- W empik go
Veto! Tom 4 - ebook
Veto! Tom 4 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 463 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieść o śmierci królewskiej i klęsce pod Żółtemi Wodami zastała Władysława już na Litwie, kędy z panem Pawłem Sołłohubem przybył, zmierzając ku Wilnu. Jechał tam chcąc zdać sprawę Królowi z tego, co się na Ukrainie działo, a postanowił wcale hetmana Potockiego nie oszczędzać i przedstawić, jako królewskie rozkazy nie są przestrzegane, poselstwa zaś wszelkie wobec samowoli hetmańskiej, żadnego mieć nie mogą skutku. Ułożył on sobie wcale ozdobną oracyę, którą mniemał, iż wszystko jeszcze naprawić zdoła i odzyskać łaskę królewską, zachwianą doniesieniami Wodźbuna. Gdy ta ostatnia nadzieja na wieść o śmierci królewskiej znikła, omal nie zachorzał dowiedziawszy się o tem, a pan Sołłohub widząc jego wielką żałość, nie pojmując zaś właściwej przyczyny, jeszcze większy dlań powziął affekt, rozumiejąc, jako Władysław tak był do Króla przywiązany i tak głęboko stratę monarchy i klęskę Rzpltej odczuwał.
– Zacna to musi być dusza – myślał – skoro go tak sprawy powszechności obchodzą. Nie tylko rozum stateczny i piękną wymowę ma, ale i sentymenta takie, które go wyższym nad innych czynią.
Myśl wydania Oleńki za Władysława i pozostawienia im całej swej fortuny, opanowywała umysł jego coraz silniej, przywiązywał się do niej z uporem człowieka, który przez długie lata wyrzekał się wszelkich pragnień, a pod koniec żywota jakąś nadzieję ujrzał.
– To będzie moje jedyne szczęście…… – szeptał. – A komubym to zostawić miał, co w osamotnieniu i tęsknocie zbierałem?….. Rozdrapaliby krewni dalecy i obcy i nawet o duszy mej nie pamiętali…. Pragnąłbym jeno, aby to co rychlej do skutku przyszło, iżbym jeszcze własnemi oczyma na szczęście Oleńki mógł patrzeć.
Gdy już byli w drodze za Wilnem, które nie strzymując się pominęli, Władysław dowiedział się od pewnego z Birż jadącego szlachcica, jako rodzic jego zamek i służbę xiążęcą opuścił, poróżniwszy się z Januszem.
To był dla niego cios ostateczny. Czepiał się on jeszcze tej myśli, że po rozbicia się wszelkich planów i nadziei, zdoła za interwencya rodzica łaski xięcia Janusza pozyskać, myślał nawet na jego dworze stale pozostać, a znaczenie jego i wpływy obrócić na cele, które mu niegdyś Radziejowski wskazywał.
– Skoro zdołam okazać się pożytecznym xiążęciu – myślał – wszystko jeszcze naprawionem być może. – Trudno mi nieznanemu dobijać się tu znaczenia, ale zą influencyą birżańskiego pana wszystko łatwo pójdzie…. Szlachta upitska obierze mię posłem, nie trudno mi też będzie dla siebie jakie starostwo lub ekonomię królewską wykołatać u dworu – a wreszcie małżeństwo z ową Oleńką Sołłohubowną fortunę jej stryja mi zapewni….
Ścigała go wszakże jakby klątwa jakaś; wszelkie plany i zamiary rwały się natychmiast, skoro je układać poczynał. Poróżnienie się rodzica z xiążęciem Januszem i wyjazd jego z Birż, niweczyły ostatnie nadzieje. Mógł on wprawdzie pozostać spokojnie w Upicie, mógł korzystając ze skłonności pana Sołłohuba, posiąść całą jego fortunę wraz z ręką Oleńki – ale ten spokojny żywot, pozbawiony walk wszelkich, bez utrapień ambicyi, żywot zamknięty w ciasnej mieścinie, nie odpowiadał Władysława marzeniom. Przepalone gorączką życia dworskiego serce, nie pojmowało cichych rozkoszy; znużony lub zniechęcony chwilowo, myślał wprawdzie o nich czasami, ale też wrychle czuł, że nie nawykłby nigdy do takiego spokoju, który mu się martwym i bezdusznym zdawał….
Z gorączkowym pośpiechem a wielkim niepokojem w sercu, pozostawiwszy za sobą pana Sołłohuba, któremu przyrzekł, jako niebawem przybędzie do Tronik, jechał Władysław ku rodzinnej Upicie. Przypominały mu się po drodze dawne dzieje pierwszej młodości, budziły odległe wspomnienia, ale nie napełniały go wcale rozkoszą. Im bardziej zbliżał się do Upity, tem nędzniejszym, niemal okropnym, wydawał mu się ten kraj lesisty, dziki, ponury.
– Jabym tu i jednego roku nie wydzierżał spokojnie – myślał, gnębiony złemi przeczuciami.
A spotykały go w drodze wieści coraz fatalniejsze. Mówiono już o klęsce pod Korsuniem, o rozbiciu wojsk hetmanów, o wzięciu ich do niewoli i wymordowaniu najprzedniejszego rycerstwa. Na widok powszechnego przerażenia i serce Władysława truchlało z lęku; dokoła siebie widział twarze przestraszone, słyszał wieści powtarzane drżącemi usty i jakby jeden okrzyk po całej Litwie:
– Król umarł…. zginęła Rzeczpospolita! Wieczór był późny, gdy Władysław
z jednym jeno pacholikiem swoim wjeżdżał do Upity. Niebo, po dniu skwarnym, groźnie schmurzone, rozdzierały błyski piorunowe; deszcz ulewny, wielkiemi kroplami padać zaczynał wśród olśniewającego huku gromów.
Z okien nędznych dworków mieściny, padały na drogę migocące światełka, topiąc promienie swe w błotnistych kałużach. Pusto było wszędy, bo ludzie pochowali się przed burzą do wnętrza dworków, a jeno ciekawsi, słysząc tętent koni w galopie, wyglądali, kto w noc tak burzliwą i gdzie tędy dąży….
Władysław ze ściśnionem sercem kierował się pędem, jakby go co gnało, ku dobrze znanemu dworkowi rodzica. Przypomniała mu się żywo ta, chwila, gdy przed wyjazdem do Warszawy żegnał się z matką i bratem; przypomniały mu się surowe słowa matczyne, '"które on podówczas wzgardliwie odepchnął, bo serce jego pełne było najpiękniejszych a zuchwałych nadziei. Cóż z tych nadziei pozostało teraz? Wracał tak samo jak pojechał – niczem, a bez dawnej siły, ochoty i wiary w siebie – owszem z goryczą i zniechęceniem w duszy….
W oknach dworku było ciemno i pustka głucha otaczała go w koło. Szumiały jeno ponuro gałęzie drzew, wichrem miotane, i słychać było monotonny plusk deszczu, spadającego nawalnie. W jednem oknie, nagle, zabłysło światło. Światło to było niepewne, migocące, a czasem wybuchało jaskrawo, jakby kto ognisko chwilami rozdmuchiwał gwałtownie.
W obszernej izbie dworku, w wielkim krześle poręczowem siedział pan marszałek upitski. Na kominie tlało kilka trzasek suchego drzewa, snadź na to jeno, aby rozproszyć zalegające ciemności, powietrze bowiem było parne i duszące. W tem pół świetle widać też było nagie ściany dworku, bez wszelkich ozdób lub obrazów i kilka prostych sprzętów, -… – obok zaś Sicińskiego stół duży, zarzucony xiążkami. Pan marszałek jedną ręką o ten stół wsparty, zdawał się w głębokiej pogrążony zadumie. Surowe jego oblicze wyrażało zdumienie i przerażenie zarazem, a zwrócone teraz było ku stojącemu naprzeciw starcowi, który z widocznem współczuciem na Sicińskiego spoglądał.
Marszałek upitski zdawał się być pod wrażeniem niespodziewanej a okropnej snadź wieści, bo chwilami się wzdrygał, poruszał gwałtownie, to znów dłonią czoło tarł i usta otwierał, jakby coś rzec chciał, co mu wypowiedzieć było trudno.
– Bóg wypuścił na nas swe gromy – mówił stojący naprzeciw Sicińskiego starzec –
klęska pod Żółtemi Wodami, klęska pod Korsuniem, śmierć królewska!
– Nie może to być! – zawołał wreszcie marszałek, – nie może to być!… czemże zawiniliśmy tak srogo, aby na nas taka pomsta spaść miała!… Zkądże wy takie wieści macie, mości Woydat?…
– Z pod Żółtych. Wód przybył goniec, jedyny ocalały kozak regestrowy, donosząc o rozbiciu; z Merecza niemylne wieści nadeszły…. Król po trzechdniowych cierpieniach, żywot zakończył,…
Siciński oba ramiona podniósł do góry.
– Zabrał mi wszystko Bóg! – zawołał z rozpaczą – zabrał mi wszystko, czem radowały się dawniej oczy moje i krzepiło serce…. Samotnika otoczyła ciemność nieprzebita nocy – a czemuż jeszcze noc tę czarną przenikają krwawe błyski nieszczęścia?…
Woydat żywo zbliżył się do Sicińskiego i pochylając się' nad nim, głosem cichym i rzewnym przemówił:
– Przed kilku zaledwie dniami dowiedziałem się, jako opuściliście zamek birżański i poróżnili z xiążęciem Januszem….
– Mówią o tem? – przerwał żywo Siciński, chwytając Woydata za rekę – i co mówią?:..
– Rozmaite gadki chodzą…. złe dla xięcia Janusza, któremu wprost zarzucają zdradę. Mówią jako czeka jeno momentu, aby z nieprzyjacioły Rzpltej na jej szkodę się zbratać i że wy chcieliście go przestrzedz, iżby tego nie czynił….
– Tak mówią…… – szepnął Siciński jakby sam do siebie – a któż to wiedzieć może?…
– W tym wszakże momencie – ciągnął dalej Woydat – gdy niebezpieczeństwo jest tak blizkie, gdy rozzuchwalony Chmielnicki na czele zbuntowanego chłopstwa i ordy tatarskiej grozi zalaniem całej Rzpltej, w tym momencie takie wieści tem gorsze są, ile że wszelką influencyę i władzę hetmanowi odebrać mogą. Któż słuchać zechce takiego hetmana, o którym mówią, jako zdradę zbrodniczą ma w duszy?
– Słuchać go nie zechcą…… – powtórzył znów jak wprzódy upitski marszałek – to dobrze….
– Źleby to było! – zawołał Woydat – nieszczęście stałoby się wielkie w tym momencie z takiej niesubordynacyi…. Gdyby jedni odstąpili Xiążęcia Janusza, drudzy stanęliby za nim.. stanęliby zwłaszcza dyssydenci, zkąd wszczęła by się ponownie walka z katolikami, wojna domowa, gdy właśnie jedności potrzeba w obec nieprzyjaciela….
Siciński zamyślony chmurnie, opuścił głowę na piersi i zdawał się raczej myśli swoich, niż słów Woydata słuchać. Ten zaś z coraz większem ożywieniem mówił dalej:
– Skoro się przeto dowiedziałem, jakoście w zwadzie z xiążęciem służbę jego rzucili, przybyłem tu, nie bacząc, iżeście na mnie dawnemi czasy krzywem patrzali okiem, w tej nadziei, że skoro wam powiem co się stało, poruszycie się, a korzystając z waszej influencyi na umysły dyssydentów, usiłować będziecie….
– A co mam czynić! – krzyknął nagle z dawną żywością marszałek upitski – któż słów moich usłucha?… Nie ruszę się ja już ztąd, z tej izby, po koniec żywota i nie chcę mówić nic… na co by się to przydało?
– Mości marszałku! – przerwał Woydat stanowczo – zarzucano wam, jakoście zawżdy ku rozdwojeniu dążyli, do innych sprzeczności waśniących umysły, dodając różnicę wiary…. Czas nagrodzić to, co się stało i w ostatnich latach żywota podnieść głos ku pojednaniu…. Jadąc z Wilna słyszałem ja po drodze różne gadania i wiem, iż chociaż tu zamknięci, wywieracie mości marszałku, wpływ znaczny na umysły dyssydentów. Oni się na was zawżdy oglądają…. słowo wasze byłoby dla nich wyrocznią….
Siciński się żachnął.
– Nieprawda to jest! – zawołał. – Dopóki żył xiążę Krzysztof, tak było…. ale dziś osłabła wiara…. nie ma już takich, którzy przeświadczeni są, a namnożyło się tych, co jeno w tem własnego wywyższenia, albo też chleba szukają…. Najlepsi ministrowie nasi, skazani na śmierć – zagranicą się tułają; a ci co pozostali albo przypłoszeni, albo do walki nie zdolni…. Dekret wileński i śmierć Xiążęcia Krzysztofa zabiły dyssydencką sprawę….
– A przecież, – wtrącił Woydat – odbywają się zjazdy i colloquia różne pod przewodem Xiążęcia Janusza….
– To jeno forma, ale w niej dawnego ducha nie ma! – zawołał Siciński. – "Wyście się obawiali Xiążęcia Krzysztofa i dawnych dyssydentów.. a ja wam powiem tak: od ludzi, którzy mają wiarę, jeśli jeno z przekonania działają, lękać się nie miała czego Rzplta…. niech się raczej lęka tych, którzy wiarę wszelką postradawszy, jeno swoim sprawom chcą służyć, a takich teraz mnogo…. Nie o wiarę im chodzi, ale o połączenie się z dyzunitami, aby silniejszymi byli przeciw Królowi…. przeciw Rzpltej!…
– Toż właśnie, – wtrącił Woydat – przeciw takim należy wam głos podnieść, mości marszałku. Przedewszystkiem winniście otwarcie rzec, prawdą-li jest co o xiążęciu Januszu gadają. Jeśli to kłamstwo, to je zdusić trzeba, jeśli prawda, to niech powszechność dowie się cała, co o tem mniemać, iżby pozorami łudzoną nie była. Wy wiecie najlepiej jak jest – więc głos podnieście….
Siciński niecierpliwie ręką machnął.
– Napróżno – rzekł głucho. – Ani siły ani woli już nie mam. Patrzę jeno, kiedy koniec przyjdzie temu utrapieniu, co się życiem zowie….
– Nie bluźnijcie!… – przerwał Woydat. – Ciężkie jest to dzisiejsze osamotnienie wasze, ale dopuszczeniu bożemu poddać się należy….
– Ciężkie!… – zawołał starzec, porywając się z krzesła w oburzeniu wielkiem, – ciężkie…… – powtórzył, stukając w stół pięścią. – Ależ to nad siły ten ciężar!…
Podniósł głowę i porywając Woydata za rękę wypatrzył na niego oczy swoje mętne, nieruchome, bez blasku…. Po nad niemi zwisały czarne brwi gęste, dziwnie odbijające od siwizny głowy i brody, w nieładzie spadającej na piersi…. Pan Woydat aż się cofnął, tak go przerażał ten wzrok sztywny, zasnuty mgłą, który wytężał zdawało się całą swą siłę, iżby widzieć, a daremnie.,..
Siciński był w ogromnem wzburzeniu. Drżały mu usta i cały chwiał się na nogach, a ręką trzęsącą się chwytał za ramię Woydata:
– Słuchaj, – rzekł głosem, który z trudnością dobywał się z piersi. – Myślałem, że to minie…. kryłem sam przed sobą…. ale dziś przekonywam się stanowczo…. Gdy mówię: patrzę, widzę – to kłamię! ja nie widzę nic i na nic już nie patrzę…. oślepłem!
Woydat aż się cofnął z przerażenia.
– Być że to może! – zawołał z współczuciem. – I jakoż to się stało?…
Siciński upadł na krzesło, twarz kryjąc w dłonie.
– Dawno już…… – odparł. – Mówiłem z xiążęciem Januszem…. uniosłem się…. krew zalała mi oczy. Odtąd ciemność okropna ogarnęła mię zewsząd. Z dniem każdym coraz gęstsza mgła oddzielała mię od świata… z chciwością chwytałem co dnia każdy promyczek, który dostrzegłem – zdawało mi się czasem, że widzę – ale to było jeno złudzenie…. pamięć miejsc i osób zastępowała jeszcze wzrok. Ale dziś przez dzień cały nie dojrzałem ani światełka…. Gdyś tu przybył, poznałem cię jeno po głosie, ani jednego rysu twej twarzy nie widzę!…
Starzec ręce załamał z rozpaczą.
– Myślałem, – mówił dalej – że Władysław syn mój przybędzie, ale oto mijają lata bez żadnej o nim wieści…. słyszałem, jako na Ukrainę był wysłany…. może tam zginął!…
– A syn wasz Kazimierz? – wtrącił Woydat.
Siciński chwilę milczał; gęste brwi zsunął po nad oczami, a cała twarz przybrała wyraz dziwnie ponury.
– Kazimierz, – rzekł po pauzie – on jeden mnie odwiedza…. on jeden! Spełnia obowiązek, ale serce jego gdzieindziej, nie przy mnie….
W tym momencie Woydat przypomniał sobie, jakie stosunki łączyły Sicińskiego z Dziembowskim, przypomniał sobie, jako Chorąży wspominał mu nieraz o nienawiści, jaka rozdzielała dwa rody z jednego pnia wyrosłe, o bratobójstwie i ciążącem za to przekleństwie, któreby on pragnął w błogosławieństwo zamienić, jednając się z Sicińskim. Żal niewymowny ścisnął mu serce na widok opuszczenia oślepłego starca. Gdyby się on wszakże z Dziembowskim chciał pojednać, gdyby zwalczył swą niechęć do młodszego syna, wówczas syn ten i Chorąży otoczyćby go potrafili staraniem takiem, iżby o kalectwie swem strasznem zapomniał. Ostrożnie tedy napomknął o krewnych, których pan mar – szałek posiada i do których zbliżyćby się winien.
– Krewnych? – powtórzył Siciński. – Krewnych nie mam żadnych.
– Przecie, słyszałem – mówił dalej Woydat – jako macie nie rodzonego ale stryjecznego brata, z którym rozdzieliła was nienawiść, a który ze swej strony jeno pojednania pragnie… Chorąży Dziembowski…
A na to Siciński gwałtownie się rzucił i powstał z krzesła.
– Nie wspominajcie mi tego nazwiska! – krzyknął. – Rozdzieliła nas krew bratobójczo przelana; rodzic umierając, nakazał mi, abym się strzegł bratobójczego plemienia a cała niedola moich lat ostatnich od Dziembowskiego początek swój bierze. Buntował żonę i wszystkich przeciwko mnie… ułatwił jej schronienie u Sołłohuba, stał się przyczyną jej śmierci, a Kazimierza w jezuickie oddał ręce! Nie wspominajcie mi o nim!…
Ruszył się pan Siciński i krokiem chwiejnym, ręką drżącą chwytając się sprzętów, począł chodzić po izbie. Woydat chciał go wesprzeć pod ramię, ale marszałek żachnął się gwałtownie.
– Dajcie mi pokój… – rzekł – widzę!
I chodził tak coraz spieszniej, potykając się chwilami a szeroko otwierając oczy, jakby rzeczywiście widział.
Z głębokiem rozrzewnieniem patrzył na starca p. Woydat. Widocznem było, jako pan Siciński łudził się jeszcze i że kierując się pamięcią, zdawało mu się czasem, iż wnętrze swej izby i znane dobrze sprzęty dostrzega… Chwilami zbliżał się do stołu, brał do rąk xięgi a zwracając ku ognisku, przysuwał do oczu, jakby czytać chciał; lecz wnet ciskał je gwałtownie napowrót. Powtarzał to razy kilka z coraz większem wzburzeniem.
– Ciemno… – szeptał – ciemno!… A co po tych xięgach – mówił jakby sam do siebie, – co po nich, gdy teraz nikt już ich czytać nie będzie!… Jak xiążę Krzysztof i ja rzec mogę: cały żywot i praca poszły na marne!…
Wziął znów niewielką xiążkę do ręki i znowu jak pierwej przysunął ją do oczu. Poznał ją od razu: była to owa xięga, którą sam po dwakroć w Wilnie wydawał, ku rozszerzeniu kacerskiej nauki.
– "Zwierciadło nabożeństwa chrześciańskiego"… – szepnął po chwili. – Inne miałem myśli w duszy i nadzieje inne, kiedym tę xięgę wydawał!… A co z tych nadziei zostało? Zamęt jeno w umysłach i rozterka!…
Cisnął gwałtownie xięgą o stół, ale tak niezręcznie, iż ona, uderzywszy o krawędź, potoczyła się dalej, obiła się o poręcz krzesła i ztamtąd wpadła w tlejące ognisko. Spadła rozwarta; karty jej grube, bibulaste, zajęły się natychmiast płomieniem a pan Siciński jakby przeczuwał co się stało, chwiejnym krokiem zbliżył się ku ognisku, rozszerzoną źrenicę utkwiwszy weń sztywnie.
Woydat chciał podbiedz i wyrwać xięgę z płomieni, które ją coraz bardziej ogarniały, ale marszałek gwałtownie schwycił go za ramię i strzymał. Stał tak bez ruchu, ślepe swe oczy kierując ku ognisku. Drżał na całem ciele a wciąż szeptał do siebie:
– Widzę! – rzekł wreszcie głośniej – widzę zniszczenie myśli i pracy całego żywota… nie zostanie nic, prócz garści popiołów!…
Płomień syczał i buchał, usiłując – zwalczyć opór skóry, w którą księga była oprawna. Skóra wyginała się, pękała z łoskotem i zwijała się, odstając od kart xięgi, które już prawie zupełnie spalone były. "W pośród popiołów leżały całe pokłady kart tych, zczerniałe, zwęglone a u krańców iskrzące się ogniście; zwierzchnie bielały już spopielone, ale z wewnątrz dobywały się jeszcze jaskrawe płomyki a oprawa wygięta, połamana, siłą ognia obracała się na wsze strony, skwiercząc. – "W ciszy, jaka zapanowała nagle, wyraźnie słychać było syk płomieni i łoskot rozpadającej się skóry a głośniej nad wszystko przyspieszony oddech starca.
Pan Woydat zaląkł się, spojrzawszy na twarz jego, tak była zmieniona. Oczy mętne, zapłynęły nagle krwią, na czole nabrzmiały żyły, usta wykrzywiało kurczowe drganie.
– Uspokójcie się, mości marszałku! – rzekł Woydat.
A na to z pół otwartych ust Sicińskiego wyszedł jak gdyby śmiech urywany, szyderski, przejmujący rozpaczliwem brzmieniem.
– Spokój!… spokój! – powtórzył – chyba w grobie dla ciała… a dla duszy?…
Nie dokończył… wyrwał swą rękę Woydatowi i znowu gwałtownie zbliżył się do stołu. Leżały tam jeszcze inne xięgi, podobne do tej, która spłonęła. Siciński jednę po drugiej porywał w drżące dłonie i począł ciskać w ognisko, jakby bezprzytomny. Z łoskotem padały xięgi na ziemię, dokoła komina; niektóre wszakże padały wprost w ognisko, rozniecając przygasające już płomienie…
– Niech idą precz! – wołał – te złe duchy, które się myślami memi zwały… niech idą precz! Skazywali je Jezuici na spalenie, niech się palą! Grdybym był, jako za młodu, orężem, żelazem, walczył, byłbym już dawno albo legł na bojowisku, albo dziś za zasługi używał nagrody… Alem ja chciał walczyć pisanem słowem, które gorzej zabija niż żelazo, a marne jest, bo jeden je zaledwie na tysiąc rozumie… Wypatrzyłem oczy nad xięgami ślęcząc, i oto na com zszedł!…
Głuche łkanie rozdarło pierś starca. Osłabły w skutek gwałtownego wzruszenia, upadł pan Siciński na krzesło i zamilkł, oczy, które nie widziały nic, przysłaniając rękami, jakby od tych zmor strasznych, które się snuły w myśli.
Pan Woydat zbliżywszy się, począł znów przemawiać a wielkie współczucie jakie go przenikało, udzieliło słowom jego mocy zapału. Mówił długo i wymownie a serdecznie; przedstawiał jako w najcięższych życia momentach wiara w miłosierdzie boże jest najlepszą dźwignią i otuchą.
– Mnie także – rzekł – samotność ogarnęła wielka. Przywiązany byłem duszą całą do Xiążęcia Krzysztofa, któregom opuścić musiał, bo mi tak sumienie kazało… Wyganiano wszystkich katolików ze służby xiążęcej, toż sam pozostać nie mogłem. Ale gdym powrócił do rodziny, zastałem tam rozterki różne a waśnie; odwracono się odemnie i znać nie chciano; najbliższych zabrała śmierć, a dalsi nie radzi mi byli, iżem powrócił ubogi… Tułałem się lat wiele a najadłem co niemiara goryczy… zawżdy jednak podtrzymywała mię wiara.
– Wiara… – wtrącił Siciński, ręką machnąwszy w powietrzu. – Miałem ja wiarę dawniej silną, ognistą, namiętną… Dziś wystygło wszystko…
– Bo wiara Waćpana – przerwał Woydat śmiało, korzystając, iż głos pana Sicińskiego znacznie zdawał się łagodniejszym – była złą, heretycką… bo chrześciańską nawet nie była, ile że nie wygnała z serca nienawiści zapamiętałej ku bratu, który wam nic nie zawinił, ku własnemu dziecku, które także żadnej nie miało winy, prócz tej chyba, iż kaleką było i w innej chowane wierze… Wiara wasza chrześciańską nie była, bo zagrzewała jednych przeciw drugim, uzbrajała ręce dyssydentów przeciw katolikom…
Pan Siciński milczał. Było to zgoła dziwnym i niespodziewanym znakiem, iż słowa te nie wywoływały żadnego responsu i nie skłaniały do obrony kacerstwa, na które pan Woydat gwałtownie napadał.
– To jest przyczyna całego nieszczęścia! – wołał. – Nie było u nas nigdy jedności, ale różnica wiary sprowadziła najstraszniejszą rozterkę. Kto wie, żali teraz z nieszczęść Rzpltej, nie korzystają umysły niesforne, kto wie, żali xiąże Janusz…
Imię to obudziło pana Sicińskiego.
– Tak! – odparł, głowę nagle podnosząc. – Nienadarmo xiąże Krzysztof umierając, wołał: Januszu! strzeż się!… Ale co czynić, aby złemu zapobiedz? Mnie słuchać nie chciał… mnie, który go na rękach moich dziecięciem piastowałem, – to kogóż usłucha?…
W tym momencie ozwał się tętent koni na dziedzińcu, przed dworkiem, i niebawem, zanim p. Woydat na ostatnie słowa marszałka odpowiedzieć zdołał, drzwi się znagła otwarły i na progu stanął Władysław Siciński.
Jednym rzutem oka objął on całe wnętrze izby, ponure, smutne, opuszczone a nędzne. W jednym momencie przeniknęła go rozpacz, która zdawała się ze wszystkich jej kątów wyzierać. Zdjęty bólem i przerażeniem, stał na progu izby, patrząc na rodzica, który zasłyszawszy kroki, smętny wzrok swój, bez wyrazu, ku drzwiom skierował.