- W empik go
Vladimir Malakhov - ebook
Vladimir Malakhov - ebook
Jan Stanisław Witkiewicz w rozmowie z Vladimirem Malakhovem ujawnia istotę fenomenu artysty – zwraca uwagę na to, co stanowi o wyjątkowości tancerza, co sprawia, że jego nazwisko pojawiające się na plakatach działa na publiczność niczym magnes. Nie jest to jednak wyłącznie opowieść o życiu baletmistrza. To przede wszystkim historia odsłaniająca głęboko ludzki wymiar osobowości Malakhova, który nieustannie wątpi w swe możliwości, choć jest ceniony na równi z Niżyńskim, Lifarem, Nurejewem czy Barysznikowem, a przez krytyków oraz wielbicieli określany mianem „tancerza stulecia”.
Książka bogato ilustrowana zdjęciami prywatnymi i teatralnymi.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0300-4 |
Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy raz usłyszałem o Vladimirze Malakhovie kilkanaście lat temu od Marii Krzyszkowskiej, która w 1988 roku była wiceprzewodniczącą jury na Konkursie Baletowym w Moskwie. Z zachwytem opowiadała o młodym tancerzu, który wszystkich oczarował swoim tańcem i zasłużenie zdobył pierwszą nagrodę i złoty medal. Maria Krzyszkowska do dziś pamięta doskonale jego występy podczas tego konkursu, bo oto objawił się talent wyjątkowy. Powiedziała wówczas Jurijowi Grigorowiczowi, który był przewodniczącym jury i dyrektorem zespołu baletowego w Teatrze Wielkim w Moskwie, że musi on pozyskać tego tancerza. Stało się jednak inaczej i dziś Malakhov twierdzi, że gdyby rzeczywiście został wówczas zaangażowany przez Grigorowicza, to być może nie zrobiłby wielkiej międzynarodowej kariery.
Parę lat później zacząłem bywać na występach Malakhova, czy to w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, czy na wielu scenach europejskich. Jego nazwisko pojawiające się na plakatach działało na publiczność jak magnes. Tak jest do dziś. Kiedy na przykład jego występ zapowiada Staatsoper w Wiedniu, to kilka dni później bilety można nabyć już tylko u koników lub na aukcjach internetowych za wielokrotność normalnej ceny. Podobnie jest w wypadku występów w teatrach berlińskich czy gdziekolwiek na świecie, gdzie nadal często występuje. Fascynował i ciągle fascynuje publiczność swoją sztuką. Ponadto podchodzi do niej z wyjątkowym szacunkiem. Nigdy nie odwołuje spektakli, nigdy też nie lekceważy ludzi, którzy przychodzą na jego występy. Zawsze daje z siebie wszystko. Mówi, że należy tańczyć tak, by zainteresować widzów swoim tańcem, by zechcieli przyjść kolejny raz.
Maria Krzyszkowska zapamiętała z konkursowego występu jego doskonałą technikę. Skoki, które zapierały dech w piersiach i wprawiały w osłupienie. To jest fizycznie wprost niemożliwe, ale Malakhov dosłownie zastyga w powietrzu, by później spaść na scenę jak kot – bezszelestnie. To dowód nieprzeciętnego talentu, ale też wspaniałej, najwspanialszej szkoły. Podczas naszych spotkań Malakhov niejednokrotnie mówił, że trzeba mieć wypracowaną technikę i ona nigdy w niczym nie powinna tancerza ograniczać. Ma służyć kreowaniu postaci na scenie. On opanował technikę w stopniu perfekcyjnym i być może dlatego nadal tańczy. I jak przed laty, tak i teraz wzbudza entuzjazm publiczności na wszystkich kontynentach świata.
Vladimira Malakhova osobiście poznałem parę lat temu. Okazało się, że jest człowiekiem niezwykle skromnym – a to wyróżnia ludzi wybitnych! – wyjątkowo życzliwym i bardzo przyjaźnie nastawionym do ludzi i świata.
Kiedy niejednokrotnie wychodziliśmy po spektaklu z teatru, z podziwem patrzyłem, jak mimo zmęczenia poświęcał czas na rozdawanie autografów, pozowanie do zdjęć czy zwykłe rozmowy z licznie oczekującymi na niego fanami. Gdziekolwiek się pojawia – co miałem okazję zaobserwować, czy to podczas naszych spacerów na przykład po Wiedniu lub Berlinie, czy w restauracjach – wszędzie jest proszony o autograf lub wspólne zdjęcie. Niektórzy zaś podchodzą tylko po to, aby uścisnąć mu dłoń i powiedzieć: dziękuję. Tak traktowane są prawdziwe gwiazdy. Zadziwiające, że stał się tak znany i popularny jako artysta dość – wydawałoby się – elitarnej dziedziny sztuki, za jaką uchodzi balet. Musi zatem być w jego sztuce coś wyjątkowego, co wzbudza tak silne emocje u ludzi. Trudno to nazwać. Może rzeczywiście wszystko wyjaśnia określenie, które od wielu lat związane jest z jego nazwiskiem: tancerz stulecia.
Artystów wybitnych wyróżnia również to, że nieustannie bardzo ciężko pracują, doskonaląc swoją sztukę. Tak właśnie jest z Malakhovem. Czasami, widząc, jak jest zmęczony po wielu godzinach treningów, prób i spektakli, pytałem, dlaczego nadal tyle czasu poświęca na pracę. Bo zawsze może być lepiej – odpowiadał – bo nigdy nie jestem zadowolony z występu i zawsze odnoszę wrażenie, że wszystko robię źle. Ciągle też podkreśla, że chce tańczyć tak, jak śpiewała Maria Callas. Sądząc po reakcjach publiczności i opiniach krytyki, udaje mu się to w pełni. Każdego wieczoru na scenie właśnie tańcem potrafi przekazać emocje, które jak się wydaje, dotąd były zarezerwowane dla innych dziedzin sztuki. Zapewne z tego wynika fenomen Vladimira Malakhova, tancerza pod każdym względem wyjątkowego – tancerza stulecia właśnie.
JAN STANISŁAW WITKIEWICZ– Od wielu lat jest pan powszechnie określany mianem tancerza stulecia. Co to dla pana oznacza?
– Nie myślę o tym. Najważniejsze to być człowiekiem. Natomiast cała reszta to interpretacje innych – publiczności, krytyków – którzy nadają takie lub inne znaczenie naszej pracy. Jestem normalnym człowiekiem, który zajmuje się trochę inną i mniej powszechną dziedziną naszego życia. Nie miałem ambicji stać się tancerzem stulecia – tak wyszło i to inni mnie tak zobaczyli. Kształciłem się, tańczyłem, występowałem i występuję na całym świecie, tańczę w najlepszych zespołach z najlepszymi tancerkami i tancerzami, najwybitniejsi choreografowie układają specjalnie dla mnie balety. I to jest dla mnie ważne. Natomiast sytuowanie mojej sztuki w historii baletu jest wprawdzie bardzo pochlebne, ale nie to jest najważniejsze.
O tym rzeczywiście nie myślę. Chciałem zrobić karierę, ale przede wszystkim pragnąłem być dobrym artystą, dobrym tancerzem. To był cel, do którego dążyłem.
– To w takim razie jak pan sam siebie sytuuje w historii tańca?
– Jestem tancerzem klasycznym, tak zostałem wykształcony. Po wyjeździe na Zachód musiałem jednak, i bardzo tego chciałem, wzbogacić swoją technikę o techniki tańca współczesnego. Chciałem tańczyć – zgodnie z duchem czasu i oczekiwaniami choreografów, ale także z własnymi pragnieniami – w technikach tańca neoklasycznego, współczesnego czy nawet jazzu. Musiałem szybko się tych technik nauczyć. Nie było to takie proste, bo konkurencja wśród tancerzy jest dość silna, a praca na pół gwizdka nigdy nie leżała w moim charakterze. W każdym razie taniec był i jest dla mnie najważniejszy; taniec na najwyższym poziomie. Myślę przede wszystkim o tym i to staram się usilnie realizować. Natomiast na pewno nie zastanawiam się nad tym, w jakim miejscu historii tańca się znajduję.
„W WIEKU SZEŚCIU MIESIĘCY I TRZECH DNI” – ZAPISAŁA NA ODWROCIE ZDJĘCIA MATKA MALAKHOVA
– Jednak widzi się pan w roli kontynuatora tradycji Wacława Niżyńskiego i Rudolfa Nurejewa?
– To na pewno, ale Niżyński był Niżyńskim, Nurejew – Nurejewem, a ja jestem Malakhovem.
Nigdy nie starałem się nikogo z moich wielkich poprzedników – tych nazwisk jest wiele – naśladować. Natomiast w dużym stopniu jestem na pewno kontynuatorem tej tradycji. To wielka odpowiedzialność. Efekty moich starań ocenia publiczność i krytycy.
Dla mnie są to opinie pochlebne, ale też mobilizujące do jeszcze bardziej wytężonej pracy.
– Kiedy osiąga się pewien pułap, dostępny tylko dla wybranych, chce się w naturalny sposób być w gronie najlepszych – właśnie takich jak Niżyński lub Nurejew.
– W ich czasach było łatwiej zrobić karierę niż obecnie. Dziś jest mnóstwo wspaniałych tancerzy i przebić się wśród nich jest niezwykle ciężko. Niżyńskiego stworzył Diagilew. Nurejew zaś był pierwszym tancerzem, który uciekł z Rosji, co otworzyło mu drogę do najlepszych zespołów i przysporzyło olbrzymiej popularności.
Podobnie było z Natalią Makarową czy Michaiłem Barysznikowem. W moim wypadku było inaczej, bo wszystko, co osiągnąłem, zdobyłem ciężką pracą.
– Jak jest na samym szczycie?
– Bardzo trudno! Cały czas trzeba ciężko pracować, by pozostać na tym miejscu. Bardzo łatwo spaść, natomiast podnieść się bardzo trudno. I z każdym mijającym rokiem coraz trudniej pozostać na tym miejscu. Lata mijają, sił coraz mniej i trzeba się chwytać różnych sposobów, aby nadal zachwycać publiczność. Kiedy byłem młody, w ogóle o takich rzeczach nie myślałem – po prostu tańczyłem i sprawiało mi to olbrzymią radość. Dziś zastanawiam się nad każdą rolą – jak ją wykonać – czasami nawet nad poszczególnymi figurami baletowymi, aby skupić uwagę publiczności na moim tańcu. Większego znaczenia nabrała techniczna czystość i wyraz aktorski.
W gruncie rzeczy większość widzów przychodzących do teatru nie ma zbyt dużego pojęcia o technicznej stronie tańca – i przecież nie musi – a ważne są dla nich emocje, które artysta przekazuje na scenie.
– Rzeczywiście, epatowanie techniką – co jest niestety dość częste w dzisiejszych czasach – czyli kręcenie wielu piruetów czy też skoki jak na zawodach sportowych, ze sztuką tańca niewiele ma wspólnego.
– Oczywiście. I jeśli chcę to oglądać, to powinienem pójść do cyrku lub na zawody gimnastyki artystycznej. Kiedy oglądam występy cyrkowców lub gimnastyków, to mam czasami kompleksy, bo ich wyczyny przerastają możliwości tancerzy. Tancerze zaś, którzy stawiają na – nazwijmy to – cyrkową stronę tańca, maja bardzo krótki żywot sceniczny. Są jak komety, które na krótko rozbłyskają i spadają. Trzeba niezwykle rozważnie i świadomie budować swoją karierę, właśnie przez szukanie różnych możliwości i środków wyrazu. Przede wszystkim jednak powoli i cierpliwie dorastać do różnych zadań. Młodzi tancerze chcą tańczyć wszystko, i to natychmiast. I jeśli im się to umożliwi, ich żywot sceniczny jest bardzo krótki. Na początku drogi zawodowej należy znaleźć zespół, w którym pokonuje się poszczególne stopnie wtajemniczenia: dorasta w naturalny sposób do coraz trudniejszych zadań. Kiedy już w jednym miejscu pokazało się swoje możliwości, należy rozpocząć występy gościnne w innych miejscach. Trzeba także pracować z różnymi choreografami. Taneczny świat jest niezwykle mały i wszyscy się znają. Stąd też jeśli gdziekolwiek się pojawi ktoś wyjątkowy, to w krótkim czasie wszyscy o nim usłyszą. To oznacza także, że należy zwracać baczną uwagę na to, z kim i o czym się rozmawia, co i z kim się tańczy i tak dalej. W moim wypadku w zrobieniu międzynarodowej kariery pomógł mi też mój menażer, Yuri Vider. Wszakże kiedy zostałem na Zachodzie, musiałem rozpoczynać nieomal od zera. To, co osiągnąłem w Rosji, tutaj nie miało znaczenia. Jednak w stosunkowo krótkim czasie zdobyłem taką pozycję, że mogłem wybierać, z kim, gdzie i w czym będę tańczył. To jest zaś sytuacja niezwykle luksusowa i dana niewielu artystom.
Z RODZICAMI, JELENĄ I ANATOLIJEM, ORAZ MŁODSZYM BRATEM MAKSIMEM
– Od wielu lat jest pan powszechnie uważany za najwybitniejszego tancerza naszych czasów. Co pan dziś robi, aby zachować tę pozycję?
– Pracuję zdecydowanie więcej, niż pracowałem wcześniej, bez jakichkolwiek ustępstw. To jest też związane z moim charakterem. Kiedy byłem w szkole baletowej i spocony powtarzałem swoje ćwiczenia przy drążku, a przez okno widziałem bawiących się rówieśników, to oczywiście zdarzały się momenty, w których wątpiłem w sens tego wszystkiego. Chciałem być z nimi. Coś mnie jednak powstrzymywało, bo w przeciwieństwie do nich wiedziałem, że chcę zostać tancerzem. Chciałem być tancerzem! To pragnienie nigdy mnie nie opuszczało. Wtedy jednak nie wiedziałem, jak potoczy się moje życie zawodowe. Nie myślałem o tym, a jeśli już, to chciałem tańczyć w dużym teatrze, najlepiej w Teatrze Wielkim w Moskwie. Moje losy potoczyły się jednak inaczej i nie zostałem zaangażowany do tego teatru. Z drugiej strony może to i dobrze, może Bóg nade mną czuwał.
Zostałem zaangażowany do zespołu Moskiewskiego Baletu Klasycznego, gdzie natychmiast otrzymałem pozycję pierwszego solisty.
– Gdy zdobył pan pierwsze miejsce na Konkursie Baletowym w Warnie – zaraz po zakończeniu szkoły – ówczesny dyrektor Teatru Wielkiego w Moskwie Jurij Grigorowicz nie zaproponował panu etatu?
– Nie wziął mnie po zakończeniu szkoły ponoć tylko dlatego, że pochodziłem z Ukrainy i nie byłem zameldowany w Moskwie. Natomiast w Warnie powiedział do mnie, że zobaczymy. Niemniej dziś uważam, że tak było lepiej – nie dla niego, lecz bez wątpienia dla mnie.
– Urodził się pan w Krzywym Rogu – mieście na Ukrainie, które nie miało jakichkolwiek tradycji kulturalnych, nie mówiąc już o baletowych. Skąd więc się wzięła chęć pójścia właśnie w tym kierunku?
– Od najmłodszych lat czułem potrzebę rytmicznego poruszania się.
– A nie zabawy z rówieśnikami?
– Raczej nie, może dlatego, że tę autentyczną potrzebę tańczenia odziedziczyłem po mojej mamie. Jest wprawdzie inżynierem z zawodu, ale zawsze pociągało ją wszystko, co związane ze sztuką – głównie jednak z tańcem. W młodych latach zajmowała się gimnastyką artystyczną, tańcem charakterystycznym, również tańcem klasycznym. Chciała być tancerką, ale się nie udało, bo musiała pójść zupełnie inną drogą. Swoje pragnienia przelała na mnie i to musiało być tak silne, że zaszczepiła mi to już wówczas, kiedy była w ciąży.
– Na pewno zna pan wiele historii, w których rodzice swoje niespełnione ambicje próbują – czasami z tragicznymi skutkami – zrealizować poprzez swoje dzieci.
– Owszem. A w balecie takie historie zdarzają się bardzo często, nauka bowiem rozpoczyna się bardzo wcześnie, kiedy dziecko o tym nie może decydować. Często rodzice chcą czegoś bardziej niż dziecko i wtedy już krok od tragedii. Będąc w szkole baletowej, często obserwowałem takie sytuacje. Jeden z uczniów po kilku miesiącach nauki w szkole zapytał, kiedy uczniowie otrzymają aparaty fotograficzne. Wszyscy byli bardzo zdziwieni. W końcu się wyjaśniło, co chłopak miał na myśli. Mianowicie sądził, że to jest szkoła fotograficzna, nie choreograficzna. Przez wiele miesięcy stał przy drążku i ćwiczył z nadzieją, że dostanie aparat fotograficzny. Inne dzieci płakały, bo te codzienne ćwiczenia im nie odpowiadały. Rodzice byli tancerzami, więc i z dzieci chcieli zrobić tancerzy, nie bacząc na ich predyspozycje czy chęci. To było tragiczne. W moim wypadku było jednak inaczej. Rodzice do niczego mnie nie zmuszali, lecz ułatwiali realizację tego, co ja chciałem. A od najmłodszych lat chciałem tańczyć.