Viva Warszawa - ebook
Viva Warszawa - ebook
Zakochaj się w Warszawie! – apeluje Steffen Möller, uchodźca z Wuppertalu, który darzy stolicę nieustającą miłością (potrzeba Niemca, by Polacy pokochali Warszawę!). Zna ją lepiej niż warszawiacy, choć nadal odkrywa nieznane zakątki. Nawet z tarasu widokowego Pałacu Kultury i Nauki nie patrzy na nią z góry. Miasto odwzajemnia to dojrzałe uczucie, odkrywając przed nim swoje tajemnice. Viva Warszawa!
Kolega Sören, którego po wielu zabiegach udało mi się zwabić do Warszawy, poszedł na Starówkę, usiadł w kawiarni i usłyszał od kelnerki takie oto pytanie:
– Are you here for business or holidays?
– For holidays.
– You are the first one!
Przyznaję, ja też zakochałem się najpierw w Krakowie. Kraków jest cudowny – bez dwóch zdań! Ale zaraz potem trzeba jechać do Warszawy.
Na Kraków wystarczą dwa dni, na Warszawę... no nie wiem, jestem już tu ponad dwadzieścia lat i wciąż nie znam wszystkiego.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-651-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jednym z polskich słów, których nie ma w języku niemieckim, jest „chałtura”. Przez długie lata w ogóle nie wiedziałem, co to jest. Pracowałem jako lektor języka niemieckiego na Uniwersytecie Warszawskim, a największą pokusę stanowiły dla mnie ewentualne dodatkowe zajęcia na studiach zaocznych. Zmieniło się to dopiero, kiedy zacząłem występować w serialu M jak Miłość oraz w programie Europa da się lubić. Nagle rozdzwoniły się telefony z całej Polski. Pierwsza albo druga „chałtura” zaprowadziła mnie do Chorzowa. Występowałem w Śląskim Wesołym Miasteczku w ramach wielkiego festynu piwnego. Kilka tysięcy ludzi powitało mnie gromkimi okrzykami, bo był już późny wieczór i impreza rozkręciła się na dobre. Zadanie wydawało się niezbyt trudne, opowiedziałem kilka żartów i poczułem, jak stopniowo publiczność i ja zaczynamy się zżywać. Na chwilę przed końcem występu zepsułem jednak wszystko jednym tylko stwierdzeniem. W najlepszym humorze zawołałem do mikrofonu: „A teraz chciałbym wam jeszcze w paru słowach powiedzieć, dlaczego tak bardzo lubię Warszawę...”.
Nie mogłem dokończyć zdania, bo w namiocie zawrzało, odezwały się gwizdy i buczenie. Patrzyłem na to zdziwiony i nie wiedziałem, co powiedzieć. Uratował mnie konferansjer, który wyrwał mi z ręki mikrofon i powiedział do rozdrażnionej publiczności: „Drodzy państwo, proszę wybaczyć naszemu gościowi. Przecież on nie jest warszawiakiem, tylko przyjechał z… z daleka!”. Potem zaciągnął mnie za kulisy i wysyczał mi do ucha: „Zwariowałeś? Masz szczęście, że jesteś cudzoziemcem. Prawdziwego warszawiaka rozerwaliby na strzępy!”.
Naprawdę nie mogłem się temu nadziwić. Lepiej być Niemcem niż warszawiakiem? Kto by pomyślał! Mieszkałem już wtedy w Polsce dziewięć lat, wiedziałem, że Warszawa i Kraków się nie lubią, ale nie miałem pojęcia, jak złą sławą cieszy się Warszawa dosłownie w całym kraju. W ciągu kolejnych lat potwierdzało się to na każdym kroku, najmocniej chyba na Górnym Śląsku i w Poznaniu. Wszędzie stolica była synonimem arogancji, snobizmu, korupcji, brudu i korków. Jednocześnie zauważyłem, że większość hejtujących Warszawę nie miała o niej zielonego pojęcia.
Zawsze uważałem to za rażącą niesprawiedliwość, ale dopiero dwadzieścia lat po przyjeździe do Warszawy pojawiła się okazja, żeby to chociażby trochę zmienić. Podkreślam więc, że moją ambicją nie było napisanie grubego przewodnika dla i tak już wtajemniczonych mieszkańców Warszawy, tylko lekkiego, subiektywnego poradnika dla przyjezdnych, obojętnie, czy to gastarbeiterzy z Berlina – jak ja – czy raczej słoiki z Piotrkowa Trybunalskiego (pozdrawiam!).
Chciałbym podziękować mojemu tłumaczowi Jackowi Stanaszkowi, który także tę książkę znakomicie przetłumaczył na polski. Współpracowaliśmy tak samo, jak podczas przekładu Mojej klasycznej paranoi (2010) i Berlin-Warszawa express (2012), czyli najpierw Jacek tłumaczył niemiecki tekst na polski, potem ja opracowywałem znowu jego wersję, trochę wykreślałem, trochę dopisywałem – a na koniec Jacek korygował jeszcze raz moje dopiski. Kilkakrotnie odrzucałem jego rady, by usunąć jakiś rozdział o historycznych wydarzeniach, bo rzekomo każdy w Polsce powinien o nich wiedzieć. Nie jestem przekonany, czy każdy czytelnik z Rzeszowa czy Częstochowy – z całym szacunkiem dla tych wspaniałych miast! – dokładnie wie, kiedy i dlaczego przeniesiono stolicę z Krakowa do Warszawy albo o co chodziło w tym „cudzie nad Wisłą”. Zobaczymy, kto miał rację: Jacek czy ja! Oczywiście czekam na listy od Czytelników (info@steffen.pl)!
Życzę miłej lektury!1. Legenda na horyzoncie
Nikt nie lubi Warszawy
Nie pamiętam, ile razy musiałem namawiać mojego kolegę Sörena z Hamburga na przyjazd do Warszawy. Wreszcie udało się, Sören zabukował sobie lot do Polski, ale tuż przed odlotem popełnił wielki błąd, bo powiedział o swoim zamiarze znajomej Polce. Kobieta, od lat mieszkająca w Niemczech, zaczęła go zaklinać: „Daj spokój! Warszawa to pośpiech, brud i drożyzna, a do tego nic tam nie ma! Jedź lepiej do Krakowa!”.
Szkoda, że mnie wtedy tam nie było. Od razu wytoczyłbym ciężkie działa: „A kiedy to koleżanka ostatni raz była w Warszawie?”.
Odpowiedź nietrudno sobie wyobrazić: „No... jakoś tak w `94, jak odbierałam babcię z lotniska…”.
Nie znam innego kraju, którego mieszkańcy tak słabo znają własną stolicę, a tak bez pardonu ją krytykują. Ta silna niechęć do Warszawy zaczęła się chyba zaraz po wojnie: Polska przeszła w ręce zależnych od Moskwy komunistów, a Warszawa stała się centralą partyjnej wierchuszki, taką małą Moskwą. Do tego wszystkie zasoby kraju szły na odbudowę zniszczonego miasta, podczas gdy reszta kraju cierpiała wielką biedę.
Również przełom roku 1989 za bardzo tego wizerunku nie poprawił. Przez Polskę przetoczyła się wtedy fala wilczego kapitalizmu – czyniąc z Warszawy nadwiślańskie Gotham City. Dopiero wydatny lifting stolicy związany z organizacją Euro 2012 sprawił, że jej negatywny wizerunek w Polsce zaczął powoli tracić kontury. Niestety, wielu mieszkających za granicą Polaków wciąż jeszcze nie miało okazji się o tym przekonać. Dla nich Warszawa to nadal szary postsowiecki moloch, skąd już niedaleko do granicy z Białorusią. Krótko mówiąc, wciąż można podzielić 38 milionów obywateli Polski na dwa miliony warszawiaków i 36 milionów antywarszawiaków.
Przyznaję, ja też zakochałem się najpierw w Krakowie. Kraków jest cudowny – bez dwóch zdań! Ale zaraz potem trzeba jechać do Warszawy. Na Kraków wystarczą dwa dni, na Warszawę... no nie wiem, ja jestem tu już ponad dwadzieścia lat i wciąż nie znam wszystkiego. Kraków to lukrowany baśniowy świat, który jakimś cudem uniknął pożogi wojennej. Warszawa natomiast jest symbolem krwawej historii Polski XX wieku, ale przede wszystkim obecnych czasów, zadziwiającego boomu gospodarczego po roku 1989. Jej specyfikę podkreślają nietuzinkowi mieszkańcy, którzy – w przeciwieństwie do krakusów – cierpią na bardzo sympatyczny kompleks niższości. Taka cecha to ewenement w skali światowej, bo mieszkańcy stolicy zazwyczaj pękają z dumy i lokalnego patriotyzmu. Dla turystów to na pewno dar z niebios: warszawiacy, bardzo niepewni rangi swego miasta, przyjmą ich z otwartymi ramionami. W Krakowie zaś giniesz w turystycznych tłumach pędzących po Rynku. O ile jesteś więc typowym turystą, dla którego tłum innych turystów jest niezaprzeczalnym dowodem wartości zabytków – zacznij od Krakowa. Warszawa to miasto dla zaawansowanych trawelersów, którzy nie wpadną w panikę, gdy przy Grobie Nieznanego Żołnierza zauważą, że tak naprawdę są w tej chwili jedynymi turystami na tym gigantycznym placu.
Operacja „Blitzbesuch”
Na dworcu w Stuttgarcie widziałem niedawno billboard kolei niemieckich, reklamujący podróż do Warszawy pociągiem Berlin-Warszawa-Express: „Bilety już od 29 euro!”. Muszę przyznać, że tak odważny marketing tuż przy szwajcarskiej granicy chwycił mnie za serce. Dziękuję Ci, Deutsche Bahn! Ze wszystkich sąsiadujących z Niemcami krajów Warszawa na pewno jest najmniej znaną stolicą. W mediach słyszy się o niej właściwie tylko wtedy, gdy minister spraw zagranicznych składa swojemu polskiemu koledze po fachu dwugodzinną wizytę. Wtedy ten i ów czytelnik gazet może sobie pomyśleć, że minister już tam dobrze wie, dlaczego nie zatrzymuje się wstolicy Polski na dłużej...
A to dziwne, bo przecież z Berlina do Warszawy jest przysłowiowy rzut beretem. Sześćset kilometrów – w sam raz tyle, co do Kolonii, tylko w odwrotnym kierunku. Podróż samolotem trwa zaledwie godzinę, pociągiem niecałe sześć. Samochodem, po nowej autostradzie, też się jedzie szybko i wygodnie, przekraczając granicę bez żadnych kontroli. Wyruszając spod Bramy Brandenburskiej przed południem, jest się na obiad w Poznaniu, gdzie można zrobić sobie krótki spacer po starówce. Na podwieczorek warto zawinąć do Łodzi, spokojnie wystarczy czasu na wizytę w eleganckiej „Manufakturze”. Wieczorem naszym oczom ukazuje się migająca czerwonym światłem iglica Pałacu Kultury – chyba że przesłania ją akurat sylwetka wieżowca Liebeskinda. Samochód najlepiej zaparkować pod Pałacem Kultury, na placu Defilad. Bez obawy – parking jest strzeżony, a liczba kradzieży w ostatniej dekadzie spadła o całe 75 procent. (Drażliwy temat od razu z głowy: sieć obuwnicza Deichmann, mająca w Polsce ponad 200 sklepów, odnotowuje co roku najmniejszą liczbę kradzieży sklepowych ze wszystkich swoich filii w Europie).
Szok na tarasie
Pałac Kultury jest najbardziej znaną budowlą w Polsce i według mnie najpiękniejszym drapaczem chmur w Europie. Uroczyście otwarty w 1955 roku Pałac Kultury i Nauki im. Stalina (ówczesna nazwa) był zaraz po wieży Eiffla drugą co do wielkości budowlą Starego Kontynentu. Jego piękno uwidacznia się najbardziej nocą, kiedy to warszawski kolos podświetlany surrealistycznym światłem mieni się odcieniami fioletu, zieleni i kobaltu. Zwiedzanie miasta trzeba zacząć obowiązkowo od wjazdu na jego taras widokowy.
Ale uwaga, wcale nie tak łatwo dostać się do środka. Niejeden turysta błąka się dookoła budynku, zachodząc po kolei do jednej z jego odnóg, trafiając a to do teatru czy Muzeum Techniki, a to do Sali Kongresowej czy pływalni. Wejście główne znajduje się, patrząc od dworca, pod drugiej stronie budynku, a strzegą go dwie nienaturalnej wielkości postaci. Pierwsza rzeźba przedstawia Adama Mickiewicza, który ma symbolizować polską kulturę, druga zaś Mikołaja Kopernika, który w Polsce uznawany jest za Polaka i symbolizuje naukę. Idziemy parę stopni do góry i znajdujemy się przy kasie sprzedającej bilety (12 zł) na taras. Szybkobieżną windą jedzie się potem do góry, pokonując 114 metrów w 30 sekund. Windziarka siedzi na wysokim jak w barze stołku i jest całkiem atrakcyjną kobietą, mimo że ma śmiertelnie znudzony wyraz twarzy. Patrzy pustym wzrokiem na guziki konsolety. Trzeba ją koniecznie zagadywać, bo wtedy ożywia się i chętnie wymienia wszystkie możliwe szczegóły techniczne, przykładowo, że wysokość pałacu wynosi 243 metry.
– Jak to, nie 230, wszędzie piszą 230?
– Nie, bo jest jeszcze iglica!
Dojechawszy na górę, kobieta jest już w siódmym niebie – po zaledwie 30 sekundach! Tak szybko zmienia się nastrój w Warszawie, o czym będzie się można przekonać jeszcze niejeden raz. Nigdy nie należy dać się zwieść smutnym obliczom, za każdym razem trzeba niestrudzenie wykonać pierwszy ruch! Ta maska na twarzy to chyba postkomunistyczne dziedzictwo, wielu ludzi wciąż jeszcze ją sobie nakłada, wychodząc z domu, co nie oznacza, że im to sprawia radość. Wręcz przeciwnie – są wdzięczni każdemu, kto pozwoli im się jej pozbyć – najlepiej za pomocą humoru. (Być może dlatego znani aktorzy z telewizji cieszą się tu taką sympatią. W ich obecności można się wreszcie pokazać od lepszej, bardziej ludzkiej strony).
Widok z tarasu roztacza się na całe miasto i przy dobrej pogodzie obejmuje nawet dalekie zakątki Niziny Mazowieckiej. Niestety, o ile mi wiadomo, z tej perspektywy nikt się jeszcze w Warszawie nie zakochał. Nawet przy najszczerszych chęciach trudno nazwać to morze betonu romantycznym widoczkiem, jest ono wynikiem totalnej destrukcji dokonanej przez Niemców, a zaraz po wojnie stało się placem zabaw dla architektów socrealizmu. W mojej pierwszej książce uznałem Warszawę, obok Tirany i Bukaresztu, za najbrzydsze miasto Europy. Dziś biję się w piersi: nigdy nie byłem w Tiranie ani w Bukareszcie i dlatego chciałbym moich licznych albańskich i rumuńskich czytelników, którzy od lat zasypują mnie gniewnymi mailami, usilnie prosić o wybaczenie. Ujmę to jeszcze raz, ale o wiele ostrożniej: ze wszystkich znanych mi brzydkich miast najbardziej interesująca jest Warszawa. Brzmi to okrutnie, dlatego spieszę wyjaśnić: a może właśnie w brzydkich miastach żyje się o wiele ciekawiej niż w pięknych? W moim przypadku się to na pewno sprawdziło. W Krakowie nie wytrzymałem dłużej niż kilka miesięcy, we Florencji tylko kilka dni. W Warszawie zaś czuję się dobrze i na pewno wiem jedno: gdyby nie Warszawa, to bym nigdy nie został w Polsce aż tyle lat.
Poza tym mogę obiecać, że miasto nie jest tak nieatrakcyjne, na jakie wygląda z lotu ptaka. Są tu piękne zakątki, ale na ich odkrycie potrzeba albo dużo czasu, albo przewodnika, który nam je pokaże. W przeciwnym razie nie pozostanie nic innego, jak po dwóch godzinach wyjechać stąd rozczarowanym i zawiedzionym. Nie należy dać się zwieść pierwszemu wrażeniu!
Ale nawet z góry można wypatrzyć coś atrakcyjnego. Bardzo okazały jest na przykład nowy Stadion Narodowy, wybudowany po drugiej stronie Wisły na Mistrzostwa Europy w 2012 roku. Proszę wybaczyć kolejny zachwyt – ale to dla mnie najpiękniejszy stadion piłkarski na świecie. Zwłaszcza wieczorem, kiedy panele migocą białym i czerwonym blaskiem, od razu ciśnie mi się na usta mój ulubiony polski komplement: bomba!
Noga na gaz
Przemiana Warszawy z brzydkiego kaczątka w dorodnego łabędzia nastąpiła w tak krótkim czasie, że mało kto w Polsce zdał sobie z tego sprawę, nie mówiąc już o Europie. W Niemczech na pewno nikt nie wie, jak szybko Warszawa zmieniła się na lepsze. Owszem, Eurocity z Berlina ma czasem komplet pasażerów, ale jadą nim przeważnie przebojowi indywidualiści, biznesmeni w delegacji lub Polacy z zagranicy, którzy udają się na urlop do ojczyzny. Niekiedy spotyka się również niemieckie wycieczki szkolne oraz grupy emerytów, ale zwykle są one przejazdem do Krakowa czy na Mazury. Wspomniany na początku kolega Sören, którego po wielu zabiegach udało mi się zwabić do Warszawy, poszedł na Starówkę, usiadł w kawiarni i usłyszał od kelnerki takie oto pytanie:
– Are you here for business or holidays?
– For holidays.
– You are the first one!
Być może turystyczna posucha jest związana z negatywnym wizerunkiem miasta, bo faktycznie wszelkie skojarzenia są ponure: getto warszawskie, powstanie warszawskie, Układ Warszawski. W Niemczech najbardziej znane skojarzenie warszawskie to na pewno uklęknięcie Willy’ego Brandta z 1970 roku, ale tu można by długo dyskutować, czy to pozytywna, czy negatywna konotacja.
Jest jednak więcej przeszkód stojących na drodze do rozkwitu turystyki zagranicznej. Warszawa ciągle jeszcze płaci za niekorzystny wizerunek Polski. Krótko mówiąc, nikt nie chce jechać do Warszawy, bo generalnie boi się Polski – grasuje tam ponoć bieda i szarzyzna. Kraków i Mazury? Chwalebne wyjątki... Obraz Francji przedstawia się odwrotnie: Paryż przyćmiewa swym blaskiem cały kraj. Głównym magnesem jest właśnie stolica, a przy okazji można rozejrzeć się jeszcze trochę po okolicy. Francja żyje z Paryża – Warszawa cierpi przez Polskę.
Do tego dochodzi jeszcze bariera geograficzna: Warszawa leży 500 kilometrów na wschód od niemieckiej granicy, co powoduje fatalne nieporozumienia. Wielu berlińczyków miało nieraz ochotę zobaczyć, co słychać u ich wschodnich sąsiadów, wyruszało więc w drogę, popełniając przy tym kardynalny błąd. Ograniczali bowiem rekonesans do terenów przygranicznych na zachodzie Polski. A po powrocie do Berlina relacjonowali z ironią w głosie: „Polska to głęboka prowincja, ale za to papierosy mają tam tanie”.
Odległość z Berlina do Warszawy jest taka sama jak ze stolicy Niemiec do Kolonii
Najgorsze jest to, że taka opinia nie do końca mija się z prawdą. Od Szczecina po Zgorzelec ciągnie się szeroki pas, na którym znajdują się tanie stacje benzynowe, bazary z tandetą i burdele dla tirowców. Region przygraniczny, który oczywiście ma również piękne zakątki, w oczach Niemców nadaje się tylko do kręcenia seriali kryminalnych. Stąd moja rada dla berlińczyków, którzy nie mają najlepszych wspomnień z pierwszej wycieczki do Polski: nie uważajcie się za „znawców Polski”, ale zaryzykujcie kolejny wypad, tym razem za Frankfurtem noga na gaz, a dopiero po trzech godzinach na hamulec! Takie traktowanie pedału gazu to generalnie w Polsce podstawowa zasada poruszania się po drogach. Kto pierwszy hamuje, ten przegrywa. Sorry, ale właśnie dlatego wolę w tym kraju jeździć koleją…2. Mój układ warszawski
Dworzec dla troglodytów
W kwietniu 1993 roku po raz pierwszy wybrałem się do Warszawy. Zgłosiłem się na studencką konferencję z okazji 50. rocznicy powstania w getcie warszawskim. Wśród uczestników miało być 30 Niemców, 30 Polaków i 30 Żydów z całego świata. Konferencja przyszła jak na zawołanie, idealna okazja, by poznać Warszawę. Zakwaterowanie i wyżywienie było gratis, musiałem opłacić tylko podróż. Nie miałem już takiej tremy przed wyjazdem jak jeszcze miesiąc temu, kiedy to po raz pierwszy jechałem do Polski. Udałem się wtedy do Krakowa na dwutygodniowy kurs językowy. Wszystko poszło jak z płatka. Po pierwsze nie zostałem okradziony, po drugie dowiedziałem się, że wystarczą zaledwie trzy polskie słowa, by tubylców wprawić w ekstazę. Potrafiłem powiedzieć „dzień dobry” i „przepraszam”. I to wystarczyło – tak Polakom, jak i Niemcom. Po powrocie do Berlina zaprosiłem paru przyjaciół do mojego opalanego węglem mieszkania na Prenzlauer Bergu i rzuciłem im szpanersko na powitanie: „Dzień dobry przepraszam, przepraszam dzień dobry”. Znajomi marszczyli brwi z niedowierzania – co on gada! Pod koniec wieczoru okrzyknęli mnie „talentem językowym”.
Podróż na międzynarodową konferencję zaczęła się na stacji Lichtenberg, najbardziej wysuniętym na wschód dworcu Berlina. Tak jak miesiąc temu, gdy jechałem do Krakowa, znowu wsiadłem do wielkich zielonych wagonów PKP, wyprodukowanych w czasach, kiedy moi rodzice jeszcze się nie znali. Zająłem grzecznie miejsce w przedziale, zgodnie ze wskazaniem na bilecie. (Dziś już nie zaprzątam sobie tym głowy, lecz pędzę od razu do Warsu).
W przedziale siedział ze mną Polak, około sześćdziesięcioletni mężczyzna, który świetnie władał niemieckim, bo od wielu lat mieszkał w Zagłębiu Ruhry. Opowiadał mi o najbardziej eleganckiej dzielnicy Warszawy, prawobrzeżnej Saskiej Kępie. Oczywiście sam był jej mieszkańcem. Gdy tak zachwalał uroki tej dzielnicy oraz całego swojego kraju, zastanawiałem się, skąd u niego taki misjonarski zapał. Zakładał chyba, że mam nie najlepsze zdanie o jego kraju. Nic bardziej błędnego! Czy właśnie nie dlatego tam jechałem, że o Polsce nie wiedziałem prawie nic, że chciałem odkryć egzotyczny kraj i pójść pod prąd? Niestety, często dziś widzę u siebie to samo. Gdy ktoś mnie pyta o Polskę, wygłaszam niekończące się peany, zamiast spokojnie żywić nadzieję, że mój interlokutor nie jest mainstreamowym turystą. Oto typowy objaw polskiego kompleksu niższości, który również mną zawładnął już bez reszty…
Gdy pociąg zbliżał się do Warszawy, mężczyzna życzył mi powodzenia. Mogło niewątpliwie się przydać. Bo nagle zdarzyło się coś, co wytrąciło mnie zupełnie z równowagi. Bezpośrednio przed dworcem Warszawa Centralna pociąg wjechał do tunelu – i już tam pozostał. Zatrzymaliśmy się na podziemnym peronie! Pierwszy raz przeżyłem coś takiego. Jaskrawe światło neonów odbijało się na wyblakłej marmurowej posadzce, czuć było grozę, jakby człowiek trafił do tajnego laboratorium jakiegoś zwariowanego profesora.
Na krawędzi
Taszcząc plecak, mozolnie szedłem po (nie)ruchomych schodach na górę. W wysokiej, opustoszałej wieczorem hali natarczywe gołębie latały mi nad głową. Wszędzie czuć było jeszcze komunistyczną stęchlizną. Na zewnątrz wcale nie było lepiej: kilka starych latarń świecących słabym pomarańczowym blaskiem, morze reflektorów sunących przede mną aut, pędzących sześciopasmową arterią, przeciętą nieopodal betonowym wiaduktem. Super, pomyślałem – centrum miasta, a tu rozjazd jak na autostradzie! W pobliżu nie było żadnego przejścia czy kładki dla pieszych. Stałem na wyspie zewsząd otoczonej wzburzonym morzem. I jak tu przejść na drugą stronę? Zresztą dziś wcale nie jest lepiej: dworca strzegą nadal trzy szerokie arterie oraz pętla dla autobusów. Stałem bezradny jak dziecko. W końcu zacisnąłem ręce na ramionach plecaka i brawurowo wskoczyłem na sześciopasmówkę, między światła rozpędzonych aut. Dygocąc ze strachu dotarłem na drugą stronę pod pierwszy drapacz chmur, hotel Marriott. Poza mną nikt nie przedzierał się w ten sposób. Jak zatem poradzili sobie inni pasażerowie? I wtedy zobaczyłem ich niespiesznie wychodzących z głębi podziemnego przejścia. Nie tylko pod dworcem, ale też pod sąsiednimi skrzyżowaniami – wszędzie, o zgrozo, były tunele! Po prostu zaraz po wyjściu z pociągu niepotrzebnie udałem się do nadziemnej hali dworcowej. Tubylcy nawet tam nie zachodzą, tylko pozostają pod ziemią i pędzą z peronu bezpośrednio do jednego z przejść podziemnych, które prowadzą do miasta. Oto pierwsza z tajemnic Warszawy…
Konferencja dla ludzi o mocnych nerwach
Z dworca pomaszerowałem przez wymarłe, oświetlone słabym pomarańczowym światłem latarń śródmieście. Hotel znajdował się nad Wisłą, tak naprawdę nie był to hotel, tylko „Dom Nauczyciela”, taki trochę lepszy akademik. Poszedłem do recepcji. Za zwyczajnym stołem siedziała tam bardzo atrakcyjna rudowłosa studentka. Była uczesana na boba i miała na sobie srebrzyście połyskującą bluzkę. Rzuciwszy okiem na listę gości, oświadczyła mi, że będę mieszkał razem z członkiem grupy żydowskiej, który przyjechał z Kanady. Cel tej konferencji jest taki, powiedziała, żeby przemieszać nasze grupy.
Zaniosłem więc plecak do pokoju. Było to niewielkie pomieszczenie z dwoma łóżkami. Mojego współlokatora jeszcze nie było, stał tylko jego plecak oparty o ścianę. Chłopak przyszedł dopiero późną nocą, kiedy już spałem. Ale na tyle się przebudziłem, by dotarło do mnie, że spakował swoje rzeczy i opuścił pokój. Nie podejrzewałem nic złego. Dopiero następnego dnia dowiedziałem się od zbitej z tropu recepcjonistki, że ów Kanadyjczyk w żadnym razie nie miał zamiaru dzielić pokoju z Niemcem.
Nawet nie byłem zły, poczułem tylko coś w rodzaju lekkiego dreszczyku historii. To był ten pierwszy raz, kiedy osobiście musiałem ponieść pokutę za zbrodnie Auschwitz. Inni członkowie grupy żydowskiej po cichu próbowali mnie jednak pocieszać. Dwóch chorwackich Żydów poszło ze mną na przechadzkę po Starówce. Podczas spaceru dali mi do zrozumienia, że to wrogie nastawienie wobec Niemców nie jest w żadnym razie cechą całej grupy żydowskiej. Tych trzydziestu ludzi to składanka z całego świata, wrogo nastawieni byli tylko Żydzi amerykańscy i kanadyjscy. Najsympatyczniejsi byli za to delegaci z Izraela.
Konferencja trwała cały tydzień, przewidywała też oczywiście udział w uroczystościach upamiętniających 50. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim, podczas których zabrali głos prezydent Lech Wałęsa i premier Izraela Icchak Rabin. Następnego dnia, gdy przeciskałem się wśród tłumu dziennikarzy przy pomniku ofiar Umschlagplatzu, spoczął na mnie znienacka wzrok Icchaka Rabina – nigdy nie zapomnę tych jego przenikliwych niebieskich oczu.
Przedostatniego dnia obrad grupa żydowska zwołała nadzwyczajne posiedzenie wszystkich dziewięćdziesięciu członków konferencji i zaproponowała, by na koniec wspólnie pojechać do Oświęcimia. Rozpoczęła się zażarta dyskusja, gdyż zmiana ta oznaczała dodatkowe koszty, płatne oczywiście z własnej kieszeni. Jak wszyscy pojadą, to będzie taniej. Jednak większość Polaków nie miała ochoty na wyjazd, bo już tam była. Nagle cała sprawa przybrała zatrważający obrót, wyszły na wierzch rzeczy, które już od kilku dni wisiały w powietrzu. Poszło o kwestię, kto więcej wycierpiał podczas wojny: Polacy czy Żydzi. Jedna z polskich studentek wyszła z sali, zanosząc się płaczem: ona nie pojedzie, chociaż jej dziadek też zginął w Auschwitz. Ona już dłużej nie zniesie zawłaszczania Auschwitz przez Żydów. Niech Żydzi sobie nie myślą, że są jedynymi ofiarami Auschwitz!
My Niemcy nie wdawaliśmy się w dyskusję albo najwyżej próbowaliśmy pośredniczyć w sporze, ale Polacy i Żydzi nie przyjęli naszej pomocy. „Dajcie spokój, to nasza sprawa”.
Stanęło na tym, że następnego ranka zostanie podstawiony jeden autokar. Ale poza grupą żydowską zabrało się tylko kilku Polaków i Niemców. Ja akurat zdecydowałem się pojechać, bo w owym czasie jednoznacznie stałem po stronie żydowskiej. Zachowanie Polaków wydawało mi się skandaliczne.
Doświadczenia z konferencji nie odwiodły mnie jednak od pomysłu, by parę miesięcy później przeprowadzić się ostatecznie do Warszawy. Po głębszym namyśle można stwierdzić, że konferencja okazała się dla mnie doświadczeniem zaskakująco pozytywnym: pół wieku po wojnie mogłem sobie spokojnie spacerować po Warszawie, nie obawiając się jakichkolwiek zarzutów. Wręcz przeciwnie – Polacy i Żydzi poklepywali mnie przyjacielsko po ramieniu i zapewniali, że wojna należy już do przeszłości. Wtedy po raz pierwszy zaświtała mi w głowie myśl, że jestem beneficjentem dobrej polityki Niemiec po wojnie. Kanclerz Willy Brandt i całe jego pokolenie wykonało kawał dobrej roboty.
Mała ciekawostka dla zwiedzających byłe getto: w roku 2000 niedaleko pomnika Bohaterów Getta, przed którym Willy Brandt 7 grudnia 1970 roku spontanicznie uklęknął, został postawiony drugi okazały pomnik, upamiętniający to wydarzenie. Ten pomnik jest czymś niezwykłym, bo jest pomnikiem wydarzenia przy pomniku, czyli metapomnikiem, chyba unikatowym na całym świecie. Poza tym, jeśli się nie mylę, to jedyny w Warszawie pomnik poświęcony Niemcowi.3. Z Krakowa do Warszawy
Późniak
Żyli sobie dawno temu Wars i Sawa, prości rybacy, zamieszkujący mokradła nad Wisłą. Pewnego wieczora natknęli się w przybrzeżnych zaroślach na nieco wystraszonego młodego księcia o imieniu Ziemowit, który zagubił się podczas polowania. Małżonkowie zaprowadzili księcia do swojej chatki, poczęstowali skromną kolacją, przygotowali posłanie i nazajutrz pokazali mu, którędy wydostać się z bagien. W podziękowaniu książę podarował im kawałek ziemi, na którym stała ich chatka. Piękne to były czasy, kiedy za zwykłą gościnę dziękowano nieruchomościami z prawdziwego zdarzenia.
Jeśli komuś legenda ta wydaje się trochę naciągana, ten musi zmierzyć się z przynajmniej dwiema teoriami na temat etymologii nazwy Warszawa. Jedna z nich głosi, że tereny wzdłuż Wisły należały do człowieka imieniem „Warsz”, które pochodzi od staropolskiego imienia „Warcisław” lub „Wrocisław”. Warszawa oznaczałaby zatem „tereny Warsza”.
Druga teoria wywodzi tę nazwę nie z języka polskiego, lecz z wymarłego języka Prusów. „Warza” znaczyło u nich pułapkę na ryby zastawioną w poprzek rzeki, a „saw” łódź rybacką z podziurawioną skrzynką do przechowywania ryb.
Druga wersja świadczy wyraźnie o tym, czym Warszawa niegdyś była – małą wioską rybacką nad Wisłą. I taką pozostała, nawet gdy Królestwo Polskie z Gnieznem, Krakowem i Lublinem od dawna było już liczącym się w Europie państwem. Warszawa była po prostu „późniakiem”. Pierwsze wzmianki o niej pochodzą dopiero z roku 1281.
A co w końcu sprawiło, że mała nadwiślańska wioska stała się w ciągu kolejnych stuleci stolicą największego powierzchniowo państwa renesansowej Europy? Przede wszystkim położenie geograficzne: po pierwsze znajdowała się w tym miejscu wysoka skarpa wiślana. Skarpa to około dwudziesto-, trzydziestometrowy klif, który od ostatniego zlodowacenia tworzy naturalną zaporę przeciwpowodziową. Po drugie w „Warszawie” istniał płytki bród na rzece, z którego szczególnie chętnie korzystały karawany kupieckie zmierzające do Rosji. Czyż samo się nie prosiło, żeby na najwyższym punkcie skarpy zbudować zamek, w którym przejeżdżający kupcy uiszczaliby myto? Od tego brodu wzięła się poza tym nazwa jednej z siedmiu starych dzielnic Warszawy – Bródna. Już w XVI wieku powstał tam pierwszy most na Wiśle.
Stary zamek na skarpie wiślanej nie przetrwał do naszych czasów. Stał on w miejscu, gdzie dziś znajduje się Zamek Ujazdowski. Najstarszą zachowaną, a ściślej: odbudowaną po 1945 roku budowlą miasta jest dziś mały gotycki kościółek pod wezwaniem Zwiastowania NMP, wzniesiony w 1409 roku.
Za tym starym kościołem roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków na Wisłę. Nieoczekiwanie przeciwległy brzeg nie jest zabudowany i wyposażony w promenadę, lecz wciąż jeszcze, tak jak tysiąc lat temu, jest dziki i porośnięty drzewami oraz krzewami. Patrząc wieczorem przez lornetkę na prawą stronę Wisły, można dostrzec tam podejrzane ruchy. Albo będzie to jeden z licznych w Warszawie amatorów joggingu, albo wędrowny łoś. Poważnie! Podczas jesiennych wędrówek z północy na południe Polski łosie ułatwiają sobie orientację, podążając często wzdłuż Wisły, i już niejeden truchtający warszawiak został nagle wyprzedzony przez to dostojne zwierzę.
Płomienie przeznaczenia
A teraz nieco historii. Dlaczego właściwie przeniesiono stolicę z Krakowa do Warszawy? W roku 1569 zawiązała się w Lublinie unia polityczna między Królestwem Polskim a Wielkim Księstwem Litewskim, alians, który zaowocował powstaniem największego powierzchniowo państwa w Europie. W traktacie zapisano, że sejm będzie zwoływany w Warszawie, chciano bowiem posłom litewskim oszczędzić długiej podróży do stolicy, czyli do Krakowa.
Zaledwie 30 lat później, zimą 1596 roku, w Zamku Królewskim na Wawelu wybuchł pożar, którego nie udało się stłumić, bo woda do jego gaszenia zamarzła. Ogień strawił sporą część zamku, czekała go więc wieloletnia odbudowa. By uciec od jej niewygód, ówczesny król Zygmunt III Waza przeniósł się wraz z całym dworem do Warszawy. Od tamtej chwili faktyczną stolicą Polski stała się Warszawa – choć jeszcze do połowy XVIII wieku był nią oficjalnie Kraków, zachowując prawo do koronacji nowo wybranych królów. Jednak władca rezydował de facto w warszawskim Zamku Królewskim, którego rozbudowę ukończono w 1619 roku. Przez ponad sto lat monarchowie przemieszczali się ciągle między Krakowem a Warszawą. Za panowania elektorów saskich doszła jeszcze trzecia rezydencja – w Dreźnie.
Warszawiak z krwi i kości
A teraz chciałbym przedstawić Państwu mojego przyjaciela Ryśka. Rysiek ma…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej