- promocja
- W empik go
Viktoria. Miłość zza żelaznej kurtyny - ebook
Viktoria. Miłość zza żelaznej kurtyny - ebook
Piąty tom sagi o dramatycznych losach ziemiańskiej rodziny z wileńskich Kresów.
Jest rok 1952. Anna powoli dochodzi do siebie po stracie ukochanego. Jedynym jej pragnieniem jest odzyskanie braci, którzy przebywają w enerdowskim sierocińcu. Wraz z matką i jej drugim mężem opuszcza radzieckie Kresy i wyjeżdża do Berlina. Chce zapomnieć o tragicznej przeszłości i, ku rozpaczy Marii, odcina się od wszystkiego, co polskie.
Stawiany w Berlinie mur rozdziela nie tylko wrogie systemy polityczne, ale także rodziny, również Ostojańskich.
Mijają lata. Dorasta nowe pokolenie.
Viktoria, córka Anny, mieszka z rodzicami i bratem w rodzinnej winnicy w Lorelei, w dolinie Środkowego Renu. Skończyła studia ekonomiczne, ale marzy o karierze dziennikarki. Ostojany zna tylko z opowieści babki Marii, która, wbrew woli Anny, stara się zaszczepić w sercach wnuków to, czego wyrzekła się córka.
Viktoria czuje się Niemką z polską duszą. Bez wahania przyjmuje propozycję stażu w Warszawie, jako korespondentka zachodnioniemieckiej gazety. W tym czasie do Lorelei przyjeżdżają studenci z Warszawy, by pracować przy zbiorze winogron. Jeden z nich na zawsze odmieni życie Viktorii.
Wioletta Sawicka - urodziła się i mieszka na Warmii. Z wykształcenia jest pedagogiem, ale zawodowo realizuje się jako dziennikarka. Jej specjalnością są reportaże. Wyciszenia od zgiełku życia szuka w warmińskich lasach i w Bieszczadach, które niezmiennie ją fascynują. Autorka dziesięciu powieści.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-631-3 |
Rozmiar pliku: | 605 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Serce z bursztynu
Wilno, 1952
Było już ciemno, gdy przyjechała milicja i karetka pogotowia. Wcześniej zbiegli się miejscowi. Ktoś zaświecił latarką do środka samochodu, ktoś powiedział:
– Dziewczyna żyje! Wyciągnijmy ich!
Ludzie wyszarpywali bezwładne ciała z wraku auta, odsuwali pogięte blachy, by uwolnić zakleszczone nogi Anny. Wreszcie wynieśli ich z samochodu i ułożyli na ziemi jedno przy drugim.
Przeszył ją ból, gdy patrzyła na nieruchomą sylwetkę ukochanego. Był tak nieodwracalnie martwy. Wytrzymałam dla ciebie, mówiła w myślach. Ktoś położył obok ciało Jegera, mimo woli zwiększając jej cierpienie. Wyciągnęła zdrową rękę, by choć dotknąć sierści przyjaciela.
Rozpętała się burza, lunął rzęsisty deszcz. Wokół ciał prędko robiły się kałuże. Przykryto ich brezentową płachtą, mówiono coś, czego półprzytomna Anna nie mogła zrozumieć. Słyszała syreny nadjeżdżających samochodów, milicyjne komendy, rozpaczliwy krzyk matki. Ktoś odsłonił plandekę.
Otworzyła oczy i w blasku latarek zobaczyła nad sobą wianuszek głów ludzi w białych fartuchach, milicyjnych mundurach, a także przerażoną mamę, która klęczała przy niej, gładziła czoło i mówiła łamiącym się głosem:
– Powiedzieli mi, że zginęłaś…
Iwanow też przykucnął obok. Z ronda jego kapelusza skapywały krople deszczu. Twarz miał gniewną, gdy spytał, nachyliwszy się do jej ucha:
– Kto do was strzelał, Anno?
– Polacy… – wydobyła z siebie słaby głos. – Przyjechali… ciężarówką.
Więcej nie zdołała powiedzieć, straciła przytomność.
Ocknęła się dopiero w szpitalu. W wysokiej sali, rozjaśnionej mdłym światłem sufitowych plafonów, nie było więcej pacjentów, tylko dwie pielęgniarki i milicjanci w drzwiach. Mama, w białym kitlu na ramionach, siedziała przy łóżku. Oczy miała zaczerwienione i jeszcze wilgotne włosy. W ciemnej szybie odbijała się jej pochylona postać.
– Dzięki Bogu, żyjesz, córeczko – mówiła, próbując panować nad łzami. Gładziła czule jej czoło. – Mało nie umarłam ze strachu, gdy milicjant przyniósł do Ostojanów meldunek o zamachu pod Lidą. Mówił, że nikt nie przeżył. Po co wyście tam pojechali… – Zawisło w powietrzu ni pytanie, ni wyrzut.
– Gdzie Wadim? – wychrypiała Anna. – To znaczy jego… ciało?
– W kostnicy. Siergiej powiedział, że zawiozą go do domu. Do rodziców. A Jegera pochowamy w ogrodzie. Zrobili obławę, żeby złapać zamachowców.
– A serduszko? Moje serduszko? – Przelękła się, czując pustkę w prawej dłoni. Lewa była bezwładna. – Wadim dał mi serduszko.
– Tu je mam. – Maria rozprostowała zwiniętą pięść, w której leżał bezcenny podarek. – Zaraz zabierają cię na operację. Przechowam je, aż wrócisz. Będziesz musiała złożyć zeznania. Milicjanci czekali, aż się ockniesz. Dasz radę?
– Tak.
Opowiedziała tamtym, co zapamiętała, choć nie było tego wiele. Wadim od razu pchnął ją w dół i chyba dlatego nie zginęła razem z nim.
– Ilu ich było? Jak wyglądali? – wypytywał starszy z funkcjonariuszy. Młodszy zapisywał informacje w notesie.
– Z ciężarówki wyskoczyło… chyba trzech… – Wytężała pamięć. – Czwarty rzucił ze środka granatem w milicyjny gazik. Jeszcze kierowca. Pięciu. Długie płaszcze, młodzi. Jeden miał brodę.
– Nie męczcie już pacjentki, towarzysze milicjanci. – Do sali wszedł lekarz. Niski, gruby, w białym czepku na głowie. – Zabieramy dziewczynę na operację.
Wyjęto jej kulę spod obojczyka, zestawiono kończyny, ale coś poszło nie tak i trzeba było robić drugi zabieg, gdyż dostała wysokiej gorączki. Ze szpitala w Lidzie przewieziono ją do kliniki w Wilnie. Iwanow sprowadził z Moskwy najlepszego chirurga, który uratował nogę przed amputacją, jednak duszy nie umiał naprawić.
Unieruchomiona na wyciągu, pogrążona w apatii Anna godzinami wpatrywała się w serduszko z bursztynu. Była w nim zatopiona maleńka muchówka. Skojarzyło jej się, że ona sama jest jak ten martwy owad, tak zastygła w nieznanej dotąd drętwocie i zobojętnieniu.
Gdyby choć mogła zmusić się do łez, może byłoby jej lżej znosić żal, ale nie nauczono jej płakać. Płakała więc bez łez, zastygłymi oczami, tak jak kiedyś kazała robić to braciom.
Nie chciała czytać książek, które znosiła mama, ni rozmawiać z psychiatrą, którego do niej sprowadziła. Nic nie było w stanie tchnąć w nią życia. Z jednym wyjątkiem.
W połowie lipca Iwanow przyniósł wiadomość, że wyłapano wszystkich zamachowców. Wtedy poczuła coś więcej niż fizyczny ból i wewnętrzny marazm; wszystkim bez wyjątku życzyła śmierci.
– Niech ich zabiją – wycedziła przez zęby.
– Zostaną skazani.
– Nienawidzę ich. Nienawidzę tego miejsca! Dlaczego Wadim? On na to nie zasłużył. Był taki dobry… – wyrzucała z siebie pełne goryczy słowa, utkwiwszy oczy w mężczyźnie w jasnej eleganckiej marynarce, który zamyślony siedział obok łóżka i stykał ze sobą palce dłoni.
Przysunęła łańcuszek z serduszkiem w stronę okna. Wpadające przez brudne szyby promienie popołudniowego słońca otuliły bursztyn, który w ich blasku przybrał barwę ciemnego miodu. Taką jak oczy Wadima, gdy śpiewali wtedy o Wołdze.
– Był pan kiedyś nad Wołgą?
– Parę razy. Chcesz tam pojechać?
– Nie. Niech pan już idzie.
– Mam dla ciebie list od twoich braci. Możesz im odpisać, jeśli dasz radę jedną ręką. Chyba że podyktujesz mi treść. – To mówiąc, wyjął z teczki kopertę, papeterię, pióro i położył na szafce. – Otworzyć? – zapytał, wskazując oczami na list i zagipsowaną rękę Anny.
– Poradzę sobie.
Chwyciła kopertę. Po stronie adresata, u góry w lewym rogu, widniały dwa różne charaktery pisma. Bardziej staranny podpis – „Klaus Hoffenberg”, i trochę kulfoniasty – „Rudolf Hoffenberg”. Dorosłeś, chłopaku, skoro stałeś się Rudolfem, posłała młodszemu z braci ciepłe myśli.
Rozerwała kopertę i przeczytała krótki list pisany przez Klausa.
Berlin, 5 lipca 1952
Droga Siostro,
w domu dziecka jest nam bardzo dobrze. Uczymy się i pracujemy dla naszej socjalistycznej ojczyny – Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Nasz wychowawca mówi, że jesteśmy wybrani, bo żyjemy w pierwszym na świecie pokojowym państwie niemieckich robotników i chłopów.
Niedawno zostałem przewodniczącym kolektywu naszej grupy. To bardzo odpowiedzialna funkcja i jestem dumny, że koledzy mnie wybrali. Rudolf jest przodownikiem pracy pionierów młodych budowniczych, bo po lekcjach i w niedzielę chodzimy na ochotnika z naszym kolektywem odbudowywać Berlin. Trenujemy piłkę nożną. Każdy dzień zaczynamy od ćwiczeń na podwórku. Hartujemy się przez sport, więc nie chorujemy.
Sprawujemy się i uczymy dobrze, żeby dawać dobry przykład kolegom i koleżankom. Niczego nam nie brakuje, więc nie martw się o nas. Czekamy, aż przyjedziesz nas odwiedzić.
Klaus i Rudolf
Jeszcze raz przebiegła wzrokiem nieznośnie oficjalny list. Wyglądał jak pisany pod dyktando.
– Złe wieści? – zagadnął Iwanow.
– Dziwny ten list. Podpisali się prawdziwym nazwiskiem. Wiedzą o naszym ojcu?
– Zapewne. Niemiecka Republika Demokratyczna nie zakłamuje prawdy o zbrodniach faszystów. Młode pokolenie Niemców musi się wstydzić za czyny swoich ojców.
– Nie wierzę, że mój ojciec był gorszy od tych, co tutaj zabijają ludzi. Nic panu o nim nie powiem, niech pan zapyta moją mamę.
– Nie zamierzam jej o to pytać, co nie zmienia faktu, że naziści odpowiadają za śmierć milionów Rosjan i nie tylko Rosjan.
– Rosjanie też zabijali, ale przedtem gwałcili i kradli. Strzelali do dzieci, choć nie było już wojny, tylko dlatego, że byliśmy Niemcami. Wadim stanowił wyjątek i może też trochę pan. – Przeniosła spojrzenie na mężczyznę.
Widziała, że nie spodobało mu się to, co powiedziała. Nachylił się do jej ucha i rzekł, zniżając głos:
– Dla własnego dobra powinnaś zachować znacznie większą powściągliwość. Głośne wyrażanie tego typu opinii o Rosjanach jest niebezpieczne. Weź sobie do serca moją radę.
– Mam serce z bursztynu.
– Nie rozumiem. – Spojrzał na dziewczynę zdezorientowany. Jej niebieskie oczy zdawały się nieobecne. Prawie nie mrugała, tylko wpatrywała się pod światło w to serduszko.
– Nie musi pan.
– Chyba się domyślam. Mnie też bardzo żal Wadima. Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić, mów śmiało. – Iwanow położył rękę na jej ramieniu.
Jego twarz nabrała łagodniejszego wyrazu. Odmalowało się na niej także coś, czego Anna nie potrafiła określić. Jakieś zażenowanie czy poczucie winy, że zamiast niego to ona została przykuta do łóżka, zagipsowana od pasa w dół, a Wadim leży na cmentarzu w rodzinnej wiosce.
– Chcę wyjechać do Niemiec.
W odpowiedzi tylko skinął głową.
Minęła czwarta, gdy wyszedł ze szpitala. Powinien jeszcze wrócić do biura, ale męczył go panujący upał. Zdjął marynarkę, przypalił papierosa i zmrużywszy oczy od słońca, obserwował ruch na placu po drugiej stronie.
Przy wózku z lodami ustawiła się długa kolejka. Do beczki z kwasem chlebowym również stało sporo ludzi. Pobliską budkę z piwem i wódką, sprzedawaną na szklanki, obstąpiła gromada żulików. Iwanow pomyślał mimochodem, że w Związku Radzieckim mogło brakować mięsa czy owoców, ale nigdy wódki. Coraz bardziej zaczynało go to mierzić, podobnie jak kłamstwa, wokół których się obracał.
Przydeptał niedopałek, wsiadł do nieznośnie nagrzanej pobiedy i pojechał na Zamkową.
Od prawie miesiąca mieszkał razem z Marią w jej dawnym wileńskim mieszkaniu.
Wychował się w Leningradzie, wcześnie został sierotą, rodzeństwa nie miał, nawykł więc do samotności. Jednak życie, które wiódł od niedawna, stanowiło interesującą odmianę. Odkrył, że przyjemniej wraca się do domu, gdy ktoś w nim jest i czeka.
Lubił ich wieczory w salonie, poranne kawy w kuchni, samą obecność Marii, choćby tylko milczącą. Gotowała dla Anny obiady, które nosiła do szpitala, ale jemu też zostawiała na kuchni przysmaki. W takiej atmosferze prędzej, niż mógł przypuszczać, poczuł się udomowiony i zaczynał mu odpowiadać ów stan.
Jeszcze nic między nimi nie zaszło. Maria była tak skupiona na córce, że wszystko inne przestało się dla niej liczyć. On też nie narzucał się ze swoim towarzystwem. Aby mogła oderwać myśli od szpitala, nadal przynosił jej artykuły do tłumaczenia i dyskretnie ją obserwował. Coraz bardziej fascynowała go jako kobieta. Nie chodziło wyłącznie o niewątpliwą urodę, a o coś więcej. Miała klasę, wrodzoną elegancję, polot i rozległe horyzonty. Wszystko, co tutaj było niepożądane.
Radziecki ideał kobiety mijał co dnia na długich korytarzach komitetu. Małe, tłuste towarzyszki o nalanych twarzach bez makijażu, źle ubrane, programowo pozbawione kobiecości i swobodnego myślenia. Wiedział jednak, że tutaj odmienność Marii może być dla niej niebezpieczna.
Kilka godzin później jedli razem kolację. Maria, w dopasowanej pastelowej sukience i z włosami podpiętymi po bokach, siedziała naprzeciw niego przy okrągłym stole. Przygotowała babkę ziemniaczaną z sosem grzybowym. Danie smakowało wybornie, więc pochwalił jej dzieło, ale zdawała się tego nie słyszeć. Jej myśli jak zwykle krążyły wokół córki.
– Ona się załamała. – Podparła palcami czoło. – Nie mogę patrzeć, jak cierpi.
– Chce wyjechać do Niemiec.
– Od pierwszego dnia, gdy ją przywiozłeś, pragnęła wyjechać do Niemiec. Cały czas się łudziłam, że coś się w niej zmieni. Jednak po tym, co się stało, już nie mam żadnych złudzeń. Jedyne, czego chcę, to żeby wreszcie była szczęśliwa – mówiła, zawiesiwszy wzrok w przestrzeni.
W salonie sporo się zmieniło przez te lata. Podobnie jak w całym mieszkaniu. Ściany przemalowano z żółtych na jasnoszare. Nie zdobiły ich żadne obrazy. W pokojach stanęły wyłącznie niezbędne meble, nigdzie żadnego luksusu. Widoczny ascetyzm wnętrza przełamywał jedynie czarny fortepian.
Lecz ani pamiątkowy bechstein, ani ocalałe fotografie czy książki, które przechował dla niej Iwanow, nie były w stanie wywołać w Marii szczególnego sentymentu. Miała poważniejsze zmartwienia niż rozpamiętywanie przeszłości.
Wiedziała, że gdyby nie Siergiej, ona sama nie mogłaby zapewnić córce nawet połowy tego, czego Anna potrzebowała: miejsca w dobrej klinice, opieki najlepszych lekarzy, nie mówiąc już o dobrym jedzeniu.
Teksty, które dla niego tłumaczyła, miały bardziej stwarzać pozory niezależności, dawały złudzenie, że zarabia pieniądze. Tak naprawdę to zajęcie nie pozwoliłoby na samowystarczalność. Była wdzięczna Iwanowowi za okazywaną pomoc i niekłopotliwą obecność, więc bez większych oporów postanowiła spełnić największe pragnienie córki.
– Zgadzam się na twoją propozycję – zakomunikowała.
Siergiej zatrzymał sztućce nad talerzem i spytał zaskoczony:
– Coś ci proponowałem?
– Wtedy w Ostojanach.
– Aaaa… – Skojarzył, o co chodzi, i żeby trochę ją rozluźnić, rzucił w żartach: – Prosisz mnie o rękę.
– Tak, proszę cię o rękę – odrzekła zniecierpliwiona.
– Cieszę się, że stałem się dla ciebie tak ważny, że sama mi się oświadczasz – odparł i uśmiechnął się pod nosem.
– Tak ważna jest dla mnie moja córka – sprostowała. – Wyjdę za ciebie pod warunkiem, że ja i Anna będziemy mogły wyjechać do Niemiec.
– Przynajmniej jesteś szczera.
Nieznacznie go ubodło, że to nie dla niego ta polska heroina, jak o niej myślał, zdobywa się na takie poświęcenie. Nie spuszczając wzroku z Marii, upewnił się co do istotnej kwestii:
– Naturalnie mówimy o rzeczywistym małżeństwie, nie tylko o formalnym? To drugie mnie nie interesuje.
– Naturalnie – potwierdziła z cieniem złośliwości. Rola „starającej się” zaczynała ją irytować.
Iwanow poszedł do swojego pokoju po butelkę koniaku. Nalał im alkoholu do kryształowych kieliszków i powiedział, unosząc swój:
– Wypada wznieść toast, skoro jesteś gotowa poślubić wroga, w dodatku komunistę. Twoja rodzina może się ciebie wyrzec. Zwłaszcza polscy kuzyni z Workuty. Tacy z nich patrioci.
– Jestem gotowa pomimo wszystko – oświadczyła, wypiwszy jednym haustem zawartość kieliszka. – Ale uprzedzam, kontaktów z rodziną także nie zerwę.
– Tego nie wymagam. Byłoby z nas ciekawe małżeństwo – stwierdził, dolewając Marii koniaku. Znów wypiła alkohol do dna.
– Byłoby? – Uniosła lekko brwi. – Potrzebujesz zgody biura politycznego, żeby ożenić się z Polką?
– Tutaj ty i Anna jesteście obywatelkami Związku Radzieckiego.
Usiadł z powrotem przy stole i dokończył:
– Przyznaję, proponowałem ci małżeństwo, ale teraz to niemożliwe.
Odetchnęła głębiej, by zamaskować zażenowanie, że zrobiła z siebie idiotkę.
– Rozumiem – odrzekła sucho. – Niepotrzebnie się ośmieszyłam. Nieźle się zabawiłeś moim kosztem.
Zabrała butelkę, kieliszek i poszła do sypialni.
– Właśnie że nie rozumiesz. – Ruszył za nią, ale zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, choć to ona bądź co bądź była tu gościem. Zapukał dwa razy.
– Mogę wejść?
– Daj mi spokój!
– Nie chciałem zabawić się twoim kosztem, a najwyżej rozbawić ciebie. Pozwolisz mi wejść? – ponowił pytanie, mówiąc do zamkniętych drzwi.
– Nie!
– W porządku. Przyjdź, jak ochłoniesz.
Położyła się na łóżku i patrzyła na zdjęcie Andrzeja, ustawione w ramce na nocnym stoliku. Czuła się, jakby właśnie go zdradziła, choć nie żył od czterech lat. Targały nią wstyd i gniew, że tak się wygłupiła przed Iwanowem. Jednocześnie odezwał się tłumiony żal za wszystkim, co minęło.
W tym momencie odniosła wrażenie, że fotografia męża przestała tu pasować. Andrzej należał do przeszłości. Tak jak ten pokój, mieszkanie, miasto, teraz obce, i wreszcie Polska, za którą zginął, a która przestała tu istnieć.
– Próżny żal, dziś liczy się tylko Anna… – powiedziała półgłosem, chowając zdjęcie do szufladki.
By zagłuszyć rozterki, dolała sobie koniaku. Najpierw jeden kieliszek, potem drugi i trzeci. Słyszała, jak w salonie Siergiej grał na fortepianie wiosennego walca Chopina.
Nie powinna się obrażać na Iwanowa niczym rozhisteryzowana panienka. Była dojrzałą kobietą, a on im przecież pomagał i nie daj Boże, by przestał to robić. Co stałoby się wtedy z Anną? Wizja utraty wpływowego protektora podziałała na Marię otrzeźwiająco. Wstała, poprawiła ubranie i włosy, a potem poszła do salonu.
Siergiej obrzucił ją krótkim spojrzeniem znad fortepianu i uśmiechnął się pod nosem, wskazując oczami na prawie opróżnioną butelkę, którą trzymała w ręku.
– Wypiłaś mój koniak.
– Nie był dobry. Chopin?
– Komuniści też bywają romantyczni. Stalin lubi Chopina.
– To wiele tłumaczy.
Wciąż grał, delikatnie muskając palcami klawisze. Nastrojowy walc w jego wykonaniu brzmiał niezwykle. Siergiej jako muzyk przeistaczał się w zupełnie innego człowieka. Wrażliwego, wręcz uduchowionego. Jakby zrzucał z siebie cudzą skórę i ukazywał swoje prawdziwe oblicze.
Skończył utwór, pogłośnił radio, nalał sobie resztkę koniaku i stojąc twarzą do okna, powiedział inaczej niż zwykle:
– Od dnia, gdy w czterdziestym pierwszym przyniosłaś mleko do pociągu, nie dałaś mi o sobie zapomnieć. Chcę wziąć z tobą ślub, choć z innych powodów niż ty ze mną, ale zmienia się polityczny klimat i trudno teraz przewidzieć, w jakim kierunku. Jeśli w niewłaściwym, jako moja żona mogłabyś się znaleźć w niebezpieczeństwie. Wolę nie ryzykować. Właśnie dlatego, że mi na tobie zależy. Teraz rozumiesz?
– Kim ty jesteś, Siergiej? Dla kogo pracujesz? Dla Stalina? Berii? KGB? Obcego wywiadu? – dopytywała się, stając za nim. – Jaką skórę nosisz pod tymi garniturami? Zbyt eleganckimi jak na Związek Radziecki.
Odwrócił się i położył palec na ustach, nakazując jej milczenie.
– Za dużo mówisz i za odważnie. Anna także. Musicie bardziej uważać. Tutaj jedno niewłaściwe słowo czy choćby żart może źle się skończyć. A jeśli chodzi o mnie, jestem lojalnym człowiekiem systemu, a do dobrych garniturów mam słabość. Komunizm też może mieć elegancką twarz. Skórę zaś, mam nadzieję, noszę właściwą. Taka odpowiedź musi ci wystarczyć.
– Nie ufasz mi.
– Nikomu nie ufam i tobie radzę to samo. Żyjemy w kraju, w którym serdeczny przyjaciel w trakcie obiadu staje się śmiertelnym wrogiem przed deserem. Gdzie spreparowane dowody, fałszywe donosy i podtrzymanie skostniałych układów mają większe znaczenie niż prawda czy szczere intencje. Gdzie nawet niewinny żart może mieć fatalne skutki.
– O tym akurat wiem – mruknęła.
– To dobrze. Wyjadę na jakiś czas. Gdy zyskam względną pewność, że zachowałem dawnych przyjaciół, którym kiedyś pomogłem, a zmiany idą w pożądanym kierunku, wtedy się pobierzemy. To rzeczywiście najszybszy sposób, żebyście się dostały do Berlina. Mam tam służbowe mieszkanie.
– Jedziesz do Moskwy?
– Również – odrzekł wymijająco. Pokręcił kieliszkiem i patrząc na nią spod brwi, dodał: – Postaram się tego uniknąć, ale być może będziesz musiała podpisać parę dokumentów, żeby wyjechać za granicę.
– Jakich?
– Zobaczysz.
– Podpiszę nawet pakt z diabłem, żeby pomóc Ani – zapewniła go desperacko. Iwanow patrzył na nią przenikliwie. Niczego nie potrafiła wyczytać z jego twarzy, która stała się na powrót kamienna. Znów wszedł w cudzą skórę. Chyba że tak w nią wrósł, iż już nie odróżniał jej od swojej.
– Po naszym ślubie – ciągnął – ty i Anna publicznie będziecie musiały zachować polityczną poprawność. Stwarzać tak skuteczne tego pozory, że same zaczniecie w nie wierzyć. A i tak nie mogę ci dać stuprocentowej gwarancji bezpieczeństwa. Polityczne wiatry bywają nieprzewidywalne. Któryś może znienacka zmieść mnie i ciebie. Wychodząc za mnie, wychodzisz oficjalnie za moją ideologię i za cały Związek Radziecki. Z różnych względów nie będziemy nigdzie prywatnie bywać ani nikogo u siebie przyjmować. Małżeństwo ze mną oznacza dla ciebie pewną izolację towarzyską. Nadal jesteś gotowa wyjść za mnie?
– Jeśli taka jest cena szczęścia Ani, zaryzykuję – potwierdziła, nie spuszczając z niego spojrzenia. – Poza tym są także rozwody.
Uniósł lekko brwi w wyrazie ni to zdziwienia, ni uznania.
– Racja, ale nie przypuszczałem, że z ciebie aż taki kamikadze.
– Nie jesteś matką.
– Tu się z tobą zgadzam, ale ojcem też nie zamierzam zostać. Jestem za wygodny i za stary na dziecko.
– Ja też jestem na to za stara.
– Z tym bym polemizował. – Odstawił kieliszek i objął ją w talii. Pierwszy raz zdarzyła im się taka bliskość. Maria poczuła się trochę nieswojo w mocnym uścisku mężczyzny, który stanowił zagadkę, wydawał jej się niebezpieczny, a przed którym mimo to nigdy nie czuła lęku czy choćby respektu. – Skoro ustaliliśmy kluczowe kwestie i się nie wycofałaś, co powiesz na noc przedślubną, pani Iwanow? Możesz mnie teraz zaciągnąć do łóżka.
– Jeszcze nie jestem panią Iwanow. – Próbowała się uwolnić, choć niezbyt zdecydowanie, ale wzmocnił uścisk.
Powolnymi ruchami odpinał na plecach guziki sukienki. Maria czuła, że zaczyna ją to podniecać. Pozwalała, aby działo się coś, co wisiało między nimi od paru miesięcy. Poddawała się pieszczotom, gdy ją całował i rozbierał. Powoli, zmysłowo. Sama też zdejmowała z niego koszulę. Przeżyli intensywną noc przedślubną w jego pokoju.
Siergiej jako kochanek stanowił mieszaninę czułości i zdecydowania. Marii było z nim dobrze, bezpruderyjny akt nie krępował, więc ta sfera małżeńskiego życia nie jawiła się jej jako poświęcenie. Reszta nie miała znaczenia, najważniejsze, żeby Anna odżyła, próbowała przekonywać sama siebie.
Iwanow wyjechał z początkiem sierpnia. Zostawił Marii do dyspozycji auto, choć z mieszkania do szpitala było kilka przecznic. Parę razy pojechała pobiedą, gdy lało jak z cebra, ale po latach przerwy straciła wprawę w kierowaniu samochodem.
Za każdym razem, gdy wychodziła z domu, dostrzegała za sobą dyskretną obstawę. Odkąd przyjechali do Wilna, pod kamienicą na Zamkowej regularnie spacerowali milicjanci.
– Chcesz za niego wyjść, poświęcić się dla mnie? – spytała zdziwiona Anna, gdy Maria powiedziała jej o swoich zamiarach. – Przecież go nie kochasz. On ciebie może tak, widzę, jak na ciebie patrzy. Inaczej niż ty na niego.
– To bez znaczenia, czy go kocham, i wcale się nie poświęcam. Siergiej na swój sposób jest interesujący. Nasz ślub, jeśli do niego dojdzie, ułatwi nam wyjazd do Niemiec. – Pomna ostrzeżeń, zniżyła głos, by nikt postronny nawet przypadkiem nie usłyszał ich rozmowy. Wprawdzie Anna leżała sama w sali, ale i tutaj ściany mogły mieć uszy.
– Miałyśmy jechać do Polski, a stamtąd przez Szczecin za Odrę – szepnęła córka. – Tak radziła Luśka. Może warto spróbować? Nie chcę, żebyś robiła coś wbrew sobie.
– Przez kilka najbliższych lat nie są przewidziane przesiedlenia do Polski.
– Lat? – powtórzyła zaskoczona Anna. – Skąd wiesz?
– Od Siergieja. W gazecie też o tym czytałam. Chcesz czekać tak długo?
– Nie. Chcę jak najprędzej wyjechać do moich braci – odszepnęła. I po raz pierwszy od wypadku Maria dostrzegła ożywienie na wymizerowanej twarzy córki. – Kiedy on wraca?
– Mówił, że za parę tygodni.
– Luśka się wkurzy, jak się dowie, że wyszłaś za komunistę.
– Prędzej Józek, co również jest bez znaczenia. Napiszę do nich. Wcześniej nie miałam głowy do korespondowania. Nie wiem, co u Olka, Maksa i Kazików, muszę to nadrobić. Przyniosłam ci owoce, a jutro umyję ci włosy. – Czułym gestem pogładziła ją po policzku.
– Przydałoby się, trochę swędzi. – Anna podrapała się w głowę. Na poduszce wił się długi warkocz. – Ale gorzej swędzi pod gipsem. Chciałabym, żeby wreszcie mi go zdjęli. Możesz mi to zapiąć? – Wskazała na serduszko. – Wczoraj wypadł mi z ręki i sprzątaczka mało nie zamiotła go ze śmieciami.
– Jeszcze parę tygodni i uwolnią cię z gipsu – pocieszyła ją Maria, zapinając łańcuszek na szyi córki. – Rozmawiałam z lekarzem. Mówił, że kości dobrze się zrastają i rana prawidłowo się goi. Jak się czujesz, Aniu?
– Teraz już dobrze, gdy wiem, że odzyskam braci. – Uśmiechnęła się blado. – Cieszę się, że pojedziesz ze mną. I wiem, że się dla mnie poświęcasz, nawet jeśli mówisz inaczej. Chcesz się wyrzec wszystkiego, co dla ciebie ważne i co od was słyszałam, Bóg, honor, ojczyzna.
– Cicho, dziecko. – Maria znów zniżyła głos do szeptu, oglądając się za siebie, czy nikt nie stoi w drzwiach. – Tu lepiej nie używać takich słów. Poza tym gdybym nie chciała, nie zdecydowałabym się na taki krok.
– Może nigdy nie zdołam tego docenić. Nigdy też nie zrobisz ze mnie Polki. Po tym, co się stało, nie chcę nią być bardziej niż kiedykolwiek, ale dziękuję, mamo.
Maria tylko westchnęła. Gdzieś na dnie duszy poczuła żal, że mimo wszystko to, co dla niej stanowiło największą wartość, dla jej córki jest wrogie.
Perspektywa wyjazdu do Berlina podziałała na Annę motywująco. Otrząsnęła się z apatii, więcej jadła i przykładała się do ćwiczeń, gdy wreszcie w połowie września zdjęto jej gips. Przez kilka miesięcy unieruchomienia mięśnie prawie zanikły, potrzebowała rehabilitacji i masaży, nim zaczęła stawiać o kulach pierwsze, chwiejne kroki. Widać było, że chodzenie sprawia jej ból, lecz zaciskała zęby i zmuszała oporne ciało do wysiłku.
Również we wrześniu, po ponad miesiącu nieobecności, wrócił Siergiej, zadowolony, że na razie sprawy toczą się po jego myśli.
Odświeżył się po podróży, włożył białą koszulę, ciemny garnitur i zaprosił Marię do salonu, aby uczcić oświadczyny. W dość specyficzny zresztą sposób.
Postawił na stole butelkę kapslowanej wódki, dwie szklanki, puszkę czarnego kawioru i ciemny chleb.
– Poprosiłaś o rękę Rosjanina, więc pora na zaręczyny po rosyjsku – zakomunikował, wyraźnie kontent z pomysłu. Nalał im wódki, odkroił dwie kromki chleba, posmarował kawiorem i podał Marii. – Nasze zdrowie.
– Oryginalne zaręczyny, przyznaję – odrzekła z nutką ironii, gdy wznieśli toast i przekąsili wódkę radzieckim przysmakiem dla wybranych. – Spodziewałam się, że zasypiesz mnie kwiatami, ale to byłoby zbyt oczywiste.
– Kwiaty! – Uniósł palec wskazujący, jakby dopiero sobie o nich przypomniał. – Są i kwiaty.
Poszedł do korytarza, skąd wrócił z czerwonym goździkiem, który miał lekko pochyloną główkę.
– Trochę się pogiął w teczce – wyjaśnił przepraszającym tonem i wręczył jej rachityczny kwiatek, dobrze się przy tym bawiąc. – Wychodzisz za komunistę, uznałem więc, że goździk najlepiej będzie pasował do okoliczności, ale jestem też Rosjaninem i jako taki mam ponoć romantyczną duszę, dlatego przyjmij też drobny załącznik.
Wsunął Marii na palec złoty pierścionek z białym brylantem wielkości ziarna grochu.
– Radziecka robota; nie gniotsa, nie łamiotsa. Okazały jak komunizm – oznajmił z lekką kpiną.
Oszołomiona otworzyła szeroko oczy, oglądając kosztowny prezent.
– Zwariowałeś… – wykrztusiła.
– Nie przeczę, ale mam coś jeszcze.
Podszedł do gramofonu i włączył płytę. Z głośnika popłynęły ciche rytmiczne dźwięki.
– Jazz? Wolno wam słuchać takiej muzyki? – Uniosła lekko brwi w wyrazie zdziwienia, wciąż patrząc na przepiękny pierścionek.
– Dlatego włączyłem po cichu. Zatańczymy wreszcie? – Podszedł i objął ją wpół. – Jeszcze nigdy razem nie tańczyliśmy.
– Nie mam dziś głowy do tańca…
– Dziś nie masz głowy, jutro nie będziesz miała czasu, a pojutrze może nas już nie być. Trzeba korzystać z życia, póki trwa.
Kołysali się więc wolniutko pośrodku pokoju, zupełnie nie w takt muzyki. Bliskość Siergieja, jego zapach, oddech, ciepło jego ust na szyi, wszystko znów zaczynało podniecać Marię.
– Stało się coś, czego nie planowałem – wyszeptał jej do ucha.
– Zrujnowałeś się na brylant? – zapytała, odchylając się do pocałunków.
– Zakochałem się w tobie – wyznał i patrząc jej prosto w oczy, ciągnął: – Pobieramy się z różnych powodów. Jesteśmy z różnych światów. Z mojego nie ma odwrotu. Musimy pójść na wiele kompromisów, żeby nam się udało. Chciałbym, żeby tak było. Mam też cichą nadzieję, że kiedyś stanę się dla ciebie czymś więcej niż przepustką do spełnienia marzeń Anny.
Maria milczała. Mężczyzna, którego niedługo zamierzała poślubić, potrafił ożywić jej zmysły, ale nie serce. Więc może i ona, tak jak to niedawno powiedziała Anna, ma serce z bursztynu. Niby jest w nim życie, ale stwardniało dla uczuć.
W połowie października, gdy liście na drzewach pozłociła jesień, akurat w osiemnaste urodziny Anny, która właśnie wyszła ze szpitala, wzięli szybki ślub w urzędzie. Skromny, bez żadnych gości. Maria niczego nie musiała podpisywać, prócz aktu małżeństwa.
Przygotowała w domu przyjęcie. Upiekła tort, zadbała, aby znalazło się na nim osiemnaście świeczek. Siergiej otworzył szampana. Anna, w białej sukience, siedziała przy stole nieobecna myślami. Ledwo skubnęła czekoladowy tort. Włosy zebrała wysoko w koński ogon. Na chudziutkim nadgarstku błyszczał złoty zegarek, jaki jej podarowali.
Maria, obserwując córkę, która obojętnie rozglądała się po mieszkaniu, gdzie kiedyś, w innym życiu, rozbrzmiewał jej dziecięcy śmiech i tupot nóżek, odkryła, że Anula także przestała pasować do tego miejsca.
– Jak mam teraz do pana mówić? – zapytała dziewczyna, upiwszy łyk szampana.
– Może Siergiej? – zaproponował.
– Dobrze. Kiedy możemy wyjechać?
Ta kwestia interesowała ją najbardziej. Prócz tamtego listu nie otrzymała żadnych nowych wiadomości od braci, co budziło jej niepokój.
– Zajmę się teraz wyrabianiem dokumentów, tu też mam pewne zobowiązania, wyjedziemy na przełomie roku.
– Co będzie z tym mieszkaniem?
– Jest służbowe, zapewne przejmie je ktoś inny. Masz do niego sentyment, Anno?
– Przestałam mieć sentymenty.
– Przed wyjazdem do Berlina pojedziemy pożegnać się z Janinką i Piotrem – włączyła się Maria, by zmienić niewygodny temat. – Nie widziałam się z nimi od lata. Musimy też zabrać resztę naszych rzeczy. No i zajdziemy na cmentarz. Niedługo Wszystkich Świętych…
– Wybacz, mamo – przerwała jej córka. Patrzyła gdzieś w przestrzeń, gładząc palcami bursztynowe serduszko na szyi. – Nie jestem w stanie tam pojechać i nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Sama pożegnasz wszystkich ode mnie, żywych i umarłych. Jedyne, czego chcę, to zapomnieć o tym miejscu raz na zawsze i wreszcie zobaczyć się z braćmi.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział I. Serce z bursztynu
Rozdział II. Jedno miasto, dwa światy
Rozdział III. Spotkanie
Rozdział IV. Coś za coś
Rozdział V. Śmierć dyktatora
Rozdział VI. Wiatr zmian
Rozdział VII. Znowu wojna?
Rozdział VIII. Przedzieleni
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział IX. Nasze matki, nasi ojcowie
Rozdział X. Ryzykowna decyzja
Rozdział XI. Powrót do Lorelei
Rozdział XII. Cierpkie winogrona
Rozdział XIII. Szach-mat
Rozdział XIV. Tyle jeszcze przed nami
Rozdział XV. Długi cień przeszłości
Rozdział XVI. Prezent na święta
Rozdział XVII. Za żelazną kurtyną
Rozdział XVIII. Młodsze pokolenie
Rozdział XIX. Katyń pamiętamy
Rozdział XX. Persona non grata
Rozdział XXI. Ten, którego kocham
Rozdział XXII. Mąż i żona
Rozdział XXIII. Będę na ciebie czekać
Rozdział XXIV. Bardzo długie zimy
Rozdział XXV. A mury runą…
Spis ważniejszych postaci
Od autorki