- promocja
Virion 4. Szermierz - ebook
Virion 4. Szermierz - ebook
Kiedy następnym razem wyciągniesz miecz powiedz sobie jasno, że zginiesz w tym starciu. To cię uspokoi.
Na życie Viriona i Niki czyha zbyt wielu wrogów, by ucieczka mogła trwać w nieskończoność. Obława jest coraz bliżej, już słychać jazgot psów i tętent kopyt.
Nieuchronnie zbliża się chwila ostatecznego rozstrzygnięcia.
Chwila, w której wszystkie intrygi i tajemnice ujrzą światło dzienne.
Moment, w którym interesy Cesarstwa, Zakonu i Rady Czarodziejów zderzą się z nieposkromioną furią Szermierza Natchnionego broniącego jedynej istoty, która się dla niego liczy. Nadchodzi dzień ostatecznej próby, po której na zdeptanej, skrwawionej ziemi stać będzie tylko jeden człowiek. Albo upiór.
Finalny tom tetralogii o młodości Viriona – szermierza natchnionego.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-517-6 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
No i coś ty narobił?! – Horech patrzył na zakrwawione ciało jakiegoś obszarpańca.
– Ja?! – Virion nie mógł uwierzyć w taką bezczelność mistrza. – To ty go pchnąłeś mieczem!
– A ty dokończyłeś nożem!
– Wcale nie dokończyłem! Leciał w moim kierunku...
– Czemu tak wrzeszczycie? – Anai i Niki, którzy zajmowali się końmi, postanowili zobaczyć, co spowodowało kłótnię między nauczycielem a uczniem.
– Bo Virion dziabnął jakiegoś człowieka...
– Nie jakiegoś! On szperał w naszych bagażach.
– O czym wy w ogóle mówicie? – Anai pierwszy podszedł do awanturujących się mężczyzn. Najpierw zobaczył krew na rękach Viriona, potem połyskujące czerwienią ostrze miecza Horecha, a na koniec opuścił wzrok na dół. – O ja cię pierdolę! – wyrwało mu się bezwiednie. – Co teraz zrobimy z ciałem?!
Niki zorientowała się chwilę później.
– Czy nawet na moment nie można was zostawić do pilnowania bagaży? – Załamała ręce. – Dwóch dorosłych mężczyzn?
– To nie ja. – Horech zrobił gest, jakby chciał zasłonić się zakrwawionym mieczem.
– Ja też nie!
Mogłoby dojść do poważniejszej scysji, gdyby nie okrzyk Kili, wysłanego przed świtem na rozpoznanie.
– Gdzie jesteście? – Niewolnik nie mógł w pierwszej szarości poranka zorientować się w rozkładzie zagród przy wielkiej karczmie.
– Tutaj, tutaj! Nie rób hałasu.
– Ale znalazłem okazję! Nie uwierzycie... – Kila urwał nagle na widok zakrwawionego ciała pod nogami swoich towarzyszy. – Kto to jest?
– Nie wiem. Nie wiem. – W tej jednej kwestii zarówno Virion, jak i Horech okazali się wyjątkowo zgodni. – A co znalazłeś?
Niewolnik otrząsnął się dopiero po dłuższej chwili.
– Znalazłem frajerów, którzy przewiozą nas przez te wszystkie królestwa bez żadnej kontroli. To książęca rodzina, w dodatku dysponująca glejtem.
– Czym? – nie zrozumiała Niki.
– Mają list żelazny od księcia. Nikt nie ma prawa ich sprawdzać. Podróżują do Troy, ale są bez pieniędzy, więc jeśliby ktoś pokrył im koszty podróży na odpowiednim poziomie, to przyjęliby go chętnie do kompanii.
– No to już – Virion od razu podjął decyzję. – Nie ma się co zastanawiać.
– Tyle że oni wymagają towarzystwa na poziomie. Znającego etykietę, a nie sposoby zarzynania ludzi nożem. – Kila wskazał na leżącego u ich stóp nieszczęśnika.
– Znam zasady dobrego wychowania, umiem mówić ich językiem.
– A co do reszty to im nakłam! – poddał myśl Horech.
– Właśnie. – Virion wytarł ostrze noża i schował go za pasek. – Mogę iść choćby od razu.
Niki potrząsnęła głową.
– Może najpierw obmyj ręce z krwi – mruknęła.
– Mam nadzieję, że dołożyłeś wszelkich starań, by zapewnić nam doborowe towarzystwo. – Winne spojrzała na stojącego przed nią mężczyznę, jakby był co najmniej mistrzem ceremonii na dworze. – Jesteśmy książęcą rodziną i nawet w podróży nie możemy zadawać się z byle kim.
– Ależ, wielka pani. – Przewodnik zgiął się w głębokim ukłonie przed starą kobietą w wytwornej, aczkolwiek bardzo już naruszonej zębem czasu sukni. – Zapewniam cię, że moja dbałość o ciebie nie ma sobie równych. A...
– A kogo znalazłeś? – wpadła mu w słowo.
– Och, to szacowna rodzina z tradycjami, która podróżuje do ośrodka kultu uzdrowicielskiego w Keddelwach.
– Ktoś z nich jest chory?
– Odbywają podróż w intencji seniora rodu w bardzo podeszłym wieku...
– Starość to nie choroba – Winne znowu przerwała swojemu rozmówcy. – A poza tym na cóż się zdają modły pod nieobecność osoby, której dotyczą?
– On podróżuje razem z rodziną, wielka pani.
– Niedorzeczność. Wlec starca po bezdrożach!
Przewodnik wykonał odżegnujący gest.
– Jest bardzo rześki. Ma tylko jakiś problem z głową, bo zdaje się spać przez cały czas. Kiedy jednak zostanie obudzony, radzi sobie doskonale z poruszaniem się nawet na koniu.
– O?
Matriarchini książęcej rodziny skrzywiła usta. Sama miała problem, by poruszać się po gruntowych drogach swoim wozem. Możliwość jazdy konnej nawet nie przemknęła jej przez myśl. Wierzch to nie sposób podróżowania wysoko urodzonych dam.
– A czy oni są... – zawahała się – na poziomie? Czy można prowadzić dystyngowaną dyskusję?
Przewodnik chyba nie do końca wiedział, co to jest dystyngowana dyskusja, więc znowu zgiął się w ukłonie, żeby nie zdradził go wyraz twarzy.
– Wyrażają się w sposób bardzo dworny, wielka pani – powiedział ostrożnie.
– No cóż, przyjmę ich zatem. Ale powiedz mi jeszcze: sprawdziłeś ich? Dowiedziałeś się, kim są z całą pewnością?
– Oczywiście, wielka pani.
– Pamiętaj, jesteśmy rodziną książęcą i musimy jak ognia unikać najmniejszej nawet kompromitacji.
– Pamiętam o tym, wielka pani. I skrupulatnie sprawdziłem każdą informację. To naprawdę szacowna rodzina. Nie są zamieszani w żadną aferę, nie otarli się o oszustwo, przeniewierstwo, nic, co mogłoby zaszkodzić reputacji szlachetnie urodzonych.
Winne przytaknęła.
– I ostatnia wątpliwość. Wiesz przecież, że podróżuje z nami moja córka, mój kwiatuszek ukochany, moje oczko w głowie. Czy ta niewinna istota nie zostanie narażona na towarzystwo ludzi gwałtownych? Zachowujących się niestosownie?
– Ależ oni są szlachtą.
– I szlachcic potrafi kogoś zabić. Czy to na turnieju, czy w karczmie, czy nawet w domu, jak sobie podchmieli zanadto. Widziałam ja szlachetnie urodzonych, którzy w napadzie szału potrafili zatłuc jakiegoś niewolnika, i to bez wyraźnej przewiny.
– Zapewniam cię, wielka pani, że nikt z nich nikogo nie zabił! Sprawdziłem!
Matriarchini nie była jeszcze przekonana do końca.
– Proś zatem.
Przewodnik cofnął się o kilka kroków i otworzył drzwi.
– Panie... – Wykonał zapraszający gest.
Młodzieniec, który pojawił się w izbie, zrobił na Winne zdecydowanie dobre wrażenie. Taksowała uważnym wzrokiem każdy szczegół ukłonu, który składał. Hm, bardzo dystyngowany.
– Wielka pani!
Nieźle, nieźle, wspaniały akcent. Perfekcyjne wykształcenie. Młodzieniec nie spieszył się, nie denerwował. Doskonale wiedział, co zrobić i w którym momencie. Właśnie zbliżył się o krok i powtórzył ukłon, czekając na jej odpowiedź.
Ponieważ pierwsza lustracja wypadła zdecydowanie na jego korzyść, postanowiła nie przedłużać powitania.
– Jak ci na imię, chłopcze? – zapytała.
– Virion.
Nerva zaprowadził Taidę do podziemi Zamku, do pomieszczenia, w którym głośno szumiała spiętrzona w kaskadę woda. Sam zajął miejsce w okazałym fotelu, pozostawiając jej do dyspozycji jedynie stołeczek naprzeciwko. Nie dość, że niewygodny, to jeszcze zmuszający do przyjęcia niezbyt wdzięcznej pozycji.
Szef zaczął rozmowę z niezwykłą u niego kurtuazją.
– Moja ty dziewczynko do zadań specjalnych. – Mrugnął do Taidy lewym okiem. – Jestem ci winien przeprosiny.
– Z jakiego powodu?
Westchnął.
– Kiedy wszyscy już skreślili Lunę z listy żywych, jedynie ty, jak małe, zasmarkane dziecko, uparłaś się głupio, całkiem niewrażliwa na argumenty, i... i dopięłaś swego. Mamy Lunę żywą.
– To nie do końca moja zasługa.
– Mówisz o „zdarzeniu”, które wysłało ci wiadomość? Do tego jeszcze wrócimy. To interesujący wątek.
– A teraz...
– A teraz – powtórzył za nią – musisz zdać sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w życiu widzisz człowieka, który naprawdę ma mieszane uczucia.
Spojrzała na Nervę z zaciekawieniem.
– Nie rozumiem.
– Bo widzisz, dziecko. To dobrze, że masz żywą Lunę. Wiele się dowiemy, a jeszcze więcej możliwości rysuje się przed nami. Ale...
Zawiesił głos, więc spytała:
– A ta druga strona medalu?
– Jak rozumiem, nie zastanawiałaś się, co dalej z naszą biedną czarownicą?
Taida gorączkowo przeszukiwała zakamarki swojego umysłu. Zastanawiała się czy się nie zastanawiała? A szlag! Nad czym się tu zastanawiać?
– Luna jest teraz w rękach najlepszych medyków. Jest leczona, odkarmiana, i to według naukowych metod opracowanych przez specjalistę, lekarza zatrudnionego przez ojca Viriona...
Nerva powstrzymał potok jej wymowy ruchem ręki.
– Czuwa nad nią jakiś czarownik?
– Tak.
– Zaufany?
– Tak, oczywiście. Mam na niego cały zestaw haków.
Szef powoli skinął głową.
– Musisz mu uzmysłowić, że jeśli o cudownym ocaleniu Luny dowie się Rada Czarowników, to użyjesz przeciwko niemu wszelkich materiałów, które na niego masz.
Nie zrozumiała w pierwszej chwili.
– Dlaczego?
– Luna jest niewolnicą. Jest też czarownicą – tłumaczył cierpliwie. – A ponieważ w całym wszechświecie nie ma niewolnic czarownic, to Rada na pewno natychmiast usunie tę anomalię za świata. Żeby nie burzyła boskiego ładu.
Taida przez moment miała problem ze złapaniem następnego oddechu. Zaraza jasna! Nerva mógł mieć rację. Trochę znała tych tępogłowych paternalistycznych hipokrytów. Zabiją koleżankę, żeby uniknąć wstydu. Nie, nie... To nie o wstyd chodzi, a przynajmniej nie tylko. Żywa Luna z wypalonym na tyłku piętnem będzie dowodem, że czarownicy nie są nietykalni. A na takie coś Rada rzeczywiście nie może pozwolić. O Bogowie.
– Kolejnym twoim wrogiem jest twój drugi szef.
– Imms?
– A w czyjej gestii są sprawy zbiegłych niewolników?
– Luna znikąd nie uciekła.
– Znasz go – osadził ją pewnym tonem. – Będzie wnikał?
Taida opuściła głowę. Poczuła, jak mury Zamku napierają na nią nieubłaganie z każdej strony. Przecież sama wysłała czarownicę z zadaniem. Przecież...
– Trzeba to jakoś odkręcić – powiedziała niepewnie.
– Tego się nie da odkręcić. – Nerva tylko machnął dłońmi. – Wybacz, ale znowu wyszła z ciebie baba. Nie pomyślałaś, jakie będą konsekwencje faktu, że Luna popadła w niewolę?
– Nie z własnej winy!
– A kogo to obchodzi?! – krzyknął jeszcze głośniej. – Myślisz, że jak biedak idzie w niewolę za długi, to z własnej woli? Chłop wyzuty z ziemi też z własnej woli? Kogo to obchodzi? – powtórzył. – Masz piętno wypalone na dupie, to jesteś niewolnikiem do końca życia. Nie! Do końca świata!
Krzyczał na Taidę jak na krnąbrną uczennicę. Przez chwilę nie wiedziała nawet, co odpowiedzieć.
– A jeśli księciu przypadkiem wypalą piętno, to...
– To się go zabije w najłagodniejszy z możliwych sposobów – dokończył za nią. – Czarownica, książę czy choćby cesarz są symbolami, dziecko. A symbole muszą być nieskazitelne. Nieskalane.
No i co z tego, że Nerva miał rację? Taida postanowiła zawalczyć o kobietę, którą sama wysłała na samobójczą, jak się okazało, misję.
– Szefie. Zleciłeś mi konkretne śledztwo. I właśnie doszłam do ściany. Nie mogę ruszyć dalej bez czarownicy!
Nerva powoli opadł na oparcie swojego wielkiego fotela. Długo patrzył na Taidę spod przymrużonych powiek.
– No i nareszcie mówisz jak mój oficer, a nie zasmarkana dziewczynka – wycedził w końcu. – Oczywiście, że nie damy pogrześć Luny! Jest teraz w naszych rękach i zrobi, co zechcemy!
Popatrzył na nią triumfalnie.
– Co? – Taida przełknęła ślinę.
Uśmiechnął się cynicznie.
– Nie ma procedury uwalniania niewolników, więc ją sobie kupisz. Luna będzie odtąd twoją prywatną własnością.
– No chyba żartujesz?
– Nie. Wyślij kogoś na prowincję albo nawet każ to zrobić tamtejszemu prefektowi. Wiele cię to nie będzie kosztować, bo dziewczyna niezdatna do niczego.
Taida czuła, że palą ją policzki. Jak mogłaby to zrobić swojej koleżance? Komuś, z kim rozmawiała tak niedawno jak równy z równym?
– Teraz wymyślmy, jak ją wyleczyć, nie płacąc za to z twojej kieszeni, bo w ten sposób ocieramy się o przestępstwo. Jakieś pomysły?
Taida musiała się skupić. Jej szef nie tolerował żadnych rozterek. Nie tolerował braku koncentracji. A już najbardziej nie lubił, kiedy ktoś nie miał pomysłów na rozwiązanie sytuacji.
– Aaaa... Eee... – Początek jej wypowiedzi był trochę niezborny, przełknęła więc ślinę raz jeszcze. – Proponuję zawiadomić prefekturę w osobie Girona, że zbiegła niewolnica. Niech ją „złapie”, a ponieważ okaże się niezbędna do jakiegoś śledztwa, niech ją wyleczy za państwowe pieniądze. A potem ja się zgłoszę i powiem, że to moja własność, niech oddaje.
Nerva przytaknął.
– Giron, stary, doświadczony, zakochany w tobie – mruknął. – Poradzi sobie z tym.
– Pozostaje więc sprawa domu Luny, wszystkich posiadłości i tego, co miała. W tej chwili status właściciela w aktach to „zaginiona”.
– Właśnie. Nie możemy dopuścić, żeby zmieniono go na „niewolnica”.
– Oczywiście, ponieważ wtedy stanie się jasne, że odnaleźliśmy Lunę. I czarownicy ją zabiją. Proponuję, żebyśmy to my zabili ją wcześniej.
Z głęboką satysfakcją obserwowała, jak brwi szefa wędrują do góry.
– No? No?
– W obu przypadkach własność Luny ulega przepadkowi. Jeśli zabiorą majątek niewolnicy, przechodzi on na własność cesarza. Jeśli jednak zabiorą nieżywej właścicielce, to przechodzi na skarb państwa. Proponuję więc, żeby zgon stwierdził ktoś ze Służby Skarbu, bo te kutasy, nasi sąsiedzi, na pewno potrafią sobie coś przy okazji uszczknąć na budżet operacyjny.
– Brawo, pani prokurator. – Nerva klasnął w dłonie. – Zmień tylko Lunie imię.
– A kogo obchodzi, jak się wabi mój pies? – Taida uśmiechnęła się dziś po raz pierwszy. I włożyła w to sporo wysiłku.
Skinął głową.
– No fakt.
Mimo że był stary i potężnej tuszy, wstał szybciej niż ona.
– Dziękuję za rozmowę. – Patrzył na Taidę spod przymrużonych powiek. – I cieszę się, że jesteś moją podwładną, pani oficer.
To ostatnie zostało wypowiedziane chyba nawet z odcieniem szacunku. Prawie jej zasalutował.
Winne należała do rodziny książęcej, cokolwiek to oznaczało w dalekim królestwie, z którego pochodziła. Nigdy ani słowem nie zająknęła się o stopniu pokrewieństwa z samym księciem, którego imienia również zdecydowała się nie przywoływać. Niemniej glejt, którym się posługiwała, był niewątpliwie prawdziwy. Otwierał wszystkie drzwi, zwalniał z opłat, czy to myta, czy ceł po drodze, sprawiał, że głowy pochylały się gremialnie na widok samego pergaminu i jego pieczęci.
Niestety, widać też było gołym okiem, że choć pochodzenie Winne i jej rodziny jest bardzo wysokie, to jednak cała trójka nie podróżowała w sposób książęcy. Żołnierzy ochrony mieli raptem sześciu. W dodatku takich, którzy mogli się nadać jedynie do rozgarniania tłuszczy w karczmie. Byli licho oporządzeni, beznadziejnie wyszkoleni, obraz nędzy i rozpaczy bardziej niż delegacja z książęcej gwardii. Podobnie dwoje służących. Choć starsza para ewidentnie znała etykietę na wskroś, to ich ubiory zdradzały raczej gminne pochodzenie.
No i sama rodzina. „Książęca”.
Matriarchini Winne na pewno pochodziła ze starej arystokracji. Jej maniery i dystyngowany sposób zachowania onieśmielały wszystkich. Jej mąż, Komo, w zasadzie się nie odzywał. Wyglądał na zalęknionego. Tak samo jak ich córka, Natrija, młode, niewinne i chyba naiwne dziewczę o wielkich, zawsze wilgotnych oczach. Stroje całej trójki dawno już zapomniały czasy swojej świetności. Nieliczne przedmioty, które zabrali ze sobą i którymi się posługiwali, na pewno też miały swoje lata. Były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Ich stan jednak sprawiał wrażenie, że te właśnie rzeczy pozostały w rękach rodziny, bo właściciel lombardu po prostu ich nie przyjął.
Mimo to cały orszak wcale nie zatrzymywał się w najpodlejszych karczmach. Wybierali średnie, przyzwoite. Faktem jest, że bez szaleństw i luksusów. Niemniej Kila, który odkrył ich po drodze i natychmiast wszystkiego się dowiedział, nie miał żadnych trudności, żeby wkręcić swoich do towarzystwa, płacąc suto ich przewodnikowi. Przyczyna była prosta.
Rodziny książęcej nie kontrolowano na drogach, nie do pomyślenia była jakakolwiek rewizja ani nawet poważniejsze przepytywanie. Rodzina książęca cieszyła się immunitetem i bez znaczenia było, skąd pochodzi. A najśmieszniejsze w tym wszystkim okazało się to, że nietykalność dotyczyła wszystkich, którzy razem z nimi podróżują, całego towarzystwa. Dlatego Kila błyskawicznie chwycił okazję. Po rozstaniu ze Zmorą i Soggo, którzy musieli zadbać o swój „lud”, Virion, Niki, Horech, Anai i on sam z coraz większym trudem wymykali się z zaciskającej się wokół nich pętli. Tylko dzięki temu, że Niki była zwiadowcą natchnionym, jeszcze ich nie złapano. I nawet nie chodziło o same sługi Zakonu. Donosicielstwo, wścibskość i upierdliwość lokalnych władz w księstewkach, przez których tereny musieli podróżować, doprowadzały wszystkich do bezsenności. Wpadka w każdej chwili stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Kila nie czekał więc na cud. „Rodzina książęca” okazała się idealnym rozwiązaniem. Przewodnik skwapliwie wziął sutą łapówkę, a matriarchini, słysząc, że nowi towarzysze podróży będą partycypować w jej kosztach (jeśli partycypacją można nazwać pokrycie stu procent wydatków), była po prostu zachwycona.
Jedyne, co martwiło przedstawicielkę starej arystokracji, to niepewność, czy nowe towarzystwo jest odpowiednio dystyngowane. No i czy ma dostatecznie szlachetne pochodzenie. Winne natychmiast ich zaszeregowała. Virion znajdował się poza podejrzeniem. Prawidłowy akcent, nie połykał sylab, mówił starannie, z pieczołowitością dobierając słowa. Szlachetnie urodzony bez dwóch zdań. Kila to służący, Anai został przedstawiony jako medyk opiekujący się dziadkiem Viriona, obaj więc z gminu, niczego nie udawali i ich niechlujny sposób mówienia nie budził wątpliwości. Sam dziadek o imieniu Horech generalnie spał lub drzemał całymi dniami, budząc się tylko, by sączyć przypisane mu przez medyków lekarstwo z wielkiego bukłaka. Trudno było go ocenić właściwie, bo w ogóle się nie odzywał.
Podejrzenia budziła Niki, którą Virion przedstawił jako siostrę. Niki... Skąd to prostackie imię w arystokratycznych rzekomo kręgach? Co prawda mówiła z prawidłowym akcentem, ale jej niezbyt bogaty zasób słownictwa nie wskazywał na obecność dworskich nauczycieli w dzieciństwie. Hm.
Winne zastawiła pułapkę. I już na pierwszym postoju sprawiła, że zostały same z Niki na uboczu. Od razu zaatakowała frontalnie, chcąc przeprowadzić decydującą próbę.
– Posłuchaj, moje dziecko, pozwól, że opowiem ci arcyciekawą historię. Wysłuchasz mnie?
– Z chęcią, wielka pani. – Niki uśmiechnęła się ciepło. Nie podejrzewała, że stara wiedzie ją wprost do pułapki.
– Otóż kiedyś, dawno temu, miałam na dworze przyjaciela, zdawało się, konkurującego nawet. I wiesz, co zrobił pewnego dnia?
– Nie wiem, wielka pani.
– Nie zgadłabyś, kochanie. On zwierzył się ze swojego kłopotu i zapytał mnie o radę. Chodziło o dobór odpowiednich mebli... – Winne spojrzała badawczo w twarz dziewczyny. – A tak nawiasem mówiąc, co byś mu doradziła w takiej sytuacji?
Niki zamyśliła się, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć. Była istotą z głową przepełnioną miłością i nadmiar inteligencji już się chyba tam nie mieścił. Nie podejrzewała podstępu. Choć miała niezwykłą zdolność mimikry, która umożliwiała jej podrobienie idealnego akcentu, to szkół żadnych nie kończyła. Nie była obyta w świecie i jedyne, co o nim wiedziała tak naprawdę, to wszystko, co powiedział jej Virion. Natomiast instynkt upiorzycy w żaden sposób nie mógł pomóc w kwestii wyposażania wnętrz. Odparła więc z naiwną szczerością:
– Ja nigdy nie kupowałam mebli, wielka pani. – Gorączkowo zastanawiała się, gdzie w ogóle kupuje się meble. Przecież nie na targu. Targi znała i widziała. Żadnych większych rzeczy do domu tam nie było. – Ja chyba nie wiem – wyznała zgodnie z prawdą. – Nigdy nie kupiłam nawet najmniejszego drobiazgu.
Z pewnym niepokojem obserwowała, jak matriarchini rozszerzają się oczy. Ale reakcja, która nastąpiła, już ją zdziwiła.
Winne przytuliła Niki do siebie w odruchu nagłej solidarności.
– Och, dziecko, przepraszam za moje niefortunne pytanie. Oczywiście, że nie wiesz. Wybacz mi, proszę. Kochana, mnie starej już w umyśle się pomieszało.
Upiorzyca nie miała pojęcia, co miałaby wybaczać. Zaskoczona, bez słowa przyjmowała od staruszki zarówno przepraszające pocałunki, jak i głaskanie po głowie. Dopiero kiedy matriarchini ją wypuściła, wróciła do swoich i opowiedziała całą historię.
Tylko Virion i Kila zrozumieli, co się tam stało i czego dotyczył test. Obaj chichotali przez pół wieczoru.
– O, widzisz? – Virion wycelował w Kilę palcem. – Tylko szczerość prowadzi do sukcesu.
– Tak – śmiał się niewolnik. – A ponieważ Niki była totalnie szczera i mówiła prawdę, więc stara musiała jej uwierzyć. I zmieszała się, kiedy Niki odruchowo odpowiadała tak, jak powinna.
Anai pociągnął spory łyk wina z bukłaka leżącego obok natchnionego szermierza, który znowu przysnął.
– A moglibyście wyjaśnić, o co chodziło? – Wytarł rękawem usta.
– To proste. – Virion wzruszył ramionami. – Stara arystokracja nie cierpi nowobogackich, ponieważ uważa ich za chamstwo, które przypadkiem doszło do pieniędzy. Niestety, nuworysze mają więcej środków niż stare rody. Stąd niechęć szlachty, która nazywa ich pogardliwie „ludźmi, którzy muszą kupować swoje meble”.
– Muszą co?
– To ludzie, którzy muszą kupować meble. W przeciwieństwie do starej arystokracji, która meble po prostu dziedziczy razem ze swoimi zamkami i pałacami. Dziedziczy po przodkach, którzy nierzadko zakładali cesarstwo czy poszczególne królestwa.
– Nieważne, ile masz pieniędzy – dodał Kila. – Ważne, skąd pochodzą. Czy z nadań od dawnych władców za zasługi przy tworzeniu państw, czy z, tfu, handlu, lichwy i innych form dusigroszostwa, którym dorobiło się chamstwo.
– Mhm. – Anai pociągnął następny łyk. – I Niki wypadła świetnie, bo była autentycznie zdziwiona, nie wiedząc, gdzie się kupuje meble?
– Prawdę przecież mówiła. – Kila przyciągnął dziewczynę do siebie i zmierzwił jej włosy. – A stara nie wie, że biedna po prostu nigdy nie miała swojego domu.
– No i wyszło, że moja żona to stara szlachta. Jej przodek pewnie nadał tytuł pierwszemu cesarzowi, który tworzył Luan.
Niki nie do końca rozumiała, sądząc przynajmniej po minie. Powiedziała jednak:
– Moi przodkowie to raczej nie z cesarzem się wadzili.
– A z kim?
– Z Bogami.
– Kupiłeś mi Lunę? – Taida podniosła oczy znad rozłożonych papierów, kiedy jej oficer śledczy wszedł do archiwum pocztowego, w którym siedziała od rana.
Daazy energicznie potwierdził.
– Pchnąłem umyślnego do prowincjonalnego prefekta. – Obliczał na palcach, ile dni minęło od tego wydarzenia. – Czyli już powinna być kupiona w twoim imieniu, a odpowiedni dokument dotrze – użył palców drugiej dłoni – za jakieś dwa, trzy dni.
– I niby co to ma znaczyć? – zapytała uprzejmie.
– Że formalnie już jesteś właścicielką czarownicy, tylko na akt sprzedaży trzeba jeszcze zaczekać.
Westchnęła ciężko.
– No co? – Rozłożył ręce. – Nikt nie ma cudownych środków komunikacji na odległość. Nawet czarownicy sobie z tym słabo radzą. By nie powiedzieć: w ogóle.
– Podobno „zdarzenia” potrafią coś sobie przekazać na wielkie odległości.
– O? Coś jest na ten temat w papierach? – Wskazał zwały archiwizowanych dokumentów na półkach.
– Nie. Tak mi wynika z własnych przemyśleń.
Daazy zainteresował się najwyraźniej, bo przysiadł na zydlu tuż obok stanowiska Taidy przy stole.
– Co wiesz?
Uśmiechnęła się.
– To raczej kobieca intuicja.
– No mów, mów!
– Popatrz, pani Nikt zaryzykowała nawet osobiste spotkanie ze mną. Z cesarską prokurator. I po co? Tylko po to, żeby zwrócić nam Lunę. Widzisz w tym jakiś sens?
– No... przy okazji za pomocą jedwabnego sznurka dała ci do zrozumienia, że byłaś następna na liście świadków do usunięcia. Ale właśnie darowano ci życie.
– Dlaczego?
Daazy wzruszył ramionami.
– Pomyśl chwilę. Ni stąd, ni zowąd pani Nikt decyduje się uratować Lunę. I to dosłownie w ostatniej chwili.
– Ta koincydencja to akurat mógł być przypadek.
– Być może. Ale co sprawiło, że postanowiła podjąć aż takie straszne ryzyko i spotkała się osobiście z prokurator prowadzącą śledztwo w sprawie takich jak ona?
– Dobre pytanie. Na pewno nie był to Zakon.
– A ja myślę, że był. Choć nie bezpośrednio.
Popatrzył na nią zdumiony.
– Zastanów się przez moment. Czego byś ode mnie chciał? – Taida zawahała się na chwilę. – Czego byś ode mnie oczekiwał, oddając Lunę i w dodatku jeszcze sznur, którym miałam być uduszona? Co byś chciał w ten sposób powiedzieć?
Daazy zamyślił się na dłuższą chwilę, a potem uderzył dłonią o wierzch drugiej.
– To propozycja zawieszenia broni! – prawie krzyknął. – Oni chcą powiedzieć, że w jakiejś sprawie jesteśmy po tej samej stronie.
– Rozumiem, że „zdarzenia” nie mają raczej sojuszników na tym świecie. Ale jak mogą podejrzewać, że baba, która prowadzi śledztwo przeciwko nim, nagle zmieni front?
– Nie mają sojuszników, więc doraźnie lepszy wróg twojego wroga niż nikt. Ot co.
– Czyli Zakon jest tym wspólnym wrogiem?
– A kto?
– No to jakoś się muszą porozumiewać na większe odległości. – Taida rozłożyła szeroko ręce. – Jedyna aktywność Zakonu miała miejsce w królestwie, z którym Luan wtedy prowadziło wojnę. Zamieszany był i Virion, i ta jego Niki. I coś, co tam się stało, sprawiło, że „zdarzenia” nagle postanowiły nam pomóc. I w cudzysłowie „chwilę później” pani Nikt daje nam prezent. Jakoś się upiorzyce musiały porozumieć.
Daazy spojrzał kpiąco na swojego szefa.
– A masz dowód, który by potwierdzał tę tezę?
– Tylko kobiecą intuicję.
– Doceniam. – Skinął głową, chcąc ukryć radosny uśmiech.
Taida zrozumiała, że nie przekona go w ten sposób. Zresztą nie to było najważniejsze. Doszła bowiem także do innych wniosków.
– Zwróć uwagę na jeszcze jedną rzecz. Z dostępnych nam raportów wynika, że Zakon zapobiegł rozpaleniu gigantycznych ognisk mających tworzyć płonący krzyż ciągnący się przez granice wielu państw.
– Wszędzie oprócz Luan.
– Tak. Tu też nie stworzono ogromnego ogniska, ale tylko dlatego, że chłopi wcześniej rozkradli część przygotowanego drewna. A plan zakonny, jak wynika ze źródeł, polegał na zapobieżeniu podpaleniom stosów i ujęciu, jak to oni mówią, demonów. U nas nie mieli szans.
– Chłopi wypłoszyli...
– Czekaj. W Luan właśnie najprawdopodobniej znajdował się najważniejszy stos.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Tylko tutaj zakonni ogrodzili teren i coś badają. W żadnym innym miejscu tego nie robią.
– Aha, rozumiem. Chłopi pomieszali rycerzom szyki i...
– A kto wypędził chłopów z wiosek? – znowu wpadła mu w słowo.
To było jak olśnienie. Daazy powoli rozmasował sobie twarz.
– Luna – powiedział. – To Luna obróciła wniwecz zakonny plan.
– No to ją ukarali.
Zapadła męcząca cisza. Żadne z nich nie chciało się odezwać. Szukanie teraz świadków wydarzeń mijało się z jakimkolwiek sensem. Zakon nigdy nie działał wprost. Nigdy otwarcie nie wystąpiłby przeciwko Radzie Czarowników. Ukradkiem, cudzymi rękami, pozorując ciąg przypadkowych zajść – to były ich metody działania. Nawet uruchomienie prowincjonalnego prefekta i zlecenie mu śledztwa mijało się z celem. Nigdy nie dowie się, czy ktoś z zakonnych wywiadywał się w sprawie Luny, upewniał, że nigdy, ale to nigdy nie ma szans na uwolnienie. A samo powolne konanie w nieustannej męce? To tak. To było postępowanie miłe sercu zakonnej hołoty. Te rachuby nigdy ich nie zawodziły.
Tyle tylko, że tym razem pojawił się upiór o imieniu Nikt. I wbrew wszelkim zasadom zdrowego rozsądku pomógł jednemu swojemu wrogowi uwolnić drugiego swojego wroga.
Kumulujące się napięcie przerwała Taida:
– Byłeś u Luny?
– Byłem, ale Giron nie dopuszcza. Boi się podejrzeń o kolesiostwo między prefektem a prokuraturą.
Skinęła głową.
– Mówił, co z nią teraz?
– Tak. Podręcznik lekarza ojca Viriona jest istną rewelacją. Czarownica odzyskuje siły, komplikacji brak.
– A umysł?
Daazy uciekł ze spojrzeniem. Najpierw wzrokiem błądził między stosami poukładanych na półkach papierów. Potem dotknął palcem swojego czoła.
– A jak pozostanie już matołkiem, to co zrobimy?
Rozbawił Taidę.
– Ech, mężczyźni, mężczyźni...
– Co?
– Widzę, że ten problem spada na mnie.
Natrija miała mnóstwo uroku. Nie była jakoś tam specjalnie piękna, ale jej oczy miały niesamowite właściwości przyciągania męskich spojrzeń. Właściwie kiedy ona patrzyła na kogoś, trudno było odwrócić wzrok. Lecz nie było to hipnotyczne spojrzenie paraliżujące ofiarę. Mężczyźni generalnie, kiedy już znaleźli się w towarzystwie Natrii, pragnęli jednej rzeczy. Otoczyć opieką tę niewinną istotę, zapewnić jej bezpieczeństwo oraz mówić słodkie rzeczy do końca świata.
– Poderwij ją i będziemy mieli święty spokój – powiedziała Niki już po pierwszym spotkaniu. – Jak ona tak na mnie patrzy, to nawet ja mięknę, chociaż jestem kobietą.
– Jak to poderwij? – obruszył się Virion.
– No, rozkochaj w sobie czy co tam – odparła jego żona. – Weź do łóżka i może uspokój trochę. Bo żyć nam nie da.
– No wiesz? Zwariowałaś?
– Przecież mówiła ci stara, która nas skojarzyła, że nie będę mieć pretensji o ludzkie samice. Zazdrosna jestem tylko o nasze. – Niki wstrząsnęło wspomnienie chwili, kiedy dowiedziała się, że pani Nikt całowała jej narzeczonego. – Jeśli chodzi o ludzkie kobiety, to nawet pomogę ci zdobyć.
– Pamiętam, pamiętam. – Kiwnął głową, myśląc, że to nie działa w drugą stronę. Jeśli ktoś choć tylko dotknąłby Niki, zginąłby szybką śmiercią. – A dlaczego mówisz, że żyć nam nie da?
– Niepokoi mnie to świdrujące spojrzenie. Mówię ci, że ona coś wypatrzy.
– Co niby?
– Choćby to, że nie jesteśmy tymi, za których się podajemy. A znając takie łanie, to zaraz popędzi do mamusi z donosem.
– Wątpię, żeby tylko to sprawiło, że zrezygnują z ludzi, którzy za nich płacą. Zaraz... A gdzieś ty łanie widziała?
– A widziałam. Ta Winne dla honoru rodziny zrobi wszystko.
– Tak mówi i takie wrażenie sprawia – przekomarzał się Virion. – Ale wiele już razy widziałem, że u nich wszystkich pieniądze są ważniejsze od tego, co mówią.
Niki fuknęła jak wielka kocica.
– Idź do niej, rozkochaj w sobie i się z nią prześpij. Wtedy się odczepi.
– Nie chcę.
– Akurat. Już ja widziałam, jak cię przyciągają te jej oczy.
– Odruchowo patrzyłem.
– To prześpij się z nią odruchowo. Trzask-prask i po krzyku. – Niki bawiła się Virionem, czerpiąc z tego coraz większą radość. Była pewna, że jej mąż nie zdoła się zakochać w żadnej innej. Cała ta rozmowa sprawiała jej naprawdę dużą uciechę. – Jak nie umiesz poderwać, to ja do niej pójdę i załatwię sprawę.
– Prześpisz się z nią?!
– No co ty? – Wzruszyła ramionami. – Powiem, że ty masz ochotę, ale jesteś zbyt nieśmiały, żeby zacząć nawet rozmawiać.
– Zołza!
– Idę... – Niki podniosła się i wyciągnęła ostrzegawczo do góry palec. – Idę...
– Ja ci dam! Siadaj!
– Na litość ją wezmę.
– O ty zarazo jedna! – Virion skoczył do przodu, chwytając Niki wpół. Obrócił ją i przygiął na tyle, na ile mógł, a potem wymierzył w pupę kilka klapsów.
– Och... – Niki, chichocząc, udawała, że omdlewa.
I to właśnie obudziło drzemiącego obok Horecha.
– Co się dzieje?
– On nie chce iść i wywęszyć, co o nas myśli ta cała Natrija – naskarżyła Niki.
– Dlaczego nie chce?
– Boi się. Aż zaczął mnie bić.
– No wiesz... – Horech przeniósł umęczony alkoholem wzrok na swego ucznia. – Idź natychmiast. Już!
I zasnął z powrotem. Niki przyłożyła palec do ust.
– No widzisz? – szepnęła z perfidną miną. – Idź szybko, a jak nie dasz rady, to zawołaj mnie na pomoc.
Pogroził jej pięścią. Chciał coś powiedzieć, ale wszyscy wiedzieli, że starego szermierza lepiej nie budzić, kiedy śpi. To się zawsze mogło źle skończyć.
Poszedł więc, złorzecząc w duchu.
Jedyną córkę książęcej rodziny znalazł samą w głównej sali karczmy, gdzie nocowali. Najwyraźniej nie chciała uczestniczyć w przygotowaniach do wyjazdu i sączyła wino, które podano im do śniadania. Chrząknął dyskretnie, żeby jej nie przestraszyć. Zerknęła na niego.
A Natrija miała naprawdę mnóstwo uroku. Nie była jakoś tam specjalnie piękna, ale jej oczy miały niesamowite właściwości przyciągania męskich spojrzeń... Tfu! – zganił się w myślach. Ale fakt, przyznał przed sobą po chwili: kiedy ich wzrok się spotkał, to już trudno było patrzeć gdzie indziej.
– Wybacz, pani, moje natręctwo...
– Błagam... – Natrija uśmiechnęła się z dużą dozą sympatii. – Proszę, bez tej „pani”.
– Och, racz więc wybaczyć...
– I możemy bez dwornego języka? – zapytała. – Jestem zupełnie normalną dziewczyną, choć wiem, że trudno w to uwierzyć.
Zaskoczyła go ewidentnie.
– Dlaczego trudno?
– Każdy, kto choć raz rozmawiał z moją matką, natychmiast wyobraża sobie, że każde słowo wypowiedziane do mnie wymaga co najmniej specjalnego ukłonu ważonego na trzy takty z dwoma przydechami.
Virion odpowiedział rozbrajająco:
– Chyba nie potrafiłbym wykonać ukłonu na trzy takty i dwa przydechy przy jednym tylko słowie.
– No właśnie. Więc mówmy normalnie.
Zaczęli się śmiać.
– Nie no... – Virion po prawdzie nie wiedział, jak zacząć. Komplementy o „wielkich oczach” były w tym przypadku chyba zbyt nachalne. – Tak przyszedłem pogadać. Zaprzyjaźnić się.
– Siostra cię przysłała?
Viriona zamurowało.
– J... jak? Skąd...?
– Zawsze muszę to tłumaczyć. Ja mam taki wyraz twarzy po prostu. No taka się urodziłam. Kiedy spojrzę na mężczyznę, ten od razu myśli, że jestem niedojdą i trzeba mnie za rękę nawet do ubikacji zaprowadzić, po drodze zabijając wszystkie smoki. Jeśli natomiast spojrzę na jakąkolwiek kobietę, to ta od razu myśli, że ją o coś podejrzewam.
– A wcale tak nie jest?
– No pewnie, że nie. Do ubikacji sama trafię, a po drodze nie będzie żadnych smoków do ubicia.
– Rozumiem. Mojej siostry zatem o nic nie podejrzewasz?
– Nie podejrzewam. Bo mam pewność, że nie jest tą, za którą się podaje.
Viriona najpierw coś zapowietrzyło, a potem zmusiło do śmiechu. Co za inteligentna bestia! Natrija, w przeciwieństwie do nadętej matki, okazała się sympatyczną, wygadaną dziewczyną ze skłonnością do żartów.
– Oczywiście, że nie jesteśmy tymi, za których się podajemy – podjął jej grę. – Ja na przykład zostałem wynajęty...
– Wiem. Jesteś rycerzem, osłaniającym ucieczkę tajemniczej księżniczki incognito, która dla niepoznaki przybrała plebejskie imię...
– Stój, stój, stój. – Virion wiedział oczywiście, kto to jest rycerz, choć w Luan to pojęcie zarezerwował Zakon. – A gdzie moja zbroja, biały rumak i giermek?
– To jeden z tych dwóch, którzy udają służących. – Natrija zmarszczyła brwi. – Ale do tej koncepcji nie pasuje mi twój dziadek. Po co wam w niebezpiecznej podróży niedołęga?
Oj, zdziwiłabyś się, i to mocno, pomyślał Virion, a głośno powiedział jedynie:
– Jedziemy do Keddelwach, uzdrowić go w świętym miejscu.
Ta wersja nie przekonała Natrii w najmniejszym stopniu. Nie brzmiała romantycznie.
– W Keddelwach niczego nie ma – powiedziała. – My jedziemy do Troy spieniężyć rodzinne dobro.
– Jakieś klejnoty? – domyślił się.
Parsknęła śmiechem.
– Jedynym klejnotem, który jeszcze pozostał własnością rodziny, jestem ja. – Natrija była rzeczowa do bólu. – Sprzedadzą więc mnie jakiemuś bogatemu parweniuszowi, by mógł wejść w ten sposób do starej arystokracji.
Virion zmieszał się, nie bardzo wiedząc, jak się zachować po takim wyznaniu.
– A czemu aż w Troy? – zapytał dopiero po chwili wahania.
– Żeby wstydu nie robić w rodzinnej okolicy – odparła trzeźwo i bez wahania. – Na pewno teraz zadasz dwa pytania: czy godzę się na takie rozwiązanie i czy jestem szczęśliwa. – Pociągnęła łyk wina z kubka trzymanego w ręce. – Odpowiedź na drugie pytanie brzmi: nie jestem.
Natrija posmutniała nagle i odstawiła kubek, ale tak nieszczęśliwie, że nie trafiła denkiem w blat ławy. Kamionka uderzyła o kant deski i wypadła dziewczynie z dłoni.
Virion zareagował instynktownie. Chwycił kubek tuż nad ziemią tak zręcznie, że nie wylała się nawet resztka wina. Wyprostował się i z uśmiechem oddał Natrii naczynie.
Jej olbrzymie oczy zrobiły się jeszcze większe.
– O mamusiu moja kochana! Ależ ty masz refleks!
– To przypadek.
– Akurat! – Nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarł na niej Virion. – Ten mój dowcip o rycerzu to wcale nie dowcip. Trafiłam w tarczę.
– To naprawdę przypadek.
– Nie. Jesteś rycerzem! Nawykłym do błyskawicznych reakcji.
– Daj spokój. Jeszcze ktoś usłyszy i uwierzy.
Natrija urwała kawałek placka z resztki leżącej na stole i ulepiła z niego kulkę.
– Łap! – Rzuciła w Viriona.
Ani drgnął. Kulka uderzyła go w wargi, odbiła się i wylądowała na ławie. Natrija zrobiła jeszcze jedną. Tym razem trafiła Viriona prosto w nos, znowu nie wywołując żadnej reakcji.
– No przestań się powstrzymywać. Złap.
Rzuciła w niego kolejnym pociskiem. Widząc, że nie reaguje, natychmiast znalazła sposób, żeby się przekonać, jak jest naprawdę. Była inteligentna. Udając, że sięga po kolejny kawałek placka, chwyciła dwuzębny widelec i rzuciła w Viriona znienacka.
Złapał sztuciec tuż przed swoją twarzą. Spokojnie i bez słowa odłożył na blat. Nawet oddech mu nie przyspieszył. Długo patrzyli na siebie w milczeniu, a potem Natrija wyszeptała:
– O Bogowie...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Andrzej Ziemiański
Porzucił prestiżową karierę naukową i zajął się pisaniem książek. Już po kilku latach zdobył uznanie pół miliona Polaków czytających „Achaję” z wypiekami na twarzach.
Z wykształcenia jest architektem. Widzi i myśli obrazami. Podgląda, słucha i rozmawia dla przyjemności. Lubi fotografować puste miejsca. Sam jest dla siebie pracownikiem, szefem i przewodniczącym komitetu strajkowego. Nieustannie prowokuje czytelników i recenzentów swoim podejściem do sztuki pisania. Mówi, że cierpi na przymus tworzenia.
Jego bohaterowie żyją własnym życiem – sami wybierają gatunek i formę opowieści, dzięki czemu z niezrozumiałego dla siebie powodu autor otrzymał wór nagród od czytelników. Pierwsze dwa tomy „Achai” nominowane były do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Drugi tom otrzymał w 2004 roku Nagrodę Nautilus.
Cykl „Achaja” to także jedna z najbardziej kasowych serii w polskiej literaturze. To dzięki tym książkom pisarz może realizować swoje najśmielsze marzenia o egzotycznych podróżach i otaczać się ulubionymi gadżetami.
Ziemiański w swoich książkach ceni kobiecość. Nawet w filigranowej postaci dostrzega siłę, która go pasjonuje. Ale to nie oznacza, że ma dla niej litość.
Pisarz ma w sobie coś z hazardzisty – ale uwaga – jeśli zaczyna grę, to żeby wygrać.