Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Violeta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 sierpnia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Violeta - ebook

Poruszająca historia kobiety, która była świadkinią przełomowych wydarzeń XX wieku

Violeta przychodzi na świat pewnego burzowego dnia 1920 roku jako pierwsza dziewczynka w rodzinie obdarzonej pięcioma pełnymi wigoru synami. W tym samym czasie do kraju dociera grypa hiszpanka, ponadto społeczeństwo wciąż zmaga się ze skutkami Wielkiej Wojny.

Dzięki zapobiegliwości ojca rodzina wyjdzie z tego kryzysu bez szwanku, ale wkrótce stanie w obliczu kolejnego: załamanie gospodarcze z 1929 roku odbije się na życiu Violety, dotąd upływającym w splendorze wielkiego miasta. Rodzina straci wszystko i będzie zmuszona do przeprowadzki w odległą, dziką część kraju. Tam dziewczyna osiągnie pełnoletność i pozna pierwszego kandydata na męża…

W liście skierowanym do ukochanej osoby Violeta wspomina destrukcyjne zawody miłosne i płomienne romanse, nędzę i bogactwo, bolesne straty i chwile wielkiej radości. Na jej losy wpłynęły ważne wydarzenia historyczne: walka o prawa kobiet, rządy tyranów i ich upadek, wreszcie dwie pandemie: grypy hiszpanki z 1920 roku oraz koronawirusa z 2020 roku.

Isabel Allende kreśli kolejną niezwykle inspirującą i głęboko poruszającą historię, opowiedzianą przez kobietę, której pasja, determinacja i poczucie humoru pomagają jej przejść przez niezwykle burzliwe życie.

Isabel Allende (ur. 1942) – chilijska pisarka i dziennikarka. Jej rodzina została zmuszona do ucieczki do Wenezueli po zamachu stanu z 1973 roku, podczas którego obalono ówczesnego prezydenta, kuzyna jej ojca, Salvadora Allendego, a do władzy doszedł Augusto Pinochet. Doświadczenia te wykorzystała, pisząc swoją debiutancką powieść Dom duchów, która stała się międzynarodowym bestsellerem i została sfilmowana w gwiazdorskiej obsadzie. Opublikowała ponad 20 powieści, m.in.: Dom duchów (Marginesy 2021), Córkę fortuny (Marginesy 2021), Portret w sepii (Marginesy 2022), Z miłości i cienia (1992), Opowieści Ewy Luny (2000), Inés, pani mej duszy (2008), Japońskiego kochanka (2016), W samym środku zimy (2018), Długi płatek morza (Marginesy 2020), które zostały przetłumaczone na 35 języków i sprzedane na całym świecie w 70 milionach egzemplarzy, a także autobiograficzną prozę Kobiety mojej duszy (Marginesy 2022). Od 1987 roku mieszka w Stanach Zjednoczonych.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67790-55-0
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Przy­szłam na świat w pe­wien bu­rzowy pią­tek roku 1920, roku za­razy. Wie­czo­rem w dniu mo­ich na­ro­dzin na­stą­piła prze­rwa w do­sta­wie prądu, jak to zwy­kle by­wało w cza­sie bu­rzy, za­pa­lono więc świece i lampy naf­towe, które za­wsze były pod ręką na wy­pa­dek ta­kich awa­rii. Ma­ría Gra­cía, moja matka, po­czuła skur­cze – do­brze jej znane, wszak uro­dziła już pię­ciu sy­nów – i z re­zy­gna­cją przy­jęła cier­pie­nie, po­go­dzona z tym, że wyda na świat ko­lej­nego chłopca, z po­mocą sióstr, które już wcze­śniej to­wa­rzy­szyły jej w ta­kich mo­men­tach, nie tra­cąc przy tym głowy. Le­karz ro­dzinny od kilku ty­go­dni pra­co­wał bez wy­tchnie­nia w jed­nym ze szpi­tali po­lo­wych, wy­dało im się więc nie­roz­sądne wzy­wa­nie go do cze­goś tak pro­za­icz­nego jak po­ród. Przy po­przed­nich roz­wią­za­niach mo­gły li­czyć na aku­szerkę, za każ­dym ra­zem tę samą, ale jako jedna z pierw­szych pa­dła ofiarą grypy, a one nie znały żad­nej in­nej.

Matka do­szła do wnio­sku, że przez całe swoje do­ro­słe ży­cie była w ciąży, le­żała w po­łogu albo do­cho­dziła do sie­bie po sa­mo­ist­nym po­ro­nie­niu. Jej naj­star­szy syn, José An­to­nio, skoń­czył sie­dem­na­ście lat, co do tego aku­rat nie miała wąt­pli­wo­ści, bo uro­dził się w roku, gdy do­szło do jed­nego z naj­sil­niej­szych trzę­sień ziemi, które ob­ró­ciło w gruzy pół kraju i po­chło­nęło ty­siące ofiar, nie pa­mię­tała na­to­miast do­kład­nie wieku po­zo­sta­łych dzieci ani liczby swo­ich nie­do­no­szo­nych ciąż. Każda z nich na kilka mie­sięcy wy­łą­czała ją z nor­mal­nego ży­cia, a po­ród za­wsze ozna­czał dłu­go­trwałe wy­czer­pa­nie i me­lan­cho­lię. Przed ślu­bem była naja­trak­cyj­niej­szą panną na wy­da­niu w sto­licy, smu­kłą, ob­da­rzoną nie­za­po­mnianą twa­rzą o zie­lo­nych oczach i de­li­kat­nej skó­rze, ale zbyt czę­ste ciąże zde­for­mo­wały jej ciało i przy­ga­siły du­cha.

Teo­re­tycz­nie ko­chała swoje dzieci, ale w prak­tyce dla wła­snej wy­gody wo­lała trzy­mać je na dy­stans, al­bo­wiem ener­gia roz­pie­ra­jąca bandę chło­pa­ków wpro­wa­dzała bi­tewny za­męt do jej ma­łego ko­bie­cego kró­le­stwa. Kie­dyś wy­znała swo­jemu spo­wied­ni­kowi, że to ja­kaś klą­twa sza­tana ska­zała ją na ro­dze­nie sy­nów. Jako po­kutę za­dał jej od­ma­wia­nie ró­żańca, co­dzien­nie przez okrą­głe dwa lata, i prze­ka­za­nie po­kaź­nej da­ro­wi­zny na re­mont ko­ścioła. Mąż za­ka­zał jej cho­dze­nia do spo­wie­dzi.

Pod czuj­nym okiem Pi­lar, mo­jej ciotki, To­rito, chło­pak do wsze­la­kich po­sług, wszedł na dra­binę i przy­wią­zał sznury (trzy­mane w sza­fie na ta­kie oka­zje) do dwóch sta­lo­wych ha­ków, które sam kie­dyś umo­co­wał w su­fi­cie. Matka, ubrana w długą ko­szulę nocną, klę­czała za­wie­szona na przy­wią­za­nych do rąk sznu­rach i parła przez ja­kiś czas, w jej od­czu­ciu trwa­jący wiecz­ność, mio­ta­jąc strasz­liwe prze­kleń­stwa, któ­rych zwy­kle nie uży­wała. Ciotka Pía przy­kuc­nęła mię­dzy jej no­gami, go­towa przy­jąć no­wo­rodka, za­nim ten do­tknie pod­łogi. Wcze­śniej przy­go­to­wała na­pary z po­krzywy, pio­łunu i ruty, za­le­cane po po­ro­dzie. Ło­skot bu­rzy ude­rza­ją­cej w ża­lu­zje i od­ry­wa­ją­cej frag­menty da­chu za­głu­szył jęki i długi koń­cowy wrzask ro­dzą­cej, kiedy wy­su­nę­łam głowę. Za­raz po­tem moje po­kryte ślu­zem i krwią ciało wy­śli­zgnęło się ciotce z rąk i spa­dło na drew­nianą pod­łogę.

– Ależ z cie­bie nie­zdara, Pío! – za­wo­łała Pi­lar, pod­no­sząc mnie za nogę. – To dziew­czynka! – do­dała zdu­miona.

– Nie­moż­liwe, sprawdź do­brze – wy­mam­ro­tała matka sła­bym gło­sem.

– Prze­cież ci mó­wię, sio­stro. Nie ma siu­siaka – od­parła ciotka.

Tam­tego wie­czoru oj­ciec wró­cił do domu późno, po ko­la­cji i kilku par­tyj­kach ma­ria­sza w klu­bie. Od razu skie­ro­wał się do swo­jego po­koju, by zmie­nić ubra­nie i na wszelki wy­pa­dek na­trzeć dło­nie al­ko­ho­lem, za­nim przy­wita się z ro­dziną. Po­pro­sił słu­żącą o kie­li­szek ko­niaku, a jej na­wet nie przy­szło na myśl, by za­ko­mu­ni­ko­wać mu no­winę, bo nie przy­wy­kła roz­ma­wiać z chle­bo­dawcą, po czym po­szedł przy­wi­tać się z żoną. Już w progu po za­pa­chu krwi od­gadł, co się wy­da­rzyło. Za­stał moją matkę od­po­czy­wa­jącą w łóżku, w czy­stej ko­szuli, czer­woną na twa­rzy, z wło­sami mo­krymi od potu.

– Dla­czego nikt mnie nie uprze­dził? – za­wo­łał, po­ca­ło­waw­szy żonę w czoło.

– Jak mia­ły­śmy to zro­bić? Kie­rowca był z tobą, a żadna z nas nie wy­szłaby z domu w taką bu­rzę, na­wet gdyby prze­pu­ścili ją twoi uzbro­jeni naj­mici – od­parła Pi­lar nie­zbyt uprzej­mym to­nem.

– To dziew­czynka, Ar­se­nio. Wresz­cie masz córkę – wtrą­ciła Pía, po­ka­zu­jąc mu trzy­mane na rę­kach za­wi­niątko.

– Bogu niech będą dzięki! – mruk­nął oj­ciec, lecz uśmiech znik­nął mu z twa­rzy na wi­dok istoty, która wy­chy­liła się spod fałd szala. – Ma śliwę na czole!

– Nie przej­muj się. Cza­sami dzieci ta­kie się ro­dzą, ale po kilku dniach wszystko wraca do normy. To znak, że bę­dzie in­te­li­gentna – wy­my­śliła na po­cze­ka­niu Pi­lar, byle nie przy­znać, że jego córka wy­lą­do­wała na pod­ło­dze.

– Jak ją na­zwie­cie? – za­py­tała Pía.

– Vio­leta – od­parła sta­now­czo matka, nie da­jąc mę­żowi czasu na za­bra­nie głosu.

To zna­mie­nite imię no­siła pra­babka ze strony matki, która na po­czątku dzie­więt­na­stego wieku wy­ha­fto­wała go­dło na pierw­szej fla­dze nie­pod­le­głego kraju.

Pan­de­mia nie za­sko­czyła mo­jej ro­dziny. Kiedy tylko ro­ze­szły się wie­ści o lu­dziach w ago­nii, któ­rzy peł­zają po uli­cach w por­cie, i o nie­po­ko­ją­cej licz­bie fio­le­to­wych ciał w kost­nicy, Ar­se­nio del Valle, mój oj­ciec, wy­li­czył, że plaga do­trze do sto­licy nie póź­niej niż za kilka dni. Po­nie­waż spo­dzie­wał się jej, za­cho­wał spo­kój. Po­czy­nił też od­po­wied­nie przy­go­to­wa­nia z szyb­ko­ścią wła­ściwą wszyst­kim jego dzia­ła­niom, przy­datną w in­te­re­sach i w ro­bie­niu pie­nię­dzy. Jako je­dyny z braci był na naj­lep­szej dro­dze do od­zy­ska­nia sta­tusu czło­wieka za­moż­nego, któ­rym cie­szył się mój pra­dzia­dek, a który mój dzia­dek po nim odzie­dzi­czył, lecz z cza­sem za­czął go tra­cić, bo miał za dużo dzieci i oka­zał się zbyt uczciwy. Z pięt­nastki jego po­tom­ków żyło je­de­na­ścioro, co świad­czyło o sile krwi rodu del Valle i było po­wo­dem do prze­chwa­łek dla mo­jego ojca, ale utrzy­ma­nie tak licz­nej ro­dziny kosz­to­wało mnó­stwo wy­siłku i pie­nię­dzy, dla­tego ma­ją­tek stop­niowo się kur­czył.

Jesz­cze za­nim kra­jowa prasa na­zwała cho­robę po imie­niu, oj­ciec wie­dział, że cho­dzi o hisz­pań­ską in­flu­encę, bo śle­dził na bie­żąco wy­da­rze­nia na świe­cie. Umoż­li­wiały mu to za­gra­niczne ga­zety, do­cie­ra­jące do Klubu Jed­no­ści z opóź­nie­niem, ale do­star­cza­jące wię­cej in­for­ma­cji niż miej­scowa prasa, oraz ra­dio­sta­cja, skon­stru­owana wła­sno­ręcz­nie dzięki wska­zów­kom z pod­ręcz­nika, która za­pew­niała mu kon­takt z in­nymi ra­dio­ama­to­rami. Z za­kłó­ca­nego trza­skami i pi­skami na­słu­chu na fa­lach krót­kich do­wia­dy­wał się o rze­czy­wi­stych spu­sto­sze­niach, ja­kich pan­de­mia do­ko­ny­wała w in­nych miej­scach. Śle­dził po­stępy wi­rusa od sa­mego po­czątku, wie­dział, że roz­cho­dzi się ni­czym wiatr za­głady po ca­łej Eu­ro­pie i ca­łych Sta­nach Zjed­no­czo­nych, i do­szedł do wnio­sku, że skoro do­pro­wa­dził do tak tra­gicz­nych kon­se­kwen­cji w kra­jach cy­wi­li­zo­wa­nych, można ocze­ki­wać, że u nas, zwa­żyw­szy na bar­dziej ogra­ni­czone środki i więk­szą igno­ran­cję miesz­kań­ców, bę­dzie jesz­cze go­rzej.

Hisz­pań­ska in­flu­enca, którą na­zwano kró­cej „grypą”, do­tarła do nas z pra­wie dwu­let­nim opóź­nie­niem. Zda­niem przed­sta­wi­cieli świata na­uki ra­to­wa­li­śmy się przed nią tak długo dzięki geo­gra­ficz­nej izo­la­cji, na­tu­ral­nej ba­rie­rze, jaką sta­no­wią z jed­nej strony góry, z dru­giej – ocean, a także dzięki ła­god­nemu kli­ma­towi i od­da­le­niu, chro­nią­cemu nas przed nie­po­żą­da­nym na­pły­wem za­ra­żo­nych cu­dzo­ziem­ców. Lud na­to­miast przy­pi­sy­wał to in­ter­wen­cji ojca Ju­ana Qu­irogi, do któ­rego za­no­szono mo­dły pod­czas pro­ce­sji ma­ją­cych za­po­biec epi­de­mii. To je­dyny święty, któ­rego warto czcić – mimo że nie do­cze­kał się ka­no­ni­za­cji ze strony Wa­ty­kanu – bo bije wszyst­kich na głowę pod wzglę­dem świad­czo­nych na uży­tek lo­kalny cu­dów. W 1920 roku wi­rus do­tarł jed­nak i do nas, w pełni chwały i ma­je­statu, z im­pe­tem, któ­rego nikt nie mógł prze­wi­dzieć, oba­la­jąc wszyst­kie teo­rie na­ukowe i teo­lo­giczne.

Pierw­szymi ob­ja­wami cho­roby były uczu­cie przej­mu­ją­cego zimna, któ­remu nie dało się za­ra­dzić, trzę­sawka spo­wo­do­wana wy­soką go­rączką, ból głowy, jakby ktoś ści­skał ją ob­rę­czą, pie­cze­nie oczu i gar­dła oraz ma­ja­cze­nia cho­rego, który wi­dział śmierć cze­ka­jącą tuż przy łóżku. Skóra na­bie­rała nie­bie­sko­fio­le­to­wej, co­raz ciem­niej­szej barwy, wnę­trza dłoni i spody stóp ro­biły się czarne, ka­szel unie­moż­li­wiał od­dy­cha­nie, krwawa piana za­le­wała płuca, ofiara ję­czała nie­spo­koj­nie, a wszystko to koń­czyło się śmier­cią przez udu­sze­nie. Naj­więksi szczę­ścia­rze umie­rali po kilku go­dzi­nach.

Mój oj­ciec nie bez ko­zery po­dej­rze­wał, że w cza­sie wojny w Eu­ro­pie grypa spo­wo­do­wała wię­cej ofiar śmier­tel­nych wśród żoł­nie­rzy stło­czo­nych w oko­pach, gdzie nie dało się unik­nąć za­ra­że­nia, niż kule i gaz musz­tar­dowy. Rów­nie okrut­nie spu­sto­szyła Stany Zjed­no­czone i Mek­syk, by po­tem roz­prze­strze­nić się na Ame­rykę Po­łu­dniową. Ga­zety pi­sały, że w in­nych kra­jach zwłoki ukła­dano w stosy na uli­cach ni­czym drewno na opał, bo bra­ko­wało czasu i wol­nych miejsc na cmen­ta­rzach, by je po­cho­wać, że za­ra­żona zo­stała jedna trze­cia ludz­ko­ści i że liczba ofiar prze­kro­czyła pięć­dzie­siąt mi­lio­nów, ale do­nie­sie­nia pra­sowe były rów­nie sprzeczne jak prze­ra­ża­jące po­gło­ski prze­ka­zy­wane z ust do ust. Za­le­d­wie osiem­na­ście mie­sięcy wcze­śniej pod­pi­sano za­wie­sze­nie broni koń­czące straszną czte­ro­let­nią Wielką Wojnę w Eu­ro­pie, więc do­piero nie­dawno za­czę­li­śmy po­zna­wać praw­dziwy za­sięg pan­de­mii, ukry­wany do­tąd przez woj­skową cen­zurę. Ża­den kraj nie po­da­wał liczby ofiar po swo­jej stro­nie, tylko Hisz­pa­nia (która za­cho­wała neu­tral­ność w eu­ro­pej­skim kon­flik­cie) roz­po­wszech­niała in­for­ma­cje o cho­ro­bie, dla­tego za­częto ją na­zy­wać „hisz­pań­ską grypą”.

Wcze­śniej miesz­kańcy na­szego kraju od­cho­dzili z tego świata z tych sa­mych po­wo­dów co wszę­dzie, czyli no­to­rycz­nej nę­dzy, na­ło­gów, bó­jek, wy­pad­ków, ska­żo­nej wody, ty­fusu i wieku. Był to na­tu­ralny pro­ces, da­jący czas na godny po­chó­wek, lecz kiedy za­pa­no­wała grypa, ata­ku­jąca z żar­łocz­no­ścią ty­grysa, mu­siano zre­zy­gno­wać z po­cie­sza­nia umie­ra­ją­cych i z po­grze­bo­wych ry­tu­ałów.

Pierw­sze przy­padki od­no­to­wano pod ko­niec je­sieni w por­to­wych do­mach uciech, ale nikt – z wy­jąt­kiem mo­jego ojca – nie przy­wią­zy­wał do tego wagi, bo umie­rały ko­biety lek­kich oby­cza­jów, prze­stępcy i prze­myt­nicy. Uznano, że to cho­roba we­ne­ryczna przy­wle­czona z In­do­ne­zji przez przy­god­nych ma­ry­na­rzy. Szybko jed­nak oka­zało się, że nie­szczę­ście ma cha­rak­ter ma­sowy i że nie można na­dal zrzu­cać winy na roz­wią­złość i bez­tro­skie ży­cie, bo cho­roba nie od­róż­niała grzesz­ni­ków od cno­tli­wych. Wi­rus wy­grał z oj­cem Qu­irogą i prze­miesz­czał się bez prze­szkód, ata­ku­jąc za­cie­kle dzieci i star­ców, ubo­gich i bo­ga­tych. Kiedy cho­roba do­pa­dła całą trupę te­atralną i kilku człon­ków Kon­gresu, bru­kowce ogło­siły po­czą­tek apo­ka­lipsy i do­piero wtedy rząd pod­jął de­cy­zję o za­mknię­ciu gra­nic i kon­troli por­tów. Było już jed­nak za późno.

Nic nie dały msze od­pra­wiane przez trzech księży ani wo­reczki z kam­forą wie­szane na szyi, by za­po­biec za­ra­że­niu. Nad­cho­dząca zima i pierw­sze desz­cze tylko po­gor­szyły sy­tu­ację. Two­rzono więc na gwałt pro­wi­zo­ryczne szpi­tale po­lowe na bo­iskach spor­to­wych, kost­nice w chłod­niach rzeźni miej­skiej i ko­pano zbio­rowe mo­giły, gdzie tra­fiały zwłoki bie­da­ków za­sy­py­wane pa­lo­nym wap­nem. Wia­domo już było, że cho­roba wcho­dzi przez nos i usta i że nie wy­wo­łuje jej uką­sze­nie ko­mara ani żadne ro­baki w kisz­kach, w co wie­rzyło po­spól­stwo, dla­tego na­ka­zano no­sze­nie ma­se­czek, ale po­nie­waż tych nie star­czało na­wet dla per­so­nelu me­dycz­nego, który wal­czył z za­razą na pierw­szej li­nii frontu, reszta nie miała do nich do­stępu.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej gło­sami wscho­dzą­cej klasy śred­niej i ro­bot­ni­czych związ­ków za­wo­do­wych wy­brano no­wego pre­zy­denta, syna wło­skich imi­gran­tów uro­dzo­nego już w na­szym kraju, wy­znawcę po­stę­po­wych idei. Mój oj­ciec, jak wszy­scy jego krewni z rodu del Valle, przy­ja­ciele i zna­jomi, nie da­rzył go za­ufa­niem – pre­zy­dent za­mie­rzał bo­wiem wpro­wa­dzić nie­zbyt od­po­wia­da­jące kon­ser­wa­ty­stom re­formy, a poza tym był przy­błędą, który nie mógł się po­szczy­cić ka­sty­lij­sko-ba­skij­skim na­zwi­skiem odzie­dzi­czo­nym po przod­kach – zga­dzał się jed­nak z me­to­dami, ja­kie głowa pań­stwa za­sto­so­wała, by prze­ciw­dzia­łać ka­ta­stro­fie. Pierw­sze roz­po­rzą­dze­nie na­ka­zy­wało za­mknąć się w do­mach, by unik­nąć za­ra­że­nia, ale po­nie­waż nikt go nie prze­strze­gał, pre­zy­dent wpro­wa­dził stan wy­jąt­kowy, go­dzinę po­li­cyjną i za­kaz prze­miesz­cza­nia się lud­no­ści cy­wil­nej bez waż­nego po­wodu, pod karą grzywny, aresztu, a czę­sto­kroć chło­sty.

Za­mknięto szkoły, sklepy, parki i inne miej­sca, w któ­rych zwy­kle gro­ma­dzili się lu­dzie, ale na­dal dzia­łały nie­które urzędy, banki, trans­port dro­gowy i ko­le­jowy za­opa­tru­jący mia­sta, a także sklepy z na­po­jami wy­sko­ko­wymi, bo uwa­żano, że al­ko­hol w po­łą­cze­niu z koń­ską dawką aspi­ryny za­bija za­razę. Nikt nie li­czył zmar­łych z po­wodu za­tru­cia tą mie­szanką, na co zwró­ciła uwagę ciotka Pía, która była abs­ty­nentką i w do­datku nie wie­rzyła w ap­teczne leki. Zgod­nie z oba­wami mo­jego ojca po­li­cja nie ra­dziła so­bie z wy­mu­sza­niem po­słu­szeń­stwa i za­po­bie­ga­niem prze­stęp­stwom, o po­moc w pa­tro­lo­wa­niu ulic wła­dze mu­siały więc po­pro­sić woj­sko, za­słu­że­nie owiane złą sławą z po­wodu bru­tal­no­ści. To z ko­lei wy­wo­łało pro­te­sty ze strony par­tii opo­zy­cyj­nych, in­te­lek­tu­ali­stów i ar­ty­stów, pa­mię­ta­ją­cych ma­sa­krę bez­bron­nych ro­bot­ni­ków, w tym ko­biet i dzieci, sprzed kilku lat, i inne przy­padki, kiedy żoł­nie­rze rzu­cali się z ba­gne­tami na cy­wili, jakby mieli do czy­nie­nia z ob­cym woj­skiem.

Sank­tu­arium ojca Ju­ana Qu­irogi wy­peł­niło się wier­nymi, któ­rzy szu­kali tam ra­tunku przed grypą, i w wielu przy­pad­kach uda­wało im się go zna­leźć, choć nie­do­wiar­ko­wie (tych ni­gdy nie bra­kuje) ar­gu­men­to­wali, że je­śli cho­remu star­czyło sił, by po­ko­nać trzy­dzie­ści dwa stop­nie pro­wa­dzące do ka­pliczki na Wzgó­rzu Świę­tego Pio­tra, to zna­czy, że był już zdrowy. To nie znie­chę­ciło wier­nych. Mimo że za­ka­zano wszel­kich zgro­ma­dzeń pu­blicz­nych, spon­ta­nicz­nie ze­brał się tłum, który – z dwoma bi­sku­pami na czele pro­ce­sji – za­mie­rzał przejść do sank­tu­arium, ale zo­stał roz­pro­szony za po­mocą kolb ka­ra­bi­nów i wy­strza­łów. W nie­spełna kwa­drans żoł­nie­rze zo­sta­wili na placu boju dwa trupy i sześć­dzie­się­cioro troje ran­nych, z któ­rych je­den zmarł tego sa­mego dnia wie­czo­rem. Pre­zy­dent zi­gno­ro­wał ofi­cjalny pro­test bi­sku­pów i nie przy­jął pra­ła­tów w swoim ga­bi­ne­cie. Od­po­wie­dział im na pi­śmie za po­śred­nic­twem swo­jego se­kre­ta­rza, że „każdy, kto zła­mie prawo, zo­sta­nie su­rowo uka­rany, na­wet je­śli to bę­dzie sam pa­pież”. Nikt nie miał już ochoty na ko­lejną piel­grzymkę.

W na­szej ro­dzi­nie nie było ani jed­nego za­ra­żo­nego, bo jesz­cze przed bez­po­śred­nią in­ter­wen­cją rządu oj­ciec po­czy­nił nie­zbędne kroki, kie­ru­jąc się do­świad­cze­niami in­nych kra­jów w zwal­cza­niu pan­de­mii. Skon­tak­to­wał się przez ra­dio­sta­cję z nad­zorcą swo­jego tar­taku – chor­wac­kim imi­gran­tem, do któ­rego miał pełne za­ufa­nie – i ten przy­słał mu z po­łu­dnia dwóch naj­lep­szych drwali. Oj­ciec uzbroił ich w strzelby, tak stare, że na­wet on sam nie po­tra­fił się nimi po­słu­gi­wać, po­sta­wił przy wej­ściach na te­ren po­se­sji i ka­zał pil­no­wać, by nie wcho­dził ani nie wy­cho­dził przez nie nikt z wy­jąt­kiem niego i mo­jego naj­star­szego brata. Po­le­ce­nie oka­zało się trudne do wy­peł­nie­nia w prak­tyce, bo prze­cież nie mo­gli strze­lać do do­mow­ni­ków, by ich za­trzy­mać, ale sama obec­ność tych męż­czyzn od­stra­szała ewen­tu­al­nych zło­dzie­jasz­ków. Drwale, któ­rzy z dnia na dzień zo­stali uzbro­jo­nymi straż­ni­kami, nie mieli wstępu do domu. Spali na sien­ni­kach w wo­zowni, ży­wili się pro­wian­tem, który ku­charka po­da­wała im przez okienko, i pili mocną wódkę do­star­czaną im przez ojca bez ogra­ni­czeń ra­zem z gar­ściami aspi­ryny w celu ochrony przed za­razą.

Z my­ślą o wła­snym bez­pie­czeń­stwie oj­ciec ku­pił po­cho­dzący z prze­mytu an­giel­ski re­wol­wer marki We­bley, który spraw­dził się w cza­sie wojny, i za­czął ćwi­czyć strze­la­nie do celu na ku­chen­nym pa­tio, stra­sząc kury. Tak na­prawdę bał się nie wi­rusa, lecz zde­spe­ro­wa­nych lu­dzi. Na­wet w nor­mal­nych cza­sach w mie­ście było mnó­stwo nę­dza­rzy, że­bra­ków i zło­dziei. Gdyby zaś po­wtó­rzyła się sy­tu­acja za­ob­ser­wo­wana w in­nych kra­jach – wzro­słoby bez­ro­bo­cie, za­bra­kłoby żyw­no­ści i wy­bu­chłaby pa­nika – na­wet lu­dzie w miarę uczciwi, któ­rzy do­tąd ogra­ni­czali się do pro­te­sto­wa­nia przed bu­dyn­kiem Kon­gresu, żą­da­jąc pracy i spra­wie­dli­wo­ści, do­pusz­cza­liby się prze­stępstw. Po­dob­nie było w cza­sach, kiedy bez­ro­botni gór­nicy z pół­nocy, głodni i wście­kli, wdarli się do mia­sta, przy­wle­ka­jąc ty­fus.

Oj­ciec zro­bił za­pasy na zimę: ku­pił całe worki kar­to­fli, mąki i cu­kru, olej, ryż, wa­rzywa, orze­chy, war­ko­cze czosnku, su­szone mięsa oraz skrzynki owo­ców i ja­rzyn na prze­twory. Czte­rech sy­nów, z któ­rych naj­młod­szy skoń­czył nie­dawno dwa­na­ście lat, wy­słał na po­łu­dnie, jesz­cze za­nim szkoła pod we­zwa­niem Świę­tego Igna­cego za­wie­siła lek­cje na po­le­ce­nie władz, na­to­miast José An­to­nio zo­stał w sto­licy, bo chciał się za­pi­sać na uni­wer­sy­tet, kiedy tylko świat wróci do nor­mal­no­ści. Po­dró­żo­wa­nie zo­stało za­ka­zane, jed­nak moim bra­ciom udało się zła­pać je­den z ostat­nich po­cią­gów pa­sa­żer­skich, który do­wiózł ich do sta­cji San Bar­to­lomé, gdzie już cze­kał na nich Marko Ku­sa­no­vic, chor­wacki nad­zorca tar­taku. Zgod­nie z otrzy­ma­nymi in­struk­cjami miał ich po­słać do pracy, ra­mię w ra­mię z miej­sco­wymi nie­okrze­sa­nymi drwa­lami. Bez żad­nej ta­ryfy ulgo­wej. Ta­kie roz­wią­za­nie po­zwa­lało za­pew­nić im za­ję­cie i zdro­wie, a przy oka­zji unik­nąć kło­po­tów, ja­kich przy­spa­rza­liby, sie­dząc bez­czyn­nie w domu.

Mo­jej matce, jej dwóm sio­strom, Píi i Pi­lar, oraz słu­żą­cym przy­ka­zano, żeby sie­działy w domu i pod żad­nym po­zo­rem nie wy­cho­dziły na ze­wnątrz. Matka miała słabe płuca z po­wodu prze­by­tej w mło­do­ści gruź­licy, a do tego de­li­katną bu­dowę ciała – nie mo­gła ry­zy­ko­wać za­ra­że­nia się grypą.

Pan­de­mia nie zmie­niła zbyt­nio ru­tyny za­mknię­tego wszech­świata, ja­kim był nasz dom. Główne drzwi wej­ściowe, rzeź­bione w ma­ho­niu, pro­wa­dziły do wiel­kiego, ciem­nego holu, z któ­rego wcho­dziło się do dwóch sa­lo­nów, bi­blio­teki, ofi­cjal­nej ja­dalni, gdzie przyj­mo­wano go­ści, po­koju bi­lar­do­wego i jesz­cze jed­nego, za­mknię­tego, na­zy­wa­nego „biu­rem”, po­nie­waż stało tam kilka me­ta­lo­wych re­ga­łów wy­peł­nio­nych do­ku­men­tami, do któ­rych od nie­pa­mięt­nych cza­sów nikt nie za­glą­dał. Drugą część domu od­dzie­lało od pierw­szej pa­tio wy­ło­żone por­tu­gal­skimi ka­fel­kami, z nie­czynną fon­tanną w stylu mau­re­tań­skim i mnó­stwem do­nic z ka­me­liami. Od tych kwia­tów wzięła się na­zwa po­sia­dło­ści: Ka­me­liowy Dwór. Wzdłuż trzech bo­ków pa­tia bie­gła prze­szklona ga­le­ria z fa­zo­wa­nymi szy­bami, łą­cząca po­miesz­cze­nia, z któ­rych ko­rzy­stało się na co dzień: ja­dal­nię, ba­wial­nię, szwal­nię, sy­pial­nie i ła­zienki. La­tem w ga­le­rii pa­no­wał chłód, zimą było w niej dość cie­pło za sprawą pie­cy­ków wę­glo­wych. Ostat­nią część domu sta­no­wiło kró­le­stwo słu­żą­cych i zwie­rząt, znaj­do­wały się tam kuch­nia, ko­ryta do pra­nia, skła­dziki, wo­zow­nia i kilka nędz­nych kli­tek, w któ­rych spały po­moce do­mowe. Moja matka bar­dzo rzadko za­glą­dała do tych miejsc.

Po­sia­dłość na­le­żała kie­dyś do mo­ich dziad­ków ze strony ojca; kiedy po­marli, oka­zała się je­dyną cenną spu­ści­zną, jaką zo­sta­wili dzie­ciom. Po­dzie­lona po­mię­dzy je­de­na­stu sy­nów, przed­sta­wiała jed­nak dla każ­dego z nich nie­wielką war­tość. Ar­se­nio, który jako je­dyny miał ja­kąś wi­zję przy­szło­ści, za­pro­po­no­wał bra­ciom, że od­kupi ich czę­ści, spła­ca­jąc je w nie­wiel­kich ra­tach. Po­cząt­kowo trak­to­wali to jako przy­sługę z jego strony, bo oj­ciec wy­ja­śnił im, że stare do­misz­cze wy­maga grun­tow­nej prze­bu­dowy. I że nikt przy zdro­wych zmy­słach nie chciałby tam miesz­kać, ale on po­trze­buje prze­strzeni dla swo­ich dzieci (także tych, które miały się jesz­cze uro­dzić), te­ścio­wej (bar­dzo już le­ci­wej) i sióstr żony (dwóch sta­rych pa­nien zda­nych na jego ła­skę). Sto­sunki z braćmi po­psuły się, kiedy za­czął się spóź­niać ze spła­ca­niem obie­ca­nych rat, a w końcu zu­peł­nie tego za­nie­chał. Nie za­mie­rzał ich oszu­kać. Tra­fiały mu się po pro­stu oka­zje, na któ­rych mógł sko­rzy­stać fi­nan­sowo, więc ry­zy­ko­wał, obie­cu­jąc so­bie, że spłaci ich łącz­nie z od­set­kami, tym­cza­sem mi­jały lata, a on cią­gle prze­su­wał ter­miny, aż wresz­cie cał­kiem za­po­mniał o długu.

Fak­tycz­nie, była to ru­dera, ale par­cela zaj­mo­wała pół kwar­tału i wcho­dziło się na nią z dwóch ulic. Szkoda, że nie mam zdję­cia, Ca­milo, bo tam za­częły się moje ży­cie i moje wspo­mnie­nia. Do­misz­cze stra­ciło nie­gdy­siej­szy blask, jesz­cze sprzed kra­chu go­spo­dar­czego, kiedy dzia­dek wła­dał kla­nem licz­nych sy­nów oraz ar­mią słu­żą­cych i ogrod­ni­ków utrzy­mu­ją­cych w domu nie­ska­zi­telną czy­stość, a w ogro­dzie raj pe­łen kwia­tów i drzew owo­co­wych, ze szklar­nią, gdzie ho­do­wano or­chi­dee z in­nych stref kli­ma­tycz­nych, i czte­rema mar­mu­ro­wymi rzeź­bami po­staci z mi­to­lo­gii grec­kiej (zgod­nie z ów­cze­snymi upodo­ba­niami zna­mie­ni­tych ro­dów) wy­ko­na­nymi przez miej­sco­wych rze­mieśl­ni­ków, któ­rzy na co dzień cio­sali ka­mienne płyty na­grobne. Sta­rzy ogrod­nicy po­marli, a nowi byli zda­niem mo­jego ojca bandą leni. „Jak tak da­lej pój­dzie, chwa­sty po­chłoną nam dom”, po­wta­rzał, lecz nie ro­bił ni­czego, by to zmie­nić. Ko­chał przy­rodę, ale po­dzi­wiał ją z da­leka; nie za­słu­gi­wała na jego uwagę, wo­lał spo­żyt­ko­wać całą ener­gię na sprawy bar­dziej do­cho­dowe. Po­stę­pu­jąca de­wa­sta­cja po­sia­dło­ści nie­zbyt go mar­twiła, za­mie­rzał miesz­kać tam, tylko do­póki bę­dzie mu­siał. Dom nie przed­sta­wiał żad­nej war­to­ści, za to działka była ła­ko­mym ką­skiem. Pla­no­wał ją sprze­dać, kiedy osią­gnie od­po­wied­nią war­tość, na­wet gdyby miał na to cze­kać la­tami. Kie­ro­wał się ba­nal­nym ak­sjo­ma­tem: na­leży ku­po­wać ta­nio i sprze­da­wać drogo.

Klasa wyż­sza prze­no­siła się stop­niowo do dziel­nic wil­lo­wych, z dala od gma­chów pu­blicz­nych, tar­go­wisk i za­ku­rzo­nych pla­ców ob­sry­wa­nych przez go­łę­bie. Domy ta­kie jak nasz bu­rzono po­spiesz­nie, a na ich miej­scu wzno­szono biu­rowce i apar­ta­menty dla klasy śred­niej. Sto­lica była i na­dal jest jed­nym z naj­bar­dziej po­dzie­lo­nych pod wzglę­dem kla­so­wym miast świata; gdyby war­stwy niż­sze śmie­lej zaj­mo­wały ulice uwa­żane za główne od cza­sów ko­lo­nial­nych, któ­re­goś dnia oj­ciec mu­siałby prze­nieść ro­dzinę w inne miej­sce, by nie stra­cić pre­stiżu w oczach przy­ja­ciół i zna­jo­mych. Na ra­zie na prośbę matki uno­wo­cze­śnił je­dy­nie część domu, in­sta­lu­jąc elek­trycz­ność i se­desy, pod­czas gdy reszta da­lej spo­koj­nie nisz­czała.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: