącając suche lub zwiędłe liście, które spadały ze szmerem na bagnistą ziemię lub na fale rzeki; z moczar podnosił się cały chór głosów rozlicznych, którym odpowiadał krzykiem ptak nagle obudzony, z łoskotem trzepocąc skrzydłami. Z futorów, wsi dalekich i Czerkas sąsiednich, dochodziło psów ujadanie a czasem wycie przeciągłe, żałośne.
Teraz gdy ludzie spali, kiedy ich widać nie było, przyroda cała zdawała się wolniej, swobodniej oddychać, zdawała się własnem niekrępowanem cieszyć się życiem, własną dla siebie jeno chełpić się pięknością. Nigdy z wieczora blaski xiężyca nie łamały się w tak różnorodne kształty i cienie wśród jarów, wysoczyzn i uroczysk, nigdy rzeka nie szemrała tak głośno i swobodnie, lasy nie szumiały tak donośnie, nigdy mowa łąk, moczarów i stepów dalekich, nie była tak dźwięczną, jak w tej nocnej porze, kiedy już oko ludzkie tych czarów nie widziało, ani ucho słyszeć ich nie mogło. Wybiegały teraz z ukrycia rozmaite małe zwierzątka, krety, susły i płazy różne lub wylatywały ptaki nocne kąpać się w xiężycowych promieniach i bujać swobodnie bez lęku….
Aż nagle rozpierzchło się i ucichło wszystko…. jeno rzeka płynęła zawsze szumiąc jednako i wiatr lekki poruszał gałęziami drzew na ostrowach i gnał przed sobą mgły białe…. Zdala dały się słyszeć kroki zbliżających się ludzi i echo rozmowy głośnej.
Brzegiem Dniepru szło dwóch ludzi zwolna, zatrzymując się co moment. Byli na małym wzgórku, z którego jak na dłoni widać było Czerkasy, a po zatem miastem dalsze słobody i sioła…. Domy w mieście liche, drewniane, pięły się pod górę i ciągnęły jednym szeregiem aż do błonia dnieprowego, otaczając w około ostróg, czyli zamek królewski. Ostróg duży, oszańcowany, na niewielkim stojący wzgórku, z jednej strony od rzeki otoczony wałem, zarysowywał się czarną, nieforemną plamą na rozjaśnionem tle horyzontu.
Ludzie ci przystanęli i zamilkli. Starszy, lat średnich mężczyzna, wysoki, barczysty, w wielkiej czapce baraniej, miał na sobie strój dziwny, na poły tatarski, a na poły kozacki: żupan krótki z pasem skórzanym, za którym bogata rękojeść jataganu połyskiwała; u lewego boku zwisała krzywa szabla tatarska; skóra barania do góry wełną obrócona a spięta u szyi klamrą srebrną, przewieszona była przez plecy. W ręku miał rodzaj małego czekana, na którym chwilami się wspierał. Z pod czapki wymykały się włosy, długie, ciemne, w nieładzie spadając na ramiona. W tym momencie promienie xiężyca rzucały się wprost na twarz jego, oświetlając rysy grube, wielkie, wśród których szczególną zwracały uwagę usta szerokie, mięsiste a wywrócone; wąs sumiasty spadał na dół po za krótko przystrzyżoną brodę.
Poprawił owo futro baranie na sobie, rękę lewą przyłożył do czoła, jakby się chroniąc od promieni xiężyca i spojrzał w dal, ku Czerkasom a potem przeszedł wzrokiem dokoła po dalszych słobodach, ostrowach dnieprowych, łąkach i moczarach. Rękę prawą z toporkiem podniósł i zatoczył wielki krąg w powietrzu.
– Patrz! – zawołał, ukazując na gwiaździste niebo – nauczył mnie jeden mnich uczony czytać w tych oczach niebieskich, które ku nam mrugają…. Tam jest napisane: Rok przyszły: 1648, wielki rok…. krwawy rok! Wszystko to nasze! Czerkasy, Czehryn, Korsuń…. wszystko gotowe!… Ej wody wy czyste, nie tak niebawem pienić się i szumieć będziecie, gdy setki czajek puszczą się po was, jak strzały!
Wzrok mówiącego zapalił się ogniem…. Zamilkł i patrzył w przestrzeń, jakby w upojeniu; – nozdrza mu się rozdymały szeroko i otwierały usta, czerpiąc chciwie powietrze…. Wielka jego postać rosła i podnosiła się ku myślom czy marzeniom, jakie się rodziły w duszy.
Zapału tego snadź nie podzielał jego towarzysz, podobnie odziany, jeno miał jeszcze łuk z kołczanem na plecach. Młodszy był znacznie; twarz miał chudą, mizerną, ogorzałą od słońca; usta wązkie i zaciśnięte, oczy małe a zawsze prawie w dół spuszczone lub unikające otwartego spojrzenia, nadawały jej wyraz zawziętości i chytrości zarazem. I teraz miał głowę ku ziemi pochyloną a jeno czasem, jakby ukradkiem, spozierał na starszego kompana.
– Czy wy jeno, panie pisarzu – ozwał się po chwili – pewni jesteście?…
– Cha! cha! cha! – dziko zaśmiał się starszy. – Czym ja pewien? Nagotowałem już żytnioj sałamachy z buzynowym mołokom, na przyjęcie….
– A ataman Barabasz?… – przerwał znów młodszy.
– Już ty się nie bój ani Barabasza, ani czorta, jeno mnie słuchaj!
Zamilkł i znowu spojrzał dokoła.
– A przecie! – zawołał nagle, jakby sam do siebie – skończy się raz to udawanie nikczemne! Pierś wolniej oddycha, gdy się pozbyła tego ciężaru, jakim ją przygnieciono. Po co mnie Barabaszów i komisarzy królewskich i pułkowników?… Regestra im przedstawiać? A na co mi to?…. U mnie rogestr go – towy…. krzyknę: Hej mołojcy zaporozcy! i zlecą się jak ptaki z Niżu i ze stepów ku mnie…. Oni już wiedzą, że Chmielnicki, nie Barabasz, otumanić się nie da….
Urwał i żywo zwrócił się ku kompanowi swemu.
– A ty, Krzyczewski, czemu milczysz jak pień? – spytał, widząc, iż on z pochyloną głową stał w ponurej pogrążony zadumie.
Nazwany Krzyczewskim podniósł wzrok na Chmielnickiego i odparł:
– A co mam rzec? Straszne gotują się rzeczy, to widzę….
– I boisz się, zajęcza duszo! – krzyknął Chmielnicki.
Krzyczewski rzucił się naprzód gwałtownie, snadź go ta obelga do żywego dotknęła, ale wnet się strzymał i rzekł głosem spokojnym:
– Nie boję się, ale myślę, na jaki się to koniec obróci….
– Respice finem! – zaśmiał się Chmielnicki – tak mię uczyli OO. Jezuici w Jarosławiu; ano, głupiby był, ktoby patrzył na koniec, początku nie zrobiwszy…. Ale z was każdy taki…. zerwie się do czynu, a potem się zalęknie i stchórzy…. pozrywa tamy na rzece a potem pada na ziemię i czeka aż go woda zaleje i zatopi…. Ty szlachcic, Krzy – czewski i krew szlachecka morduje cię tak srodze…. Wiem ja to, bom i ja szlachcic z rodzica, a wiele lat minęło, zanim krew matki kozaczki zwalczyła ojcowską…. Ale teraz…. dusza zna jednę tylko kozaczą dumkę, pierś jedno tylko, dnieprowe powietrze!…
– Panie pisarzu – ozwał się Krzyczewski – nie lękam się ja niczego, bo zresztą, co stracić mogę? Życie, na którem mi nie zależy…. nic więcej. Jeżeli myślę a frasuję się, to jeno lękam się o was i o tych wszystkich, którzy na śmierć pewną z wami pójdą. Wiem ją, że część regestrowych kozaków wam nieprzychylna, pójdzie za Barabaszem, a Barabasz zrobi to, co Rzplta każe…. My zaś zostaniemy sami….
– Głupi ty! – wrzasnął Chmielnicki. – A czy ty myślisz, że ja na oślep idę?… Głupi ty i wszyscy, którzy tak myślicie! A co mi regestrowi znaczą? Pójdą oni zresztą wszyscy za mną…. jak pójdą draby i pachoły wszystkie, których starostowie na zamkach trzymają.. Jak ta mleczna droga na niebie, takim szeregiem pójdą za mną, gdzie zechcę!… Czy ty myślisz, że ja taki głupi jak Pawluk, Hunia albo Ostranica? To chłopy podłe, a mnie nie darmo popy w Kijowie, zaś Jezuici w Jarosławiu dwóch rozumów uczyli…. Mam ja przeto rozum szlachecki, aby z panami gadać i przed
Królem Jegomością pokłony bić a oracyę łacińską powiedzieć, a mam też rozum kozaczy, który gdy gęba po łacinie mówi, albo gdy kark się ugina, rozmyśla, jakby do mołojców swoim językiem krzyknąć a rozmachnąć się tak, aby od Czarnego aż po Kijów i dalej – ja był pan!
Krzyczewski słuchał mowy Chmielnickiego w milczeniu, ale snadź przekonany nie był, bo zapał słów tych nie ogarniał go cale. Korzystając z przerwy, wtrącił:
– Ja wam wszakże zawżdy powtarzam, iż lepiej jest z Królem w porozumieniu iść…. Król przecie obiecuje wszystko, byleby z Tatary harc rozpocząć, a Turcyę do wojny nakłonić….
Chmielnicki żachnął się gwałtownie i czekanem w ziemię uderzył….
– A! – zawołał – nagadali tobie już ci owacy synowie rozmaitych jak widzę bredni! Ja ci zaś powiem tak: wody dnieprowej nie zawrócisz, toż nie zawrócisz już teraz i tego potoku nienawiści w 'duszach kozaczych. Nie darmo od lat tylu igrano z ogniem. Byłeś przecie na Siczy, słyszałeś, co tam mówi starszyzna, atamani koszowi i kurenni, co mówi pospólstwo…. Odebrano im wszystko, zamieniono w chłopstwo, nad porohem dnieprowym postawiono twierdzę Kudak…. Buntowali się wprawdzie Pawluk i Sulima, Ostranica i Hunia, ale bunty te głupie były, bo nie obejmowały całości. Teraz rzecz inna: na całej tej przestrzeni, którą masz przed oczyma, urosła nienawiść ogromna przeciw Wiśniowieckim, Kalinowskim, Potockim, przeciw komisarzom i pułkownikom królewskim, przeciw podstarościm pańskim, którzy tu wichrzą jak we własnym domu. Lat dziesięć minęło, jak poskromione siłą wielką, kozactwo zasnęło…. ale teraz się zbudzi….
Krzyczewski znów błysnął okiem na Chmielnickiego.
– Trzeba na to chyba potężnego hasła – wtrącił półgłosem.
– Hasła? – powtórzył Chmielnicki – za moment ja będę mieć hasło…. tak potężne, że starcy i dzieci pójdą za niem w ogień!…
Krzyczewski głowę podniósł.
– A jakież to hasło? – zagadnął.
Bohdan zmilczał.
– Słuchaj ty – rzekł po chwili, na pytanie nie odpowiadając – czort wie, za co ja cię miłuję…. Wykupiłem cię z tatarskiej niewoli, z mizernego szlachcica zrobiłem dzielnego kozaka i wierzę ci, jakbyś synem moim był….
– I zawodu wam nie zrobię! – zawołał żywo Krzyczewski. – Życie, krew moja do was należy!
– Wierzę ci – powtórzył, przerywając Bohdan – lecz nie słów mi trzeba…. Wiem, że odwagę masz i dzielność, toż dam ci wkrótce wojsko znaczne, z którem na Litwę pójdziesz….
Krzyczewskiemu zapaliły się oczy.
– Pójdę! – zawołał – gdzie każecie, pójdę!
– Nie sztuka pójść! – przerwał znów Chmielnicki – ale trzeba 'zwyciężyć, nie tylko zaś zwyciężyć, lecz i samego Radziwiłła żywcem wziąć….
– Więc porozumienie z nim nie przyszło do skutku? – zagadnął znów Krzyczewski.
– Nie chcę już żadnych układów! – krzyknął Chmielnicki. – Ten xiążę Janusz jeszcze mądrzejszy od rodzica. Onby chętnie panem chciał zostać na Litwie za naszą pomocą, ale chce od nas wszystko wziąć, nam nic nie dając. Szkoda czasu na takie gadanie…. Od wielu lat wychodzą różne projekta z Birż…. ano zawżdy bez skutku. Chcieliby coś zrobić a lękają się, bo czują, że w narodzie, wśród szlachty, nieznaleźliby poparcia. Szkoda słów tracić. Chcę go tu mieć żywcem w ręku, a wtedy będę z nim gadał….
Zamilkł Chmielnicki i znów jak pierwej podniósł rękę do czoła, przysłaniając wzrok od promieni xiężycowych, a patrząc w dal z natężeniem:
– Dziwna rzecz – mruknął… – że nie wraca!
– Filon Dżedżelej? – zagadnął Krzyczewski.
– A to dzielny chłop! – zawołał Bohdan, potwierdzając tym wykrzyknikiem pytanie. – Tatarska w nim dusza, mściwa i pamiętna. Przed laty Barabasz kazał go obić kijami za niekarność, toż dziś w Filonie ma wroga, który służy mu wiernie jak pies, aby tem łatwiej ukąsić mógł, gdy przyjdzie czas.. Ale czemu nie wraca?….
I znowu Chmielnicki wytężył wzrok w przestrzeń, nasłuchując pilnie….
Ale dokoła była cisza; prócz szmeru wody dnieprowej i szumu lasów, nic słychać nie było. Xiężyc wypłynął w całej pełni na niebo…. musiała być północ. Mgły białe coraz niżej opadały, kładąc się rosą srebrzystą na trawach i burzanach dolin.
Krzyczewski ciekawe, przenikliwe spojrzenie zwrócił na Chmielnickiego.
Między nimi od lat dawnych dziwny zawiązał się stosunek. Krzyczewski młodem jeszcze chłopięciem z niewoli tatarskiej przez Chmielnickiego wykupiony, długi czas służył pod rozkazami jego w wojsku kozackiem. Przezorny, ostrożny i chytry w działaniu, nieustraszony zaś w walce, zwrócił on na siebie uwagę Bohdana, który się nim coraz bardziej opiekować począł, dziwując się szczególnej roztropności i odwadze młodzieńca. Krzyczewski w boju zdawał się cale nie dbać o życie, rzucał się na oślep, zdumiewając i płosząc nieprzyjaciela samem zuchwalstwem natarcia. Przed walką jednak, w obmyśleniu jakiej wyprawy lub podstępu, nie było nadeń przezorniejszego i mądrzejszego doradcy. Gwałtowny Chmielnicki zżymał się częstokroć na niego, widząc, jako Krzyczewski się wąhał i namyślał długo. Gdy się wszakże namyślił i zdeterminował na co, wówczas można było ręczyć, iż od powziętego postanowienia nie odstąpi. Ze swej strony Krzyczewski przywiązał się do Chmielnickiego tak, że gotów był każdej chwili za niego dać życie, gdyby tego było potrzeba. Jakkolwiek na Rusi rodzinę możną miał, nie wrócił już do niej, ale pozostał wśród kozactwa na Ukrainie. Zrósł się z kozactwem, jeno w duszy, może w skutek przebytej niewoli tatarskiej, a może w następstwie przewalczonej tęsknoty za rodziną i krajem, została mu zaduma wieczysta, z której otrząść się nie mógł. Zamykał się w milczeniu posępnem, spoglądając na wszystkich i na wszystko ponuro, nieufnie, z podełba. Chmielnicki oceniał przywiązanie Krzyczewskiego, w które wierzył; przed nim nie miał myśli ukrytej, w jego obecności mówił jakby sam do siebie, najtajniejszych pragnień nie kryjąc. Nie obawiał się zdrady. Krzyczewski brał też żywy udział w zatargach Bohdana z Czaplińskim, podstarościm czehryńskim, gdy zaś ten ostatni włość Chmielnickiego, Sobotów, zabrał a nadto żonę czy też kochankę mu uwiódł, sprawę tę jego za swoją uznał i przysiągł, że go nie odstąpi w planach zemsty, jakie Bohdan układał. W układaniu tych planów Krzyczewski, jako z natury bardzo nieufny i przezorny, usiłował zawsze Chmielnickiego ku łagodniejszym myślom nakłonić i zrazu mógł on mieć jeszcze nadzieję, że wszystko zakończy się porozumieniem z Królem. Wiedział o tem, że Barabasz i Chmielnicki, wzywani w r. 1646 do Warszawy, otrzymali z ust Króla przyrzeczenie, jako wolności kozackie powrócone będą, widział, jako przygotowywano się na wyprawę przeciw Turcyi, widział, jako z Warszawy przybywali gońce różni z pismami Króla do
Barabasza, który mianowany był hetmanem i do Chmielnickiego, który pisarzem zaporożskim został. Układy te wszakże toczyły się leniwo; obudzone nadzieje kozaków, raz się potęgowały, to znów upadały na wieść, jako sejm zamysłów królewskich potwierdzić nie chce, na wojnę z Turcyą nie przystaje, a o powrocie wolności kozackich czynić wzmianki nie dozwala.
Rosło tedy z dniem każdym niezadowolenie na Ukrainie wśród kozactwa obróconego w pospólstwo…. Trzymali się jeno w wierności dla Rzeczypospolitej regestrowi kozacy i ataman Barabasz.
Chmielnicki tymczasem wyparty przez Czaplińskiego ze swej słobody Sobutowa, zbiegł na Niż i zamieszkał na jednym z ostrowów dnieprowych. Krzyczewski pozostał w Czehrynie, gdzie nad częścią regestrowych kozaków dowództwo miał, ale na ostrów do Bohdana często potajemnie zachodził. Dostrzegł on też niebawem, jako Chmielnicki, nowe jakieś a stanowcze ma plany, z którymi nawet przed nim się nie zwierza. Zwykła Krzyczewskiego przezorność snadź go już znużyła, więc nie chcąc opozycyi słuchać, milczał; czasem jeno, gdy podpił, wpadał w wściekłość i krzyczał a przeklinał, ale z tych przekleństw żadnego wątku schwycić było nie – podobna. Często też Bohdan, w przebraniu prostego kozaka znikał na długo; snuł się po Zaporożu, zwiedzał Sicz całą, kosze i kurenie, zawiązywał stosunki z koszowymi i kurennymi atamanami, z assawułami i sotnikami, zapuszczał się też wyżej, aż do Kijowa, chodził po wsiach pomiędzy chłopstwo, zwiedzał wszystkie słobody i pałanki kozackie – a z wypraw tych powracał z coraz większem ukontentowaniem.
Krzyczewskiego zaś przejmował lęk okrutny.
– Zamordują was jeszcze kiedy…… – mówił.
Chmielnicki się śmiał, a oczy mu się iskrzyły.
– Chodzę ja wprawdzie po śmierć – odpowiadał – ale nie dla siebie…. Każdy mój krok znaczony jest krwią, ale nie moją….
– Toż pozwólcie mi towarzyszyć sobie przynajmniej – prosił Krzyczewski.
– A po co? Niebezpieczeństwa żadnego niema, bo na jeden znak, nie setki, ale tysiące za mną powstaną…. Gdybyś ty miał bystre oko a dojrzał, co się na Ukrainie dzieje!… Takich Czaplińskich, jak mój, w każdem siole niemal spotkasz…. fortuny pańskie rosną; obok Wiśniowieckich, Potockich, Kalinowskich, inni mniejsi już są, a podstarostowie ich pracują, dla nas.. dla mnie!…
Od pewnego czasu przebywał Chmielnicki najczęściej na pustym ostrowie, niedaleko Czerkas; tam zbudował sobie drewniane dworzysko o dwóch izbach i z kilku wiernymi kozakami zamieszkał.
Co wszakże zamyślał, przewidzieć było trudno. Krzyczewski przeczuwał, że bunty knowa, że o wielkim rokoszu myśli i bał się. Widział bowiem, że cała kozaczyzna obrócona w pospólstwo, spała na pozór w zupełnej bezczynności od lat wielu; zdawało mu się, że regestrowcy i Barabasz w pierwszym rzędzie przeciw buntowiby się oświadczyli, zwłaszcza, że w każdym grodzie, Korsuniu, Czerkasach, Czehrynie, był starosta królewski z całą czeredą drabów i pachołów..
Takie wątpliwości i obawy przychodziły Krzyczewskiemu do głowy, lecz gdy się zwierzał z tem Chmielnickiemu, on jeno za boki się brał i śmiał się.
– Zobaczysz – mówił – będę ja miał hasło, a wonczas i czort mi nic nie poradzi….
O tem haśle wspominał często, ale co miało oznaczać, nigdy odkryć nie chciał.
Na wiosnę E. P. 1647, przybył na Ukrainę, pod pozorem zwiedzenia dóbr swoich, kanclerz koronny Jerzy Ossoliński. Bawił on długi czas w Czerkasach, u tamtejszego starosty, Kazanowskiego, oboźnego koronnego, a konferował długo z Barabaszem i znów jakieś obietnice ' w imieniu królewskiem czynił. Wezwano też do tej narady i Chmielnickiego, który niechętnie poszedł, bawił trzy dni w Czerkasach, a potem wróciwszy na ostrowy rzekł do Krzyczewskiego:
– Mądry to pan ten Ossoliński…. gdyby wszyscy byli tacy, możnaby z nimi gadać Ja wiem, że Król Najjaśniejszy dobrze chce…. ano, szlachta nie dopuści….
Długi czaś potem Chmielnicki pogrążony był w myślach ponurych. Pił jeno dużo, a gdy mu w głowie szumiało, to się zrywał, biegał po izbie i mruczał:
– Zniszczyć Turcyę, wielkie państwo wschodnie ufundować…. ładna myśl! ale gdzie im! gdzie im! nie dopuszczą!
W tym czasie przybyli na ostrów, kędy już Chmielnicki dworzysko swoje szańcami otoczył i obwarował – posłowie tatarscy. Bawił się z nimi Bohdan dni kilka, pił, biesiadował i zaraz potem puścił się znowu sam ku Zadnieprzu, ku Siczy.
Tam mu juź całe owo Ossolińskiego poselstwo z głowy wywietrzało, bo gdy mu znać dano, jako są nowi gońce królewscy, którzy wzywają go, aby do Czerkas przybył,
Chmielnicki ruszyć się nie chciał i hardo odparł, jako na próżne gadania czasu tracić nie może.
Aż tu dnia jednego, w samym środku lata E. P. 1647, przybył na ostrów do Chmielnickiego ataman Barabasz. Był to już człek w leciech podeszłych, lecz krzepki i silny; wysokiego wzrostu, okazałej postawy. Między nim a Chmielnickim była dawniej zażyłość wielka, ale od czasu zajść z Czaplińskim, zwłaszcza zaś gdy Barabasz buntowniczych zamiarów pisarza zaporozkiego popierać nie chciał, a zawźdy za sprawami Rzpltej i Króla się ujmował, Chmielnicki znienawidził atamana i wszelkiej wspólności z nim się wyrzekł.
Wszakże gdy ataman na ostrów przybył, Chmielnicki wyszedł ku niemu i powitał z attencyą wielką, kazał zaś obfitą ucztę przygotować na przyjęcie i najprzedniejsze wydobyć trunki, wiedział bowiem, jako Barabasz pić lubi i pije wiele.
Nadspodziewanie jednak Barabasz tym razem był przezorny. Snadź ważne miał do Chmielnickiego sprawy i chciał je jasnym umysłem wyłożyć, bp trunku zrazu unikał, był zaś zamyślony i szukał widocznie okazyi, aby rzecz sztucznie rozpocząć.
W większej izbie dworzyska, zastawiony był stół prosty, wielki, a na nim rozliczne potrawy z ryb i zwierzyny, tudzież dzbany z winem i kielichy. Przy stole siedzieli jeno Barabasz z Chmielnickim, a przy drzwiach stał kozak, Filon Dżedżelej, który Barabaszowi służył. Chłop to był rosły, barczysty, o rysach bardzo wybitnych; twarz miał ciemną i włosy czarne, kędzierzawe, nos orli, twarz bardzo długą, ożywioną oczami, co się jak dwa węgle żarzące paliły. Ubrany był w krótką koszulę płócienną, pasem skórzanym przepasaną; na plecach, futrem obrócona do góry, wisiała skóra barania, siwa; z takichże baranków czapkę, zwaną birka, trzymał w jednej ręce, drugą zaś opierał na jataganie za pas zatkniętym. Od czasu do czasu spozierał on na Barabasza z widoczną pogardą i nienawiścią a chwilami patrzył na Chmielnickiego, jakby się z nim wzrokiem porozumieć pragnął i oczekiwał znaku.
Rozmowa szła leniwo; Barabasz widocznie mówić coś chciał i szukał tej rozmowy początku, Chmielnicki zaś pił sam wiele a gniewał się w duchu na dziwną trzeźwość gościa. Gdy tak siedzieli czas dłuższy naprzeciw siebie, czując obaj, że ich jakaś niewypowiedziana a ważna myśl przegradzała, pierwszy Chmielnicki milczenie przerwał i z niecierpliwością pięścią w stół uderzył.
– Nie smakuje wam moje wino, mości atamanie! – krzyknął.
Barabasz zwolna głowę podniósł i ręką siwą brodę gładził.
– Wino jest dobre…… – rzekł – i przyjęcie wspaniałe, jakiegom się na tym ostrowie nie spodziewał.
– To wam gospodarz nie w smak, że mu nie dotrzymujecie! – zawołał znów Bohdan – jam już pijan, że mi się głowa zawraca, a wy nie….
Barabasz się uśmiechnął..
– Znam ja naturę waszą…… – odparł t – po pierwszym kubku głowa wam się zawraca, a po dziesiątym trzeźwieje….
– Cha! cha! cha! – zaśmiał się Bohdan. – Jej Bohu prawda! – Toż muszę pić, aby otrzeźwieć, lecz nie sam, jeno z wami…. Filon! – zawołał do kozaka stojącego u drzwi – powiedz-no służbie, aby dano dzban tego wina, co to jeszcze….
Strzymał się i po chwili:
– Tego co to z pod serca…… – dorzucił. Filon wyszedł, a Barabasz zagadnął:
– A jakież to wino z pod serca? Iskrzącym wzrokiem rzucił Chmielnicki przed siebie, żachnął się i po chwili odrzekł chmurno:
– Jeszcze po ojcu mam wino…. od Koniecpolskiego hetmana….
Filon wszedł i postawił dzban wina na stole. Chmielnicki nalał dwa kubki i swój do dna wychylił.
– Zdrowie wasze! – rzekł do Barabasza.
– Za wasze! – odrzekł ataman i wypił duszkiem. Poczem oczy podniósł do góry usta otwierał, to znów zamykał, jeżykiem w gębie przewracał, smakując.
– Dobre – rzekł – doskonałe…. Chmielnicki stuknął w stół pięścią.
– To mało! – zawołał. – Ani krew wraża nie byłaby tak słodką…. Filon! napij się i ty….
Nalał kubek… i podał kozakowi.
Filon błysnął białemi zębami w uśmiechu, który mu usta czerwone otworzył i zbliżywszy się a kłaniając kornie, wziął kubek do ręki.
– Za zdorowie Waszych Myłosty pana atamana i pana pysara! a na pohybel woroham! – zawołał. – I wypił duszkiem, ostatnie krople wina do góry wyrzucił, że się u powały rozprysły, kubek silnie na stole postawił, usta otarł rękawem i raz jeszcze się skłonił.
– Zabraliście to wino z Sobutowa? – zagadnął nagle Barabasz.
Na to pytanie krew nagle uderzyła Chmielnickiemu do głowy; poczerwieniał cały, wzrok ciskał płomienie.
– Nie wspominajcie mi tego! – krzyknął. – Bies wam podsunął tę nazwę, aby mi żaru do krwi dorzucić….
Grłosem spokojnym, poważnie, Barabasz przerwał.
– Panie pisarzu, – rzekł – jam człek już stary, ojcem waszym mógłbym być…. posłuchajcie mnie cierpliwie…,
– Cierpliwie! – powtórzył Bohdan – wy u mnie cierpliwości przyszliście szukać? Byłem ja długo cierpliwy, prosiłem, błagałem, kłaniałem się nizko…. a pomogło co? Taki Czapliński był lepszy odemnie i utrzymał się w bezprawiu….
W tym momencie Barabasz, znalazłszy snadź dobrą okazyę do wypowiedzenia tego z czem przybył i chcąc sam na sam z Chmielnickim pozostać, skinął na Filona, który wnet zniknął.
– Na co to o tem gadać! – kończył Bohdan. – To wszystko nie przyda się na nic. Takich jak ja, pokrzywdzonych, znajdziecie tysiące. Chyba już słuchu nie macie, że nie dochodzą was skargi i jęki na Zaporożu całem. A w cóż się to wszystko obróciło? w chłopy, w poddaństwo! Do regestru zbiegają się tysiące i tysiące odchodzą z niczem bo wolno jest tylko 6000 przyjąć. A z was jaki atarnan?…. lepszy każdy rotmistrz albo pułkownik niż wy! lepszy każdy pachoł lub drab starościński, bo siłę ma i moc rozkazania, lepszy każdy podstarości, bo za nim stoi pan, który tu królem jest…. Popatrzcie się, ile tych królewiąt dokoła nas powstało! a nie żalże wam swobody naszej i dawnych wolności i dawnych bojów, gdy Kudaku nie było? Ścisnęli nas ze wszystkich stron a myślą też może, że już i uduszeni jesteśmy…. ale Kudak forteca mocna, jeno że rękami ludzkiemi wzniesiona, więc ją też pięścią rozwalić można!….
Barabasz nie przerywał. Słuchał cierpliwiej jakby chciał, aby Chmielnicki sam znużył się mówieniem; jakoż niebawem Bohdan zamilkł i nowe kubki wina nalał.
– Pijcie – rzekł do Barabasza – a nie gadajcie o tem, bo to się na nic nie przyda….
– Jam jeszcze nie rzekł nic – odparł stary ataman, – a jeno waszych słów słucham, chciałbym zaś, abyście i mnie pozwolili mówić….
– Mówcie! – rzekł krótko Chmielnicki. Napił się wina, nogi przed siebie wyciągnął, bokiem obrócił się do Barabasza, a oparłszy prawą rękę na stole, na niej głowę skłonił, jakby w ten sposób do cierpliwego słuchania przygotować się chciał.
– Mówcie…… – powtórzył – słucham!
– Otóż – zaczął Barabasz – jana nie taki uczony człek jak wy, Chmielnicki, alem stary i widziałem tu nie jedno na Zaporożu i przeżyłem nie jedno. Pomnę i Kosińskiego i Nalewajkę i Łobodę i wiem, o co chodziło w tych buntach…. Wiem, na czem się skończyło…. Ty powiadasz regestr mały? Żali utrzymasz większy? żali potrafisz panować nad tem niesfornem chłopstwem, które się z Niżu zbiegnie, aby rycerstwo udawać?…. Dla sześciu tysięcy regestrowych płaciła Rzeczpospolita 60. 000 złotych oprócz jurgieltów dla starszego, assawułów, pisarzów i sotników..
Chmielnicki zaśmiał się szyderczo.
– Darmo nie płaciła – mruknął – za tu wojsko nasze obok kwarcianego idzie na służbę, gdzie potrzeba ukaże.
– Ale zważcie, – przerwał Barabasz, – że po wojnie wojsko to wraca napowrót i że nawet w czas pokoju żołd bierze…. lepiej mu było przeto jak kwarcianemu.
Chmielnicki żachnął się gwałtownie, dźwignął i pięścią w stół uderzył.
– Komu wy to gadać przyszli! – krzyknął. Żali ja nie wiem jak było i jest?…. A cóż z tego? Zapominacie o tem, że przed każdą wojną powiększano regestr, pozwalano zaciągać na gardło i na poczciwość skazanych., rzemieślników i szynkarzy, rzeźników i rozmaite pospólstwo, potem zaś wypisywać kazano i wyganiać. Toż między nami ludzi tych, co dziesięć, dwadzieścia i trzydzieści lat dziełami rycerskiemi na służbach Rzeczypospolitej się parając, szablą chleba sobie nabywali i członków stradali, więcej dziesiątka tysięcy naleźć się może. A jakoż ten, który raz swobodnym był, jurysdykcyi pańskiej podlegać może?….
– To rzecz słuszna…. potwierdził Barabasz, i właśnie teraz z posłem królewskim osobiście mówiłem…. -
– A to on tu jeszcze? – zagadnął ciekawie Chmielnicki.
– Jest w Czerkasach u pana starosty Kazanowskiego i dufa, jako wraz zemną przybędziecie tam, aby się naradzić….
Chmielnicki zaśmiał się znowu.
– Niech czeka, – rzekł – ale ja nie pójdę.
– To mi dziw! – zawołał Barabasz wstając. – Skarżycie się, że jest źle a nie czynicie nic, aby lepiej się działo. Krótko wam powiem: Król stanowczo przyrzeka wszystko. Wolności nasze dawne powrócono będą, krzywdy wynagrodzone, regestr zwiększony….
– Czy jest na to list królewski? – spytał Bohdan.
– Jest – odrzekł Barabasz – a wj liście tym potwierdzenie dawnych listów królewskich do mnie pisanych, w których te same obietnice są….
– I te same żądania, aby z Tatary i Turkami wojnę rozpocząć? – dokończył Chmielnicki – i może te same wyrazy: "czyście nie żołnierze, abyście sobie sami za krzywdy wasze sprawiedliwości wymierzyć nie mogli?"
Chmielnicki mówił to tak szyderskim głosem, że Barabasz zdziwiony spojrzał na niego i spytał:
– A zkądże wy treść tych pism znacie? Bohdan ramionami ruszył.
– Sam mi to Król Najjaśniejszy mówił, kiedym na wezwanie w Warszawie był. To samo też mi powiedział, kiedym się na Czaplińskiego żalił: – Wszakżeś ty żołnierz i szablę masz u boku?
– Tego jeno nie powtarzajcie głośno…… – rzekł Barabasz poważnie, siadając znów naprzeciw Bohdana. – Gdyby te słowa rzucono pomiędzy kozackie ' pospólstwo, to by wielkie ztąd mogło wyniknąć nieszczęście. Ja też nawet tych pism królewskich starszyznie nie publikowałem, ogłosiwszy jeno, iż Król Naj – jaśniejszy wolności powrócić przyrzeka, skoro wojna z Turkami bedzie….
Chmielnicki już teraz zamilkł i szyderczo jeno patrzył na starego atamana, a wina mu dolewał. Sam tez był dziwnie podochocony; oczy mu się mieniły rozmaitemi barwy, raz były zielone, to znów niby krwią zabiegały lub też jakieś płowe ciskały blaski; szerokie usta śmiały się czasem wpółotwierając a wtedy twarz cała kurczyła się i wykrzywiała, miała zaś taki… wyraz, jakby Chmielnicki całą siłą tłumił w sobie szaloną wściekłość, aby przedwcześnie nie wybuchnąć.
W tym momencie jakaś myśl nowa musiała się zrodzić w jego duszy, bo nagle stał się niezwykle czułym dla Barabasza a przysiadłszy się doń bliżej, ciągle namawiał do picia..
– Już ja teraz wam prawdę powiem – rzekł. – To wino jest takie, jakiego w całej Rzpltej nie najdziecie. Nie chciałem tego przeklętego Sobutowa wspominać, bo mi to krew psuje, ale to muszę wam rzec, iż kiedy ową słobodę rodzicowi memu Koniecpolski darował, dał mu też zarazem parę beczek wina przedniego, mówiąc: ilekroć się rozsierdzisz a uchowaj Boże, przeciw nam wyrzekać byś chciał, tylekroć wina się tego napij, a doznasz, jako cię przyjemnie ostudzi, bo słodkie jest jak miód a łagodne jak krew niewiniątek….
– Prawdę rzekł! – odparł ataman, który wychyliwszy znowu kilka kubków owego trunku, czuł coraz bardziej jego rozkoszne działanie. Jeno język czasem mu niedopisywał i skręcał się, niewyraźnie bełkocąc, – ale w duszy czuł rzeczywiście stary ataman rozrzewnienie dziwne i czułość bardzo przyjemną, że już nieraz Chmielnickiego uścisnąć chciał.
– Prawdę rzekł! – powtórzył. – Wino jest przedziwne….
– Ano, to pijcie! – zawołał Bohdan przysuwając się coraz bliżej do Barabasza….
I nowy kubek mu podsunął.
– Wypiję! – rzekł Barabasz – wypiję za zdrowie wasze, ale przedtem musicie mi coś obiecać….
To mówiąc objął jedną ręką Bohdana za szyję.
– Musicie mi przyrzec – kończył – iż pójdziecie ze mną do Czerkas.. Kazano weki oboźny koronny, starosta nasz czerkaski, to słuszny pan i wino ma też dobre…. Poseł królewski czeka – tam na was. żałować nie będziecie…. Ossoliński bardzo wspaniały to pan i wymowy takiej, że od niej serce jak od tego winą mięknie….
W ciągu tej dość już bezładnej mowy Barabasza, Chmielnicki śmiać się nie przestawał…. Ataman obejmował go wciąż jednem ramieniem, a drugą ręką, na której piękny pierścień brylantowy jaśniał, gładził po twarzy Chmielnickiego z czułością.
– Pojedziesz ze mną…. powtarzał – pojedziesz!
– A może i pojadę! – zawołał Bohdan. Barabasz go uściskał.
– Widzisz – rzekł, – już do rozumu przychodzisz!…. Po co ci na tym ostrowie nędznie siedzieć a z chłopstwem się bratać, jak mówią, i bunty szerzyć. Lepiej nam… porozumieć się z Królem i czynić co on rozkaże…. Owi posłowie najwyraźniej przyrzekli, że Sobutów będzie ci wrócony a z Czaplińskim sprawiedliwość uczynią.
– A wam co obiecali? – zagadnął Bohdan i znów wina Barabaszowi dolał.
– A co mi obiecać mogli? – odparł ataman. – Jam już stary i to atamaństwo mi cięży…. Wiesz co, Chmielniczeńku, niech oni ciebie atamanem zrobią…. ja się zrzeknę…. Król ci przyszłe chorągiew i buławę i zostaniesz nie takim jak ja, co to właściwie jeno starszym w zaporozkiem wojsku jestem., ale hetmanem takim, jak koronny lub litewski….
– Nie zrobią oni tego! nie zrobią – przerwał gwałtownie Chmielnicki, któremu się oczy zaiskrzyły.
– A ja ci mówie…. że tak…… – zabełkotał Barabasz – jeno jedź ze mną…. oni mnie tu po to przysłali, abym ciebie sprowadził….
Chmielnicki wydobył się z objęć pijanego już całkiem atamana, wstał i przeszedł się kilka razy po izbie. Snadź myśl rzucona przez Barabasza chwyciła się jego duszy. Kto wie? możeby rzeczywiście lepiej było porzucić tajemną, rozpoczętą już – robotę, a wejść w porozumienie z Królem na nowych warunkach? Pierwszym z nich byłoby hetmaństwo z władzą zupełną, taką, jaką miał hetman koronny a może jeszcze większą. Byłoby to zawsze pół panowanie, zdobyte bez walki, które osiągnąwszy, możnaby było działać bezpieczniej i skuteczniej niż teraz, aby je w przyszłości jeszcze rozszerzyć. Ba! żebyż to z jednym Królem robota i jego posłami! Co z tego, że oni obiecują łatwo? Sejm potem krzyknie, veto! panowie nie pozwolą i ze wszystkich obietnic nie zostanie znów nic, jak to już przedtem bywało….
Chmielnicki wstrząsnął się, jakby z siebie budzące się wątpliwości chciał zrzucić i przystąpiwszy do stołu, targnął silnie za ramię atamana, ktory głowę nad siołem pochyliwszy, usypiał.
– Atamanie! – krzyknął – a gdzie pewność, że obietnice dotrzymane będą, że ich wiatr nie rozniesie, jako puste słowa?….
– A…. a…… – zabełkotał Barabasz – pewność?…. w listach królewskich…. królewskie słowo…. święte słowo….
– Cóż z tych listów!…… – zaśmiał się Bohdan, gdy ich nie ogłaszacie, kto wie gdzie one są?
– Jej Bohu są u mnie! – zaklął się ataman, stukając pięścią w pierś, że aż zadudniło – u mnie w Czehrynie…. u żony….
Podniósł wzrok zamglony na Chmielnickiego i nagle głośno śmiać się począł. Śmiał się tak, że aż się zachodził, a z oczu łzy ciekły…. W pijanej głowie dziwaczne plątały się myśli.
– A mój ty biedny!…… – jąkał – a mój ty Chmielniczeńku niebożę, a twoja żona gdzie?…. ha! Ten owaki syn Czapliński wziął jak swoją….
Chmielnicki zbladł jak ściana. Nogi się pod nim zachwiały…. zsiniałemi wargami ruszał a nie mówił nic, jeno zęby obijały się o siebie ze zgrzytem. Roziskrzonym wzrokiem patrzył sztywnie na atamana, który spozierał nań szklanemi oczyma, śmiał się jeszcze mo – ment, a potem całym ciężarem głową runął na stół i zasnął.
Słowa pijanego atamana wszelkie wahanie Chmielnickiego rozproszyły do reszty; one przeważyły szalę.
– Bezduszny pijanica! – mruknął – i zbliżając się do Barabasza targnął go za ramię.
– Pij! – wrzasnął i świeżo nalany kubek do ust mu podniósł.
– Dobre wino…… – zabełkotał Barabasz. Drżącemi rękami chwycił kubek i rozlewając trunek dokoła, pił.
– Daj jeszcze! – zawołał, wychyliwszy kubek do dna…. – Wypiję jeszcze na pohybel Czaplińskiemu….
Chmielnicki lał wino do kubka, ale ręka mu drżała, więc rozlewał po stole, a Barabasz niosąc do ust trunek śmiał się i mruczał:
– Żonę ci wziął…. chociaż to nie była żona twoja, jeno kochanka…. ale ci ją wziął….
Sobutów wziął i syna wychłostał…. mołodec!….
Chmielnicki rzucił się jak wściekły…. W jednem mgnieniu oka dzbany i kubki, stojące na stole, potoczyły się z brzękiem, ława, na której siedział Barabasz zachwiała się i przewróciła a stary ataman pchnięty żylastą Chmielnickiego pięścią, runął pod stół z łoskotem. Stęknął głośno, zakrztusił się, zabełkotał coś niewyraźnie i zasnął..
– Bydlę! – przez zaciśnięte zęby szeptał Chmielnicki – chłopie nikczemny, duszo sobacza!…
I z pogardą nogą go kopnął.
Barabasz znów stęknął, na wznak się przewrócił, usta otworzył i chrapał.
Ten starzec pijany, z twarzą zbladła, zapadłemi oczyma, potarganą w nieładzie brodą siwą, poszarpaną w upadku i winem oblaną odzieżą, był rzeczywiście przerażający.
Chmielnicki z najwyższem obrzydzeniem patrzał nań przez długi moment.
– Mógłbym cię zamordować teraz, bydlę nikczemne! – szeptał – aleś mi jeszcze potrzebny, więc ci życie daruję, jeno listy królewskie mieć muszę; w nich znajdę hasło, którem całe Zaporoże obudzę!
Rzucił się ku drzwiom i krzyknął:
– Filon!
Za chwilę Dżedżelej wbiegł do izby a ujrzawszy pana leżącego na ziemi, nie mogł powstrzymać okrzyku:
– Zabity!
Nie był to wszakże okrzyk żalu lub litości; w oczach kozaka błyszczał ogień nienawiści i nieubłaganej zemsty.
Chmielnicki się zaśmiał.
– Nie zabit – rzekł – ale pijany na smierć…. Ja słowa dotrzymam, ty sam, gdy czas przyjdzie, pomścisz się na nim swej krzywdy, ale czekaj, aż ci powiem….
Filon znów zęby białe pokazał w uśmiechu i skłonił się milcząc. Tymczasem Bohdan przystąpił do leżącego Barabasza, podniósł rękę jego, na której pierścień brylantowy błyszczał, pierścień ten zdjął i rzekł do kozaka:
– Teraz słuchaj, co masz czynić. Nie tracąc ani momentu, jedź z wichrem do Czehryna, do żony atamana. Dasz jej ten pierścień i powiesz, że ataman cię przysyła, abyś mu natychmiast wszystkie listy królewskie do Czerkas przyniósł, gdzie są królewscy posłowie…. Ja cię pod Czerkasami czekać będę…. listy mnie oddasz, byle wszystkie były.
– Słucham! – rzekł kozak – wszystkie będą….
– Jedź tedy z Bogiem!… a wracaj dopóki ataman nie wytrzeźwieje….
Filon wybiegł, a za chwilę już go na ostrowie nie było.
Tegoż dnia wieczorem, gdy Barabasz spał jeszcze snem twardym, Bohdan z przybyłym doń w odwiedziny Krzyczewskim, opuścił ostrów i udał się do Czerkas.
I czekali tam obaj, pod miastem, w noc głuchą, stojąc na wzgórku.
Krzyczewski nie wiedział nic o celu poselstwa Filona, wiedział jeno, że go Chmiel – nicki w missyi jakiejś wyprawił. Snadź zaś Chmielnicki emu wiele na dobrym jej skutku zależeć musiało, bo w, miarę jak czas upływał, coraz bardziej i coraz widoczniej niespokojnym był, milcząc posępnie a jeno owym toporkiem, który w ręku trzymał, o ziemię bijąc.
– Gdzie Filon Dżedżelej pojechał? – spytał Krzyczewski, nie mogąc wreszcie ciekawości stłumić.
Chmielnicki spojrzał chmurno.
– Nie powiem, aż wróci – odparł krótko.
– Nie ufacie mi! – rzekł z wymówką Krzyczewski.
– Nie lubię mówić przed czasem – odburknął Bohdan – jak Filon dobrze się sprawi, to dziś jeszcze wiedzieć będziesz o wszystkiem, a teraz….
Urwał…. bo zdala stłumiony, jak szmer daleki, ozwał się tętent wśród ciszy.
Bohdan znów rękę przyłożył do czoła i sięgnął wzrokiem w pustą przestrzeń….
Tętent stawał się coraz silniejszy a wreszcie rozeznać już można było, jak koń rwał kopytami ziemię, która dudniła głucho. Równocześnie w blaskach xiężycowych, po za mgłą białą, ukazała się postać kozaka, pędzącego na koniu jak wicher stepowy.
Nadjechał jak burza, a ujrzawszy Chmielnickiego ściągnął konia tak silnie, że ten, aż na zadnich nogach przysiadł i zarył się kopytami w miejscu. Chmielnicki podbiegł.
– Są listy? – niemal szeptem spytał.