Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Via Francigena. Z Canterbury do Rzymu. Piechotą przez Europę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Via Francigena. Z Canterbury do Rzymu. Piechotą przez Europę - ebook

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.

Przychodzą czasami takie momenty, gdy wyjątkowo mocno chcemy, by ukute przed wiekami powiedzenie, do którego nigdy wcześniej nie przywiązywaliśmy wagi, okazało się prawdziwe. Stać się tak może zwłaszcza gdzieś daleko pośrodku angielskiego pastwiska, kiedy nagle niknie nam pod nogami wąska ścieżka, będąca absurdalną nadzieją na to, że podążając tym traktem dotrzemy właśnie do Wiecznego Miasta.

 

Via Francigena to średniowieczny szlak, prowadzący z angielskiego Canterbury do Rzymu. W dawnych czasach wędrowali nim pielgrzymi, kupcy, duchowni i awanturnicy. Był najlepszym sposobem, by z terenów zamieszkiwanych przez Franków dotrzeć na Półwysep Apeniński. Dzisiaj postanowiono odtworzyć trasę i na polnych ścieżkach znów pojawiają się wędrowcy. Nic dziwnego, bo to niezwykła możliwość, aby w trakcie jednej wyprawy doświadczyć siąpiącej angielskiej mżawki, przewędrować przez francuskie winnice, wspiąć się na alpejskie przełęcze i odwiedzić rozsiane po toskańskich pagórkach, zabytkowe miasteczka.

Dwa tysiące kilometrów piechotą to spore wyzwanie, ale jednocześnie doskonała okazja, by lepiej poznać historię, kulturę i tradycje naszego kontynentu. To także szansa na spotkanie drugiego człowieka, a z czasem i spotkanie siebie w wielogodzinnej ciszy kolejnych kroków.

 

O dwumiesięcznej wędrówce szlakiem opowiadają Daria i Wojtek. Przywołują zachwyty i niedogodności; obrazy odbijających się w Jeziorze Genewskim Alp i zapach ciągnących się po horyzont winorośli. Frustrujące gubienie szlaku i bolesne odciski mieszają z radością odkrywania, że zawartość niewielkich plecaków może wystarczyć do szczęśliwego życia.

Dla tych, którzy zastanawiają się nad wyruszeniem w drogę, mają sporo praktycznych rad i przekonują, że Via Francigena to ciekawa alternatywa dla popularnych Dróg św. Jakuba lub kolejne wyzwanie dla zafascynowanych ideą Camino.

A tym, kórzy na szlak wyruszyć nie mogą, proponują, by swój plecak spakować wraz z nimi i potowarzyszyć im w odkrywaniu tego, co czeka za kolejnymi zakrętami wąskiej ścieżki.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7823-785-3
Rozmiar pliku: 7,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

W wędrowaniu, maszerowaniu, z pozoru monotonnym procesie stawiania kolejnych kroków jest coś trudnego do zdefniowania, co zmienia bezsensowny pod względem włożonego czasu i energii wysiłek w wartościowe doświadczenie. Tak jak gdzieś między słowami, w spojrzeniach i niedomówieniach, kryje się prawdziwy sens prowadzonej rozmowy, tak tu – między krokami, między radością odkrywania a zmęczeniem – leży sens Drogi. Często nieuchwytny, wymykający się opisom i porównaniom. Sens i cel dla każdego trochę inny, ale jednocześnie łączący wszystkich, którzy zdecydowali się wyruszyć przed siebie.

Najistotniejszą walutą jest tu czas. Trzeba zainwestować minuty, godziny i dni codziennego życia w zupełnie inną rzeczywistość i poddać się doświadczeniom, które przynosi Droga. To krok dość ryzykowny z perspektywy domowego fotela, ale gdy już się na niego zdecydujemy, okazuje się być jedynym właściwym.

Nauczyliśmy się dostrzegać wartość wędrówki, przemierzając kilkakrotnie szlaki św. Jakuba. Ćwiczyliśmy wytrwałość w stawianiu kolejnych kroków, niezależnie od tego, czy trasa wiodła górskimi ścieżkami, czy poboczem głównej szosy. Ciągle też wędrowaliśmy w głąb siebie, co często okazywało się dużo trudniejszym wyzwaniem. Tymi nierzadko splątanymi trasami dwukrotnie dotarliśmy do Santiago de Compostela – miejsca pochówku św. Jakuba apostoła i popularnego celu pielgrzymów. Po raz pierwszy wyruszyliśmy tzw. Drogą Francuską, z leżącej w Pirenejach miejscowości Saint-Jean-Pied-de-Port, pokonując mniej więcej osiemset kilometrów. Na kolejną wędrówkę wybraliśmy szlak Via de la Platę, wiodący z południa, z Sewilli, liczący tysiąc sto dwadzieścia trzy kilometry.

Stopniowo Droga stawała się dla nas coraz ważniejszym elementem życia, a my chcieliśmy spędzać na szlaku jak najwięcej czasu. Podążając śladami średniowiecznych pielgrzymów, postanowiliśmy celem naszych wędrówek uczynić także Rzym. Rozważaliśmy możliwość wyruszenia z własnych domów. Z Poznania do Rzymu byłoby nawet bliżej..., ale chcieliśmy, podobnie jak do Santiago, wędrować drogą, którą już od wieków podążali podobni nam podróżnicy. Nie zastanawiając się długo, polecieliśmy do Anglii, by tam po raz kolejny móc z uczuciem ulgi stwierdzić, że znów jesteśmy na szlaku – czyli na właściwym miejscu.

Coraz więcej osób zaczęło pytać nas o doświadczenia związane z wędrówką, dlatego zdecydowaliśmy się je opisać. Stworzyć książkę o chodzeniu nie jest jednak łatwo. W końcu przez dwa miesiące i dwa tysiące sto kilometrów monotonnie powtarza się czynność stawiania kolejnych kroków. To są jednak tylko pozory, bo Droga, spotkani ludzie i my sami – to wszystko potraf zaskakiwać. Zależało nam na tym, by opisać to, co zobaczyć można na szlaku, ale także, by pokazać, czego Droga może nauczyć i jak zmieniła każdego z nas.

Trzeba mieć stalowe nerwy i ponadprzeciętną zdolność do prowadzenia negocjacji i osiągania kompromisów, żeby książkę napisać wspólnie, dlatego, żeby zostawić sobie margines swobody i cały ten proces uczynić możliwym, postanowiliśmy podzielić się opisywaniem doświadczeń. Opowieść o pierwszej części naszej wędrówki w 2012 roku przez Anglię, Francję i Szwajcarię przypadła w udziale Wojtkowi. Drugą połową drogi, prowadzącą przez Włochy, zajęłam się ja. Aby jednak nie pozbawiać tekstów komentarza „drugiej strony", wzbogaciliśmy je fragmentami z pamiętników każdego z nas, prowadzonymi w trakcie drogi. Kres szlaku to zazwyczaj nie jest koniec. To dopiero początek. Mamy nadzieję, że ta książka, z którą czytelnicy zawędrują z nami do Rzymu, będzie dopiero początkiem własnej drogi, której cel każdy ustalić musi sobie samodzielnie. Dla nas Rzym także nie był końcem wędrowania. O tym, co było dalej piszemy na www.peregrinos.pl

Buen Camino!

Daria Urban

i Wojtek KostykDARIA, OKOLICE SIENY, WŁOCHY DWA LATA WCZEŚNIEJ…

– Czekaj chwilę… Już nie marudź!

Na poboczu wąskiej drogi, prowadzącej ze Sieny w bliżej nieokreślonym kierunku, usiłowałam poprawić wymykające się spod kontroli sakwy. Bagażnik starego, rozklekotanego roweru trzeszczał pod naporem przywiązywanego do niego śpiwora, który nie zmieścił się do wiszących na tylnym kole toreb i na każdym zakręcie wypadał z przytrzymującej go taśmy. Wojtek oparty o swój rower ze zniecierpliwioną miną czekał obok.

Otaczały nas oświetlone porannym słońcem toskańskie wzgórza. Po jednej stronie drogi zboczem pięła się ogromna winnica. W powietrzu unosił się charakterystyczny, kwaśny zapach rozgrzanych słońcem liści winorośli. Po drugiej stronie, z brązoworudawej ziemi, wyrastały drzewka oliwne. Grube, pomarszczone pnie powykręcane były we wszystkich kierunkach. Z pewnością rosły tu od wieków.

Byliśmy już trochę zmęczeni kilkutygodniową rowerową włóczęgą po włoskich bezdrożach, ale wciąż w pełni docenialiśmy piękno otaczających nas krajobrazów.

Nagle Wojtek zapomniał o irytacji kolejnym postojem i zostawiając rower podszedł do niewielkiego głazu, leżącego przy odchodzącej w bok polnej ścieżce.

– Patrz, ciekawe co to… – krzyknął przez ramię.

Na kamieniu białą farbą narysowany był niewielki kontur postaci. Zgarbiony człowieczek szedł przed siebie, niosąc na barkach spory bagaż i trzymając w ręku kij.

– Już widziałam te oznaczenia wcześniej. Pod Sieną. I w Monteriggioni też – odpowiedziałam, po czym z triumfalną miną podniosłam rower, ciesząc się z wygranej potyczki ze śpiworem.

– To pewnie jakiś lokalny szlak… To co? Jedziemy dalej?

Wojtek wydawał się być wciąż pochłonięty myśleniem o zgarbionej sylwetce wędrowca, ale bez słowa chwycił kierownicę i ruszył do przodu.

WOJTEK, PRZYLĄDEK FINISTERRE, HISZPANIA ROK WCZEŚNIEJ…

Gęste mgły otaczały cały półwysep. Zapadał zmierzch. Słońce musiało już schować się za horyzontem, choć nie byliśmy w stanie tego dostrzec. Wszędzie dookoła tylko szarość. Pod nami z łoskotem o skały rozbijały się fale Atlantyku. Powietrze było ciężkie, wilgotne. Pachniało oceanem.

Poza szumem wody nie było słychać nic. Wszyscy ludzie, zawiedzeni brakiem spektakularnego zachodu słońca, już dawno sobie poszli. Zostaliśmy sami, w myślach pokonując po raz kolejny pieszą drogę z Sewilli do Santiago de Compostela, która po tysiącu kilometrów zaprowadziła nas tutaj.

Byliśmy szczęśliwi, że udało nam się dotrzeć do celu i jednocześnie smutni, że szlak już się skończył. Nauczył nas wiele. Bardzo mocno zmienił. Zostawił też ogromny niedosyt. Chcieliśmy iść dalej, odkryć i zrozumieć więcej. Wiedzieć, że jesteśmy na właściwym miejscu. A taką pewność zawsze dawała nam Droga.

– Może spróbujemy za rok tym szlakiem do Rzymu… Wiesz… tym, o którym mówił Robert… – Daria rozmarzyła się, patrząc gdzieś o wiele dalej niż w unoszącą się wokoło mgłę.

– Tym, który ma ponad dwa tysiące kilometrów i który go tak wykończył, że po tygodniu zebrał manatki i wrócił do domu? – nie byłem do końca pewien o co jej chodzi.

– No… tak… właśnie tym…

Chwila zastanowienia…

– To ja jestem za!ITER FRANCORUM

Omnes viae Romam perducunt. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Ponad dwa i pół tysiąca lat temu, gdy starożytni Rzymianie rozpoczęli ekspansję w basenie Morza Śródziemnego, niemalże całą Europę, Bliski Wschód oraz Afrykę Północną zaczęli stopniowo łączyć rozbudowaną siecią dróg. Władcy zarządzający tak wielkim mocarstwem zdawali sobie sprawę, że aby utrzymać panowanie w podległych państwach, należy stworzyć szlaki, które będą tereny te łączyły z Rzymem. W okresie największej świetności Imperium ich długość sięgała niemal osiemdziesiąt tysięcy kilometrów. Wraz z upadkiem cesarstwa wiele dróg zostało zapomnianych i zniszczonych. W średniowiecznej Europie na dobre zagościło chrześcijaństwo.

Niemożliwe jest jednoznaczne określenie początków pielgrzymich wędrówek do Rzymu, z pewnością natomiast wędrowcy korzystali z traktów stworzonych przez Rzymian. Pierwsze wieki naszej ery naznaczone są historią prześladowań chrześcijan, którzy mimo niebezpieczeństw nawiedzali groby apostołów Piotra i Pawła. Niewątpliwie momentem przełomowym był rok 313, w którym to cesarz Konstantyn Wielki wydał edykt mediolański, wprowadzający wolność wyznaniową w całym Cesarstwie Rzymskim.

Pielgrzymowanie ułatwiały pątnikom tzw. itineraria – dzienniki, relacje z podróży, przewodniki pielgrzymkowe powstające w tradycji chrześcijańskiej co najmniej od IV wieku. Początkowo najpopularniejszym celem wędrowców była Jerozolima. Gdy jednak w 638 roku Arabowie zajęli tereny Bliskiego Wschodu, w tym Święte Miasto, podróże do Palestyny i miejsc związanych z życiem Jezusa Chrystusa stały się bardziej niebezpieczne. Wciąż nie brakowało śmiałków podążających w tym kierunku, ale większość pątników za cel pielgrzymowania zaczęła wybierać Rzym.

W VIII wieku, podczas kilkuletniej pielgrzymki po Europie św. Willibald, późniejszy biskup Eichstätt, stworzył itinerarium, w którym opisał iter Francorum (Droga Frankijska, Droga Franków) – szlak nazywany potem Via Francigeną, prowadzący do Rzymu z terenów zamieszkiwanych niegdyś przez Franków.

Autorem najsłynniejszego opisu Via Francigeny jest arcybiskup Sigeryk, który w 990 roku wyruszył z Canterbury (Anglia) do Rzymu, by odebrać paliusz arcybiskupi z rąk papieża Jana XV. Odnotował siedemdziesiąt dziewięć miejsc, w których się zatrzymywał podczas drogi powrotnej z Wiecznego Miasta. Znajdujemy w nim takie miejscowości, jak: Reims, Besançon, Orbe, Lozanna, Aosta, Tromello, Aulla, San Gimignano czy Acquapendente.

Rosnąca popularność stolicy papiestwa jako miejsca kultu, a także „niedostępność" Ziemi Świętej oraz silny wpływ religii na życie Europejczyków sprawiły, że do Rzymu zaczęli licznie przybywać pielgrzymi z Anglii, Francji, terenów dzisiejszych Niemiec, Szwajcarii, Austrii, Polski, a nawet z Islandii. W XII wieku islandzki mnich Nikulás Bergsson z Munkathvery udał się w podróż do Rzymu i Jerozolimy, którą dokładnie opisał w swym itinerarium, podając etapy wędrówki przez Islandię, Norwegię, Danię, zachodnie Niemcy, Szwajcarię, a także włoski odcinek Via Francigeny.

Przełomowym w ruchu pątniczym do Rzymu okazał się rok 1300. Ogłoszony przez papieża Bonifacego VIII Rokiem Jubileuszowym spotęgował napływ pielgrzymów do Wiecznego Miasta. Ten wyjątkowy czas wywodzi się z kultury judaistycznej i przez Żydów obchodzony był co pięćdziesiąt lat. Zgodnie z biblijną tradycją – do której odwołał się papież – Rok Jubileuszowy miał być obchodzony co sto lat, lecz następni papieże skrócili ten okres do pięćdziesiąt, trzydzieści trzy i w ostateczności do dwudziestu pięciu lat. Odpusty związane także z następnymi jubileuszami zaczęły przyciągać pątników w niespotykanych, jak na tamte czasy, liczbach. Rzym, nawet pomimo przeniesienia papieży do Awinionu, zyskiwał rangę jedynej prawdziwej stolicy chrześcijaństwa. Proces ten wzmacniało masowe sprowadzanie różnego rodzaju relikwii z Ziemi Świętej, gromadzonych w rzymskich kościołach. Wraz z upływem lat i wieków, rzymskie drogi, w tym także Via Francigena, które przetrwały dzięki istniejącej infrastrukturze oraz licznym opisom, zaczęły powoli zmieniać swój charakter. Umożliwiały przede wszystkim wymianę handlową oraz kontakty polityczne i kulturowe. Ich popularność w znaczący sposób przyczyniła się do rozwoju zarówno ekonomicznego, jak i politycznego, wielu miast leżących na drodze. Jednocześnie wzrost znaczenia kapitalizmu, a także laicyzacja Starego Kontynentu sprawiły, że na szlaku zaczęło ubywać pielgrzymów. Zniknęli także ludzie udzielający im pomocy. Coraz częstsze wojny nawiedzające Europę oraz rozwój kolei i sieci drogowej sprawiły, że Via Francigena jako szlak o charakterze pątniczym niemal przestała istnieć.

Dopiero lata siedemdziesiąte XX wieku przyniosły przełom w historii pielgrzymowania. Zmianie uległ nie tylko sposób, ale również motywy kierujące wędrowcami. Oprócz piechurów na szlakach przybyło rowerzystów, ubyło natomiast osób podróżujących na koniu czy osiołku. Wielu współczesnych wędrowców decydując się na pokonanie szlaku przestało kierować się pobudkami religijnymi, ceniąc jedynie walory kulturowe, architektoniczne czy przyrodnicze szlaku. Pod koniec XX wieku popularne stało się wędrowanie Camino de Santiago – szlakiem św. Jakuba, wiodącym do Santiago de Compostela, miasta w północno-zachodniej Hiszpanii. W 1987 roku Droga św. Jakuba jako pierwsza została uznana za Europejski Szlak Kulturowy o wyjątkowym znaczeniu dla tożsamości i kultury Starego Kontynentu. Niespełna siedem lat później włoskie Ministerstwo Turystyki, wychodząc naprzeciw coraz liczniejszym rzeszom pielgrzymów i wędrowców, podjęło działania na rzecz wskrzeszenia Via Francigeny. Pomysł okazał się trafony, gdyż wielu wędrowców, którym do Composteli udało się dotrzeć nierzadko po kilka razy, coraz śmielej zaczęło obierać Rzym na cel kolejnej wędrówki.

Włosi postanowili odtworzyć szlak na Jubileuszowy Rok 2000. Najważniejszym i najdokładniejszym źródłem przebiegu drogi okazał się opis arcybiskupa Sigeryka z X wieku. Za jego pomocą, starając się zrekonstruować drogę duchownego, wyznaczono współczesną Via Francigenę, prowadzącą z Canterbury w Anglii do Rzymu, W roku 2004 również Via Francigena została wpisana na listę Europejskich Dróg Kulturowych, co umożliwiło jeszcze lepszą jej promocję wśród wędrowców z całego świata¹.

Wojciech Kostyk

1 Historię wędrówek szlakiem Via Francigeny opracowano na podstawie publikacji: H. Manikowska, Jerozolima – Rzym – Compostela. Wielkie pielgrzymowanie u schyłku średniowiecza, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2008.1

Stojąc pośrodku niczego, rozglądaliśmy się dookoła w poszukiwaniu kempingu. Z pewnością nie było go w zasięgu wzroku. Z przewodnikiem w ręku, w którym uprzednio zaznaczyliśmy sobie lokalizację pola namiotowego w Canterbury, ruszyliśmy w odpowiednim kierunku. Maszerowaliśmy poboczem, z coraz większym niepokojem przyglądając się nadciągającym chmurom. Po piętnastu minutach marszu byliśmy… w szczerym polu. Nad naszymi głowami niebo rozcinały pierwsze pioruny. Przyśpieszyliśmy kroku, wierząc, że idziemy w dobrą stronę. W końcu – jaki pierwszy dzień, taka cała podróż. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowaliśmy było zawracanie i szukanie drogi na nowo.

Po piętnastu minutach biegu przy akompaniamencie grzmotów w oddali dojrzeliśmy niewyraźny napis „camping". W błyskawicznym tempie załatwiliśmy wszystkie formalności, i gdy pierwsze ciężkie krople deszczu spadały na ziemię, kończyliśmy rozbijanie namiotu, ciesząc się w duchu, że zabraliśmy okrągły, „latający" model, który rozkładał się sam, w dwie sekundy. Wystarczyło tylko odpiąć blokującą go klamrę. Chwilę później siedzieliśmy już w środku, szczęśliwi, że w końcu możemy planować nasz pierwszy etap drogi, i że wreszcie jesteśmy tu, w miejscu, do którego od tak dawna dążyliśmy.

Postanowiliśmy dotrzeć do Rzymu. Rzecz jak najbardziej zwyczajna. Pytanie tylko, po co w tym celu udawać się aż do Anglii i pokonywać całą resztę trasy piechotą. Do wszystkich tych kombinacji skłoniły nas przede wszystkim dwa powody. Po pierwsze, zależało nam, by do Rzymu dojść historycznym traktem, zwanym Via Francigena. Chcieliśmy przemierzyć szlak, którym przed wiekami wędrowali inni, a pośród nich arcybiskup Sigeryk. Rozpoczął on drogę w X wieku, właśnie w Canterbury, gdzie piastował swój urząd.

Długo zastanawialiśmy się, czy sensowne jest wyruszanie z Canterbury. Przecież stąd do promu w Dover tylko dwa dni drogi. Wystarczyłoby zacząć po drugiej stronie kanału La Manche, we francuskim Calais. Tym sposobem zaoszczędzilibyśmy trochę czasu i pieniędzy, skracając szlak jedynie o kilkadziesiąt kilometrów. Czuliśmy jednak, że bez angielskiego odcinka droga będzie dla nas niepełna, a zależało nam, by przejść ją w całości.

Był jeszcze drugi powód, z pewnością niezrozumiały dla tych, którzy nigdy nie przemierzali dalekich dystansów z plecakiem na ramionach. Wiedzieliśmy, że choć Rzym jest naszym celem, to najważniejsza w tym wszystkim jest droga. Powolna wędrówka, pozwalająca własnymi krokami zmierzyć każdy metr szlaku, wziąć do ręki dowolnie wybrany kamień i zatrzymać się zawsze, kiedy ma się na to ochotę. Nie po raz pierwszy decydowaliśmy się na daleką, pieszą wyprawę. Już dużo wcześniej odkryliśmy, że wędrówka daje nam szczęście. I to właśnie odczuwaliśmy. Tym bardziej, że… rozciągało się przed nami dwa tysiące sto kilometrów szlaku.

Tej nocy burza rozszalała się na dobre, a nasz namiot zdał swój pierwszy test. Przynajmniej mogliśmy być pewni, że nie zmokniemy podczas noclegów.

Przed bramą kanterberyjskiej katedry

Rano o nocnych deszczach przypominały jedynie niewielkie kałuże, chowające się w idealnie przystrzyżonym trawniku, porastającym cały teren pola namiotowego. Dobytek zwijaliśmy w ciepłych promieniach porannego słońca. Zaraz potem ruszyliśmy poboczem w stronę Canterbury. Mijaliśmy pojedyncze domy, które szybko zamieniły się w ściśnięte ciasno obok siebie, dwupiętrowe kamieniczki historycznego centrum. Parter każdej z nich należał do sklepu albo restauracji. Informowały o tym charakterystyczne szyldy, zawieszone nad głowami przechodniów na ozdobnych, żelaznych prętach. Mimo wczesnej pory mnóstwo ludzi przelewało się przez zabytkowe ulice. Większość z nich stanowili turyści. Fotografowali szachulcowe budynki, drewniane witryny sklepowe i detale architektury.

Mapę zostawiliśmy w plecaku i kierując się na wyczucie w stronę katedry, skupiliśmy myśli na początku naszej drogi. W końcu stanęliśmy przed ogromnym wejściem, prowadzącym na teren należący do kościoła, którego masywna, wielopoziomowa konstrukcja przypominała raczej kolejną z kamienic, do których przylegała, niż bramę. W centralnej części fasady bramy umieszczono ogromną fgurę Chrystusa Pantokratora, czyli Pana Wszystkiego. Budynek zdobiła też niezliczona liczba herbów należących do dynastii Tudorów.

Brama powstała w tym miejscu już na początku XVI wieku, lecz nie ominęły jej liczne przebudowy. Sprawcą jednej z nich, w początkach XIX wieku, był przedsiębiorca, bankier i członek rady miejskiej James Simmons, który zażądał zburzenia wież w bramnym budynku, gdyż z perspektywy jego banku, mieszczącego się przy głównej ulicy, zasłaniały one widok na katedralny zegar…

Zachodziliśmy w głowę co zrobić, by móc zwiedzić najważniejszą katedrę w Anglii i nie płacić dwadzieścia funtów za wejście. Jak zdobyć credentiale, które można otrzymać tylko na terenie katedry? Słowem, jak ominąć wyciągającego swoje długie, szponiaste ręce po nasz tygodniowy budżet Davida Camerona? Gdy już witaliśmy się z wizją głodówki, trzymając w dłoni odliczoną sumę pieniędzy, przyszło oświecenie. Przecież to takie oczywiste.

Chrystus Pantokrator

Krużganki w Canterbury

– Dzień dobry, jesteśmy pielgrzymami.

Jak za wypowiedzeniem czarodziejskiego zaklęcia, bramka się otworzyła. Droga była wolna.

Zaraz po przekroczeniu bramy naszym oczom ukazały się dwie frontowe wieże katedry, jednego z najstarszych i najważniejszych miejsc związanych z chrześcijaństwem na terenach Anglii, siedziby duchowej głowy Kościoła anglikańskiego. Kościół ufundowano już pod koniec VI wieku. Od tego czasu, jak nietrudno się domyślić, był wielokrotnie zmieniany. Na wygląd, który możemy podziwiać dzisiaj najbardziej wpłynęła przebudowa w stylu wczesnogotyckim. Nieco później, w XV wieku, dodano wysoką wieżę na skrzyżowaniu naw. Świątynia została wówczas znacznie powiększona, by pomieścić ogromną liczbę pielgrzymów, którzy chcieli odwiedzić grób św. Tomasza Becketa – arcybiskupa Canterbury i kanclerza Anglii, zamordowanego w świątyni w 1170 roku z rozkazu króla Henryka II. To właśnie o wędrowcach zmierzających do jego grobu pisał w XIV wieku Geofrey Chaucer w swoich Opowieściach Kanterberyjskich.

Chłonęliśmy każdy kawałek świątyni, wiedząc, że za chwilę będziemy musieli ruszyć w dalszą drogę. Ale jak w tak krótkim czasie ogarnąć tysiąc czterysta lat historii tego miejsca? Nie pomagały w tym wszelkie zakazy. Tu nie wolno wchodzić, tam też nie, o nie, zdjęć też nie należy robić. Podobnie jak oddychać i patrzeć bez niszczenia zabytku… Staraliśmy się jednak nie tracić pogody ducha. Byliśmy u celu i zarazem u początku. Odnaleźliśmy pierwsze oznaczenie szlaku. Przed katedrą znajdowała się niewielka tabliczka, na której postać stylizowanego pielgrzyma z torbą na ramieniu i kijem w ręku zmierzała przed siebie. Wokół niej napis: Omnes viae Roma perducunt. Czy i nas droga poprowadzi do Rzymu? Czy nie urwie się gdzieś po kilku dniach wędrówki, gdy stwierdzimy, że to wyzwanie ponad nasze siły? W małym sklepiku przed katedrą kupiliśmy credenciale, czyli tzw. paszporty pielgrzyma. Zbierane w nich pieczątki miały stać się dowodem przebytej drogi i pozwalać na ewentualne nocowanie w schroniskach dla wędrowców, jeśli takie znalazłyby się na szlaku. A tego pewni nie byliśmy.

Spojrzenie na wirydarz

Pani w okienku wbiła nam pierwszą pieczątkę – to był już dobry początek. Pięćdziesiąt pięć pól pozostawało wolnych. Usiedliśmy obok na ławce, podziwiając nasze nowe dokumenty. Mieliśmy zatem już wszystko. Najwyższy czas, by ruszać w drogę.

2

I tak wyruszyliśmy. Trochę niepewnie, wręcz z obawą, bo przed nami rozciągała się wielka niewiadoma, ale z drugiej strony z radością i wiarą, że wszystko pójdzie jak najlepiej i po wszelkich zmaganiach i trudnościach uda nam się dotrzeć do upragnionego celu. Brzmi, jak z modelowego opowiadania dla dzieci o niestrudzonych odkrywcach i ich wielkich przygodach? Dobrze. Spróbujmy być ze sobą szczerzy…

Wyszliśmy spod katedry i nie chciało nam się zupełnie nic. Pogodny, poranny nastrój uleciał gdzieś daleko. W niewyjaśniony sposób zgubiliśmy chęć odkrywania nowego kraju, jakim była dla nas Anglia. Chyba ciągle jeszcze byliśmy zmęczeni podróżą na trasie Poznań – Londyn – Canterbury i nocą w podtapianym namiocie; sfrustrowani ciężkim plecakiem, który przecież miał się dawać we znaki dopiero na dalszych etapach trasy, i jak to zwykle w naszym wypadku – nieziemsko głodni.

Samych siebie bezradnie pytaliśmy, gdzie podziała się radość z wędrowania nowym szlakiem, która napędzała nas od miesięcy. Wzrok bezmyślnie ślizgał się po kolorowych uliczkach kanterberyjskiego centrum. Ciężko nam było się skupić na odnalezieniu właściwej trasy, nie mówiąc już o braku jakiejkolwiek motywacji, by nią podążać. W końcu, po długich wewnętrznych dylematach, niczym książkowy przykład potępianego modelu turysty… rozsiedliśmy się w McDonaldzie, topiąc swoje zmartwienia w kubeczku coli i zagryzając w milczeniu najtańszymi pozycjami w menu.

Daria, 12 lipca 2012 roku

Skąd wziął się ten ospały stan? Byliśmy zmęczeni, ale może też trochę onieśmieleni. Ciężko, ot tak, zrobić pierwszy krok na nowym szlaku. Szlaku, który miał nas prowadzić przez kolejne dwa tysiące sto kilometrów. W jednej chwili cały ten pomysł z wędrowaniem do Rzymu wydał nam się totalną abstrakcją. To normalne podróżować z jednego miasta do drugiego. Zamknąć oczy w Paryżu i otworzyć je w Mediolanie. Wsiąść do samolotu i po dwóch godzinach być w miejscu, które zupełnie inaczej wygląda i pachnie. Jednego dnia rozmawiać po hiszpańsku, a zaraz potem po francusku lub włosku. Mamy przecież XXI wiek…

Czekało nas jednak coś zupełnie innego. Powolne doświadczanie zmian. Przeradzanie się angielskich klifów w francuskie wybrzeże, winnic Szampanii w Jurę, a potem w Alpy i słoneczne pagórki Toskanii. Głowa pękała od wyobrażeń, oczekiwań, ale także i obaw o to, jak zdołamy dotrzeć tak daleko na własnych nogach. Jakim cudem w ogóle możemy sięgać myślą do włoskich wsi i miasteczek, gdy teraz, w ślimaczym tempie, stawiamy czoła zimnej, angielskiej mżawce?

Gdy już zdołaliśmy jakoś podreperować nasze nastroje niezbyt zdrowymi specjałami, zmusiliśmy się w końcu do wyruszenia w trasę. Trochę jak w transie, korzystając z nielicznych drogowskazów, pierwszego tomu naszego przewodnika po szlaku, map zamieszczonych w kolorowych folderach z informacji turystycznej, a przede wszystkim własnej intuicji, wydostaliśmy się z Canterbury.

Zdecydowanie tego nam było trzeba. Poza miastem poczuliśmy, że w końcu jesteśmy na właściwym miejscu i błyskawicznie odzyskaliśmy dobre samopoczucie. Od Dover, skąd kursuje prom przez kanał La Manche, dzieliły nas tylko dwa dni drogi, dlatego nie tracąc ani minuty postanowiliśmy w pełni rozkoszować się tym angielskim odcinkiem. Na całej jego długości Francigena pokrywa się z trasą North Downs Way. To jeden z licznych pieszych szlaków w Anglii, prowadzący z Farn ham do Dover, liczący dwieście czterdzieści sześć kilometrów.

Pochmurno-słoneczne pola

Dobre oznaczenia (w przeciwieństwie do nielicznie reprezentowanych drogowskazów dla wędrujących do Rzymu) bardzo ułatwiły nam orientację, zwłaszcza że droga nierzadko prowadziła wąskimi ścieżynkami, kluczącymi między polami, pastwiskami i zaroślami. Otaczały nas sielskie krajobrazy, rodem z tradycyjnych pocztówek przedstawiających angielską wieś. Soczysta zieleń traw, pasące się owce, malutkie wioski z domami krytymi strzechą i malownicze kościółki ze starymi cmentarzami, jak z XIX-wiecznych tajemniczych powieści.

Angielskie bezdroża

Wszystko byłoby idealne, gdyby nie deszcz. Kiedy już mieliśmy dosyć napierającej na nas wilgoci, zdecydowaliśmy się rozbić namiot w niewielkim lasku przy drodze. Miejsce zdawało się być rzadko uczęszczane przez ludzi, choć majaczące przy drodze zabudowania nie znajdowały się dalej niż pół kilometra. Zaszyliśmy się w zaroślach i już po pięciu minutach cieszyliśmy się z ciepłych śpiworów.

Przygotowując się do drogi założyliśmy, że biwakowanie „na dziko" stanie się częstym sposobem na spędzanie nocy. Dobrze funkcjonujących schronisk dla pielgrzymów spodziewaliśmy się dopiero we Włoszech, choć wiedzieliśmy też o kilku miejscach we Francji i Szwajcarii, do których warto zapukać. Zabraliśmy ze sobą wszystko co niezbędne, by być samowystarczalnymi. Dwuosobowy namiot, cienkie maty samopompujące, śpiwory i mały palnik gazowy, do którego butle kupić musieliśmy w Canterbury, bo nie mogliśmy zabrać ich ze sobą do samolotu. Cały ten ekwipunek miał stać się na te dwa miesiące naszym prywatnym Sheratonem. Po raz kolejny mieliśmy doświadczyć, że zawartość dwóch niewielkich plecaków w pełni wystarcza nam do szczęśliwego życia.

Deszcz bębnił w namiot. Gdzieś, jakby z oddali, dochodził łagodny szum poruszanych wiatrem liści. Na dworze zrobiło się zupełnie ciemno. Najbliższe otoczenie rozświetlał jedynie niebieski płomień gazowego palnika. Po pięciu minutach z radosnymi minami jedliśmy kolejny, niezdrowy posiłek. Dwie przywiezione z Polski zupki w proszku okazały się iście królewskim daniem.

Rankiem obudziła nas jeszcze większa wilgoć niż wieczorem, ale gdy wyszliśmy z namiotu, okazało się, że klimat lasu deszczowego rządził jedynie w otaczających nas zaroślach, bo kawałek dalej słońce zachęcająco oświetlało okoliczne pola. Wymarzony widok zaraz po wstaniu z łóżka. Albo raczej zaraz po desperackim wysiłku pozbierania obolałych pleców z zimnej maty i usilnych próbach zrozumienia dlaczego, pomimo że już wyszliśmy na zewnątrz, nadal czujemy leżące pod namiotem gałęzie. Zauważyliśmy, że biwakujemy w pobliżu popularnej trasy spacerowej okolicznych mieszkańców, bo zza zakrętu w regularnych odstępach czasu zaczęły pojawiać się psy, za którymi wolno podążali ich właściciele. O dziwo, po krótkim spojrzeniu w naszą stronę i grzecznym Good morning, nikt nie wydawał się zaniepokojony naszą obecnością. Stracha napędziliśmy tylko dwóm starszym paniom, które podskoczyły z przerażającym okrzykiem, gdy tym razem my, jako pierwsi, odezwaliśmy się zza krzaków z głośnym pozdrowieniem. Zaraz jednak przyszedł czas na spokojną rozmowę. Panie przyglądały się nam z radosnym zaciekawieniem, godnym zdumionego antropologa, który właśnie odkrył nowy gatunek człowieka – homo peregrinus i nie może nadziwić się niesamowitemu zjawisku. Bo co właściwie może powiedzieć przechadzający się po okolicy Anglik, widząc dwóch wędrowców, którzy na jego pytanie o cel wędrówki z rozbrajającą szczerością i dziwnym uśmiechem odpowiadają, że do Rzymu? Statystyczna większość reagowała angielskim: Bullshit!, ale dwie napotkane Panie należały do bardzo kulturalnych. Dowiedzieliśmy się, że pielgrzymi w tych okolicach raczej się nie pojawiają, przyjęliśmy życzenia powodzenia i wyruszyliśmy w drogę, słusznie zakładając, że owo „antropologiczne zdumienie" lokalnych mieszkańców będzie za nami podążać przez resztę trasy.

Przez cały dzień otaczała nas zieleń pastwisk i rozległych łąk. Droga często prowadziła lasem, urywając się potem na jego skraju i pozostawiając przed nami szeroką przestrzeń traw, w których wąska ścieżka często znikała zupełnie, by dziwnym zbiegiem okoliczności odnaleźć się dużo dalej.

Nigdy wcześniej nie byliśmy w Anglii, choć mieliśmy o niej całą stertę różnych wyobrażeń. Z jednej strony, Londyn i inne większe miasta, pełne hałasu, zabieganych ludzi, Polaków szukających pracy, piętrowych autobusów i wielkich osiedli domków szeregowych, obłożonych równo czerwoną cegłą. Z drugiej – rozległe pastwiska, wrzosowiska, wielkie posiadłości i malownicze wsie, skąpane w deszczu. To zdecydowanie ta druga twarz przyciągała nas do Wysp Brytyjskich. I zupełnie się nie zawiedliśmy.

Towarzyszyła nam wolność, którą obydwoje bardzo mocno cenimy. Czuliśmy wokół siebie ogromną przestrzeń i czas, którym rozporządzamy, by móc ją poznać. Nie byliśmy od nikogo zależni. Mogliśmy iść dokąd chcemy, spać w miejscu, które wybierzemy, decydować w pełni o każdej sekundzie, którą przeżywamy.

Szlak zaprowadził nas do niewielkiej miejscowości Shepherdswell. Znowu mogliśmy podziwiać równo przystrzyżone zielone trawniki, piękne kwiaty, kamienne krzyże i tę mglistą, deszczową i tajemniczą atmosferę.

Z zadumy nad wiejską architekturą wyrwało nas dwóch mężczyzn, którzy najpierw naprawiali coś przy samochodzie, a potem zainteresowali się dwójką odpoczywających na ławce wędrowców. Nastąpił kolejny z dialogów, które zaczynały nas bardzo mocno bawić. – Dzień dobry! Co tu robicie? – widać było, że mają już dość grzebania pod maską i chętnie znajdą pretekst, żeby przerwać na chwilę robotę. – Idziemy do Rzymu…

– A tak na serio? – nie wiedzieli, czy się roześmiać, czy powiedzieć coś innego, bo w końcu odpowiedź brzmi jak żart, ale w zasadzie, niespecjalnie zabawny.

– Idziemy do Rzymu…

– %$#*@…!!??

Wyraz twarzy rozmówców – bezcenny, choć po dłuższych wyjaśnieniach chyba uwierzyli, że wcale nie mamy zamiaru urządzać żadnych kpin.

Zrobiliśmy niewielkie zakupy w zdecydowanie za drogim wiejskim sklepiku i poszliśmy dalej. Po niecałych dwóch godzinach marszu zielone łąki zmieniły się w miejski krajobraz. Dotarliśmy do Dover. Nad miastem górował największy zamek w Anglii, wybudowany w XII wieku przez Henryka II. Byliśmy jednak zmuszeni przejść obok niego, pozostawiając dokładniejsze zwiedzanie na następną wizytę w tym miejscu. Przed nami rozciągała się wizja stanowczo za drogiego rejsu, a potem już dalsza wędrówka we Francji, dlatego nie chcieliśmy spóźnić się na prom.

Niestety musieliśmy pozbyć się pomysłu przejścia pod kanałem czy budowy tratwy, tak by całą drogę pokonać o własnych siłach. Coś nam mówiło, że każda z tych prób spotkałaby się z dużo wyższą karą niż koszt rejsu. Kilku Polaków wprawdzie zdołało przepłynąć kanał wpław, ale niestety sporty wodne nie są naszą najmocniejszą stroną. Po niedługim czasie stanęliśmy przed brzydkimi zabudowaniami portu, szukając między stojącymi w kolejce ciężarówkami przejścia dla pieszych pasażerów. Cena przeprawy okazała się co najmniej przygnę

Kredowe klify w Dover

biająca, ale już nie mieliśmy wyjścia. Po zakupie biletów zatopiliśmy się w bezmyślnym czekaniu na wejście na prom. Lepsze samopoczucie wróciło do nas dopiero, gdy staliśmy oparci o barierki na rufe, podziwiając białe klify. Wielu badaczy twierdzi, że to dzięki tym kredowym brzegom Wyspy Brytyjskie zwano niegdyś Albion – od łacińskiego albus, czyli biały.

Kremowa wstęga oddzielająca błękit nieba od granatowych wód robiła się coraz węższa. Fruwające nad statkiem mewy, jedna za drugą, wracały w stronę lądu. Zostawialiśmy za sobą Anglię, której było nam dane zobaczyć tak niewiele, ale te niespełna trzydzieści pięć kilometrów wędrówki przez łąki i wioski wystarczyło, byśmy szlaki trekkingowe po Wielkiej Brytanii dopisali do długiej listy naszych pieszych marzeń.

Wzięliśmy głęboki oddech morskiego powietrza. Francjo nadchodzimy!

…kilka kroków po pokładzie…

…no dobra… płyniemy!1

Dobiliśmy do brzegów Francji i, jak przystało na dwa stuprocentowe szczury lądowe, z radością powitaliśmy zdecydowanie bardziej stabilny grunt pod stopami. Zanim jednak to nastąpiło, w ramach obrzędów przejścia, zaliczyłem również epizod powietrzny.

Pozycja à la Adam Małysz po wybiciu z progu, a zaraz potem głośny krzyk i jęki. Cóż to był za lot! Tylko lądowanie dalekie było od ideału, bo „ideał sięgnął bruku". Tak to w spontanicznym powitaniu ucałowałem francuską ziemię w Calais.

Przesunięcie zegarków o godzinę do przodu – z czasu zachodnio- na środkowoeuropejski – i kilka dodatkowych siniaków skłoniły nas, by bez jakiegokolwiek skrępowania, mimo niewielu pokonanych kilometrów (nie licząc tych przepłyniętych promem), szukać noclegu. Na zegarkach dochodziła godzina dwudziesta. Uznaliśmy, że nie zdążymy opuścić miasta przed zmrokiem, dlatego gdy niedługo po wyjściu z doków zobaczyliśmy kemping, nie zastanawialiśmy się ani minuty. Chwilę później rozbijaliśmy namiot w towarzystwie latających wokoło mew.

Wojtek, 13 lipca

Po wszystkich rytualnych ablucjach związanych z nadrabianiem dwudniowego niemycia się, przystąpiliśmy do długo wyczekiwanego przez Darię momentu. I bynajmniej nie był to obiad. W związku z ciągłym marudzeniem na zbyt ciężki plecak, zaczęliśmy przeszukiwania. I aż dziw człowieka bierze, co też kobieta jest w stanie zabrać na taką wyprawę:

– pięć koszulek

– dwie koszulki dodatkowo, tak w razie czego,

– trzy bluzy,

– sweterek,

– cała wielka saszetka kosmetyków,

– „Biesy" Dostojewskiego (za co trudno ją winić).

To oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej, nie wspomnę tu nawet o pięciu parach spodni, sukience i innych artefaktach o nieznanym przeznaczeniu. Były także i potrzebne rzeczy, typu menażka czy butla z gazem, więc tym większy bierze dziw, jak Daria spakowała to wszystko do małego plecaka. Po szybkiej redukcji połowa z tego wylądowała w koszu w recepcji, w którym korzystający z pola namiotowego mogli zostawić niepotrzebne przedmioty. Przynajmniej zrobiła się wolna przestrzeń na kilka rzeczy, które z trudem mieściły się w moim bagażu…¹

Nie doceniliśmy wieczornego słońca, jakie towarzyszyło nam na campingu w Calais i to był błąd, bo już następnego dnia mieliśmy za nim zatęsknić i czekać na jego pojawienie się przez cały długi, trudny i bardzo męczący tydzień. Zaplanowaliśmy wyruszenie na podbój Francji na wpół do ósmej, ale bębniąca w namiot ulewa nie zachęcała do zwijania obozowiska. I tak minęła godzina, dwie, trzy… W końcu, w krótkiej przerwie między mocnym a bardzo mocnym deszczem, złożyliśmy namiot i ruszyliśmy przed siebie. Po wydostaniu się z Calais przez długie kilometry podążaliśmy wzdłuż kanału. Sprawa zrobiła się nieco bardziej skomplikowana, gdy musieliśmy go zostawić i odbić w inną stronę.

Deszczowa Francja

Lekarstwem na wszelkie problemy z orientacją na szlaku miał być nasz przewodnik. Trzy grube książki, wydane w Anglii i zamówione przez nas dużo wcześniej w księgarni internetowej, ciążyły w plecakach niemiłosiernie, ale były nieodzowne. Jak wynikało z opisów innych wędrowców, Via Francigena, zwłaszcza na terenie Francji, była bardzo źle oznaczona i bez dobrego przewodnika łatwo się było zgubić. Byliśmy na to przygotowani. Każdy etap dokładnie opracowany: precyzyjne mapy, przekrój poprzeczny terenu, adresy i telefony schronisk, hosteli, lekarzy, weterynarzy i czego dusza zapragnie, a przede wszystkim długie tabele z dokładnymi opisami w stylu: za dwieście metrów na rozwidleniu w prawo, po pięćdziesięciu metrach przy kościele lekko w lewo, za czterysta metrów na skrzyżowaniu prosto, w stronę osiedla szeregowców… Wszystko miało pójść, jak z płatka. Niestety to była tylko teoria. Jeśli kiedykolwiek w naszych podróżniczych doświadczeniach mieliśmy się poczuć, jak część surrealistycznego obrazu, w którym nic do siebie nie pasuje, nic nie ma sensu, a do tego nie można uciec z tej dziwnej rzeczywistości, to był to właśnie ten moment. Szliśmy powoli opustoszałymi uliczkami miasteczka, otoczeni ze wszystkich stron przez grupę poprzebieranych w dziwne stroje kobiet, które wydzierając się wniebogłosy, uderzały różnej wielkości łyżkami w denka metalowych garnków. Na wszelkie nasze pytania odpowiadały śmiechem i głośnym śpiewem, zacieśniając krąg wokół nas, gdy tylko próbowaliśmy chyłkiem opuścić zbiegowisko. Jak w dziwnym śnie, z którego nie można się obudzić. To jednak nie był sen, tylko małe, francuskie Guînes. Dotarliśmy tam po długim błąkaniu się po polach, gdzieś na południe od Calais. Zakładane dwie godziny drogi wydłużyły się do czterech, a my nadal nie mogliśmy znaleźć szlaku. W końcu, gdy dotarliśmy do miasteczka, nikt nie był w stanie nas poinformować, którędy przebiega Via Francigena. Byliśmy sfrustrowani, zmęczeni i głodni, i gdy na głównym placu pojawiła się rozśpiewana grupa, wcale nie mieliśmy ochoty, by dołączyć do zbiegowiska, ale niestety… Panie postanowiły dołączyć do nas.

Jak nietrudno było się domyślić, cała akcja była częścią wieczoru (tudzież popołudnia) panieńskiego jednej z mieszkanek miasteczka. Lokalna tradycja, w połączeniu z pomysłowością uczestniczek i dwoma zagubionymi włóczykijami, dała co najmniej dziwny rezultat. Grupa jednogłośnie ustaliła, że nas odprowadzi, by pokazać nam drogę, ale gdy uświadomiliśmy sobie, że zamiast iść naprzód, ciągle kręcimy się w kółko plątaniną uliczek, postanowiliśmy wziąć nogi za pas. Nowe znajome nie chciały nas tak szybko wypuszczać, posyłając za nami w afekcie kilka łyżek. Wybiegliśmy z miasteczka jeszcze bardziej źli i zmęczeni, trafając przez przypadek na właściwy kierunek. Ale to nie był jeszcze koniec przygód…

Udało nam się odnaleźć szlak, który prowadził wzdłuż głównej szosy, dość szybko zbaczając prosto do lasu. Z mapy wynikało, że czeka nas dłuższy odcinek pośród drzew. Robiło się późno, ale postanowiliśmy przejść przez ten teren i rozbić się gdzieś za lasem. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem, ale po kilku kolejnych skrzyżowaniach leśnych ścieżek nie byliśmy do końca pewni, czy idziemy właści wą drogą, natomiast po jeszcze kilku rozwidleniach nabraliśmy stuprocentowej pewności. Oczywiście pewności, że… zgubiliśmy się. Dwójka dorosłych ludzi zaprawionych w wędrówkach nie powinna wystraszyć się lasu, ale było w nim coś nieprzyjaznego. Czapa ołowianych chmur wydawała się nas z rozmysłem prześladować, całkowicie ukrywając przed nami pozycję słońca. Gęste zarośla, noc, która nadciągała bliżej i bliżej z każdą sekundą. Duszne, wilgotne powietrze i ta uporczywa świadomość, że kręcimy się w kółko. Że mijają kolejne minuty, kwadranse, może nawet godziny, a my nie potrafmy wyjść z tego miejsca. Byliśmy na zamieszkałym terenie. Mieliśmy mapę. Jak to możliwe, że nie mogliśmy znaleźć drogi? Zniechęcone oczy ślizgały się po plamach zieleni, po zaroślach, które wszystkie wyglądały tak samo. Ścieżki bez przerwy się rozwidlały, a my próbowaliśmy zgadywać, która z nich jest właściwa.

Wreszcie gdzieś pomiędzy drzewami zauważyliśmy intensywniejsze prześwity ciemniejącego już nieba. Zaraz potem za grubymi pniami pojawiły się zarysy pola. Odetchnęliśmy z ulgą, choć na samym końcu nie ominął nas spory zastrzyk adrenaliny. Do drzew przymocowane były tabliczki z informacjami: Uwaga! Nie wchodzić! Myśliwi! Respektuj ich prawa!

Tylko, co to właściwie znaczyło? Mieliśmy respektować prawa myśliwych do ich własnych rozrywek, więc co? Powinniśmy dać się ustrzelić!? Podobno motywacja pozytywna działa lepiej od negatywnej. Cóż, w naszym przypadku było odwrotnie. Wizja Francuzów, umilających sobie weekend małym polowaniem, sprawiła, że z lasu wybiegliśmy, jak z procy…

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 Ten fragment pamiętnika Wojtka jest nieprawdziwy, stronniczy i całkowicie nie do przyjęcia. W moim bagażu znalazły się cztery koszulki, dwie (lekkie!), pary spodni i z pewnością żadnych sukienek tam nie było. Bluza występowała w liczbie pojedynczej, a co do kosmetyczki – były tam tylko najpotrzebniejsze rzeczy: krem z fltrem, balsam na oparzenia i inne problemy skórne, szczoteczka, pasta i szampon. I z wszystkiego tego korzystał bez przerwy ten dwulicowy malkontent! (przyp. Darii).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: