- W empik go
Von Molken - ebook
Von Molken - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 288 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
"Chleb ma rogi" – mówi stare przysłowie, rozumiejąc przez „rogi” zbytek użycia. Sądzimy, że dostatek chleba wytwarza tylko potrzeby, które kolą w oczy różnych biedaków. Zbrojomirscy cały zbytek swej energii obracali na rozmnażanie rodzaju ludzkiego, żadne zaś dzieła rozumu od dawna nie zakwitły w tym książęcym rodzie. Co Zbrojomirski, to chłop jak dąb, ale głowa do pozłoty – pychy tylko każdy z nich miał pod dostatkiem. Coś podobnego miało miejsce i w hrabskiej rodzinie Lutowojskich po linii męskiej; każdy z tych hrabiów, schodząc ze świata, oprócz dzieci prawych, zostawiał także dosyć – nieprawych, Od dawna znany jest światu fakt, iż – między innymi – hrabia Albert Lutowojski miał miłosne stosunki ze śpiewaczką Włoszką, panną Julią, muzykalną towarzyszką swej żony; prawie zaś na pewno wiemy, że niejaki Majcherek, chłopak, tułający się po dworskiej kuchni w Pałkach, był rodzonym synem hrabiego Alberta i panny Julii. Wiemy też, że żona Alberta, hrabina Olimpia, będąc już wdową, poznała w rysach dziecka rysy jego matki, a swojej rywalki, i poleciła chłopca Majcherka usunąć ze dworu. Atoli wyrzuty sumienia szlachetnej damy, niemniej jak i wpływ zacnego księdza kanonika Rodowicza sprawiły, że Majcherka nie tylko przyzwano na powrót do dworu, ale nadto pobierał on edukacją razem z młodym hrabią
Zizi, najprzód w Pałkach, potem za granicą w Paryżu. Nie była to edukacja zwykła, jaką pobierają różni fachowi ludzie; robiono wszystko, aby młody hrabia jaśniał wiedzą oraz cnotami, rozwijając się pod wpływem a opieką starego Francuza, pana Miszla, jako też pod kierunkiem ojca Hieronima, który był gatunkiem wędrownego jezuity. Dużo robiono, aby hrabskie pacholę zostało mądrym człowiekiem; bardzo zaś być może, iż ponieważ za dużo robiono, przeto Zizi przez całe życie nie okazał nigdy rozumu. Przydany mu za naukowego towarzysza chłopiec Majcherek uczył się z hrabiątkiem. Po wyjeździe z Pałek dwaj nauczyciele i ich uczniowie przybyli do Paryża, gdzie edukacja młodzieńców polegała na pobieraniu lekcyj od najsłynniejszych profesorów. Hrabia Zizi i chłopiec Majcherek uczyli się tu języków oraz literatur klasycznych, najcelniejszych języków europejskich, nauk przyrodniczych, matematyki, historii, muzyki, śpiewu. Podczas tych wszystkich lekcyj hrabia Zizi zwykle ziewał i myślał o rozrywkach. Pan Miszel, patrząc na taką niechęć, potrząsał głową, uciekał się niekiedy do lekkich napomnień, a ojcu Hieronimowi opowiadał, iż „Zizi ma czysto pańską naturę, co to nigdy nie obrodzi jabłkami mądrości”. Przy tym wymieniał wszystkich hrabiów i książąt, uczniów swoich, którzy – jakkolwiek się niczego nie chcieli uczyć – zostali jednak tym, do czego ich Opatrzność przeznaczyła – wielkimi panami.
Niemniej stary guwerner chciał zdjąć z siebie odpowiedzialność za te naukowe postępy hrabicza, a przeto pisywał do hrabiny Olimpu bardzo obszerne listy, zawiadamiając ją, iż „pomimo nadzwyczajnych usiłowań oraz wpływów młody hrabia dosyć dalekim jest jeszcze od owego wychowawczego ideału, którego urzeczywistnienie jest tyle pożądane w przyszłym panu mnogich włości i potomku znakomitych mężów”. Jednego razu nawet list pana Miszla opiewał wyraźnie, że Zizi „wcale nie chce i nie myśli chcieć uczyć się, że więc byłoby może pedagogicznie zawiesić lekcje i odbyć podróż np. w Pireneje, nad Ren, do Włoch, Szwajcarii”.
Hrabina zgodziła się na tę propozycją, a przy tym jednocześnie przesłała synowi macierzyńskie uwagi, prośby oraz błogosławieństwo, wzywając go, aby sobie wspomniał, „jakie to zadania ma on spełnić w życiu i ile winien jest nazwisku, które nosi”. Zizi odczytał list matki z obojętnością, a potem rzekł do Miszla:
– Na honor, jakem Lutowojski, czas już przecie, żeby mnie matka przestała nudzić! Mam siedemnaście lat życia, a chowacie mnie jak małego żaczka… Może to zresztą i dobre dla takiego chłopca Majcherka, ale nie dla mnie.
Pan Miszel wiedział doskonale, iż o jakiejś karności i o pedagogicznym rządzie mowy być nie może przy wychowywaniu hrabskich dzieci; miał on przeto zapasy różnych wychowawczych sztuczek, którymi się tak posługiwał, jak niańki względem rozkapryszonych malców. I teraz właśnie dobył z kieszeni złotą tabakierkę, poczęstował nos swój szczyptą tabaki, uśmiechnął się na wpół dobrotliwie, na wpół ironicznie i opowiedział hrabiemu o projekcie odbycia kilkomiesięcznej podróży.
– To ja rozumiem! – zawołał rozpromieniony Zizi. – Porządny człowiek może zdobywać naukę tylko w podróżach. – I podziękował panu Miszlowi za tak przyjemną wiadomość.
Jakże inaczej za to zachowywał się Majcherek odnośnie do całego owego wychowawczego komfortu. On pracował bardzo pilnie i wiele korzystał. Nauczy – ciele mawiali nawet, iż udzielają lekcje jedynie ze względu na niego. Ta atoli okoliczność bynajmniej nie pobudzała hrabicza do emulacji; w sercu jego wytwarzała się tylko jakaś nieprzejednana wzgarda dla kolegi. Zizi może by się był czasem czegoś i uczył z nudów, lecz wiedział on dobrze, iż nie sprosta swemu towarzyszowi, a przeto chciał się od niego stanowczo odróżniać, chciał być wyższym, a raczej mniemał, że jest wyższym wskutek obojętności dla pracy. Rzecz szczególna, że i w ten sposób ludzie ludziom imponują.
Najwięcej talentu objawiało się u Majcherka w muzyce. Sztuki piękne łatwo się podobno odziedziczają. Do muzyki miał też chłopiec ogromne zamiłowanie. Nauczyciel muzyki przyglądał się młodzieńcowi uważnie, a zachwycony jego postępami smyczkowymi, mawiał do pana Miszla:
– Ten piękny młodzieniec nie zdaje mi się być synem Północy, żaden Słowianin nie potrafi tak smyczka używać. A co za zrozumienie muzyki! Musi tam płynąć dobra krew sztukmistrzów włoskich…
Pan Miszel nic na to nie odpowiadał, uśmiechnął się tylko ironicznie i dobrodusznie, a wydobywszy z kieszeni złotą tabakierkę, wciągnął w nozdrza szczyptę ulubionego proszku. Może on o pochodzeniu Majcherka co i wiedział, ale taki wytrawny dworak musi być taktowny. Pytał więc tylko niby zainteresowany:
– Jakże to pan rozumiesz?
– Bardzo prosto! Palce i ucho muzykalne muszą się już urodzić, aby się zaś takimi urodziły, muszą być do tego celu przez rodziców kształcone – odrzekł nauczyciel muzyki.
– To zadziwiające – mruczał Miszel, znowu się uśmiechając i racząc nos tabaką.
Nie możemy tu przemilczeć, że wymówienie polskiego imienia „Majcherek” stanowiło dla pana Miszla trudność niepokonaną; on by nigdy nie zdołał ani wypowiedzieć, ani napisać takiego nom barbare. Narządy mowne guwernera Francuza wymawiały mimowolnie „Molken”. Że zaś lekcji języków klasycznych oraz języka niemieckiego udzielał pewien niemiecki doktor filozofii, który każdego tytułował von, więc na tej drodze z Majcherka powstało i utarło się nazwisko von Molken. W taki sposób powstały na świecie wszystkie języki, zważywszy, iż przerobienie łacińskiego spiritus na francuskie esprit nie jest więcej warte, jak przerobienie imienia „Majcherek” na „von Molken”. To małe von dogadzało też Francuzowi, który nie miał pojęcia o tym, jakby mógł być wychowawcą nieszlachcica. Hrabina zaakceptowała ów chrzest i w listach swoich do Miszla zwała chłopca von Molken.
Zwracał też na Majcherka uwagę swoją i ojciec Hieronim. Widząc zdolności i cnoty młodzieńca, starał się zjednać go dla służby Bożej, a specjalniej mówiąc – dla pożytku Kościoła, jeszcze zaś specjalniej – dla idei świetnego zakonu Societatis Jesu. Wymowa ojca Hieronima nie wywarła jednak żadnego wrażenia na Majcherka, jakkolwiek robiono mu dużo obietnic a zapewnień doczesnej i wiecznej szczęśliwości. Młodzieniec wprawdzie milczał, ale czarne jego oczy pełne życia i ruchliwe rysy twarzy mówiły za niego i stanowiły najlepszą odpowiedź dla świątobliwego męża, iż suknia mnisza nie jest odpowiednią dla naukowego towarzysza hrabiego Zizi.
Nareszcie wyruszono z Paryża w podróż. Zizi entuzjazmował się z początku wobec pięknych widoków przyrody, jednakże trwało to przez parę dni tylko, po czym nastąpiło znudzenie, obojętność. Młody hrabia rzucał niespokojnie oczyma wtedy jedynie, gdy się nawinęła jaka miła buzia dziewczyny. I wtedy łatwo było wyczytać z jego fizjonomii takie mniej więcej przekonanie:
„Usuńcie ode mnie tego nudnego belfra i nudniejszego jeszcze mnicha, oddajcie mię na wychowanie światu, a pokażę, że już dziś żyć umiem”.
Von Molken był w podróży uważny, jednakże zamyślał się często głęboko. Wyglądał on od hrabiego dojrzalej, choć wieku jego nikt dokładnie oznaczyć nie umiał, podczas gdy datę przyjścia na świat hrabiego każdy wybornie pamiętał. Był on też przez całe życie w niepewności co do lat swego wieku. Uderzało jedno: on się nigdy i nikogo nie pytał o racją swego bytu na świecie. Więc gdy się zamyślał, to może o tym właśnie dumał w głębi duszy. Bo i jak tu po ludzku pojąć cokolwiek bądź na świecie bez żadnych poprzedników – to jest bez tak zwanej wystarczającej przyczyny?
Zizi nie miał w Majcherku przyjaciela. Ten ostatni za wzgardę i odbierane upokorzenia płacił milczeniem oraz obojętnością. A miewały tu nieraz miejsce ciężkie zaprawdę zajścia. Młody hrabia nie miałby może jeszcze do Majcherka żalu, gdyby ten nauką jedynie był od niego wyższy. Atoli Zizi dochodził do szaleństwa widząc, iż nienawistny towarzysz góruje nad nim urodą i przewyższa go towarzyskimi przymiotami – widząc, iż musi znosić niejedno upokorzenie. Jeżeli się bowiem obaj znajdowali w jakimś towarzystwie, zwykle każdy zwracał uwagę na Majcherka; na wycieczkach w czasie podróży damy z wyższego nawet świata lgnęły do niego, sławiąc powierzchowność pełną wdzięku i męski rozum.
Truło to wszystko hrabiego Zygmunta, więc pisał z drogi do matki:
Jestem nieszczęśliwy z powodu tego chłopaka i jeżeli mi go nadal pozostawicie jako ciężki kamień u szyi, a niby to jako towarzysza, będę uważał takie postanowienie za widoczną dążność do zatrucia i zwichnięcia mi życia. Proszę więc mamy o stanowcze rozstrzygnięcie tej kwestii w sposób korzystny dla syna.
Obudziło się w hrabinie Olimpii macierzyńskie serce i zapałała żywiej tlejąca na dnie duszy nienawiść dla Julii; jak piołun gorzkie wspomnienia poczęły rączo na wierzch wypływać. Szlachetna ta dama i tak walczyła już ze sobą nieustannie, gryzła się domysłami własnymi i doniesieniami Miszla o znacznych zdolnościach Majcherka, a o słabym naukowym powodzeniu syna. Gdy atoli teraz sam ukochany jedynak, Zizi, przemówił, było to nad siły kobiety, aby się oprzeć wzburzonym uczuciom. Kanonik Rodowicz już umarł, więc i w tym ulga niejaka dla sumienia, gdyż na zewnątrz nie miało ono świadka. Natomiast przez wieki pielęgnowane uczucie dumy wzdęło jej pierś potężnie, a wobec niego wszystko zamilkło. Bo mocniejszemu wszystko słabsze ulega. I znowu teraz, jak niegdyś, przygasłe jej oko zapałało ogniem, a w tym samym gabinecie, gdzie niegdyś wydała kamerdynerowi rozkaz wypędzenia Majcherka z pałeckiego dworu, przechadzała się obecnie niespokojnym krokiem gniewna i pobudzona hrabina Olimpia. Usiadła nareszcie przy pięknym biurku, zarzuconym mnóstwem błyszczących drobiazgów, i drżącą ręką pisała w te słowa do pana Miszla:
Kochany Panie!
Zdaje mi się, iż w edukacji syna popełniłam błąd wielki, co oby się dało naprawić. Powodowana uczuciem chrześcijańskiej litości, przypuściłam do wychowania wespół z własnym dzieckiem chłopca niskiego rodu, a raczej urodzonego w hańbie; ten jednakże nie tylko nie odczuwa dobrodziejstwa, które pobiera, ale tamuje umysłowy rozwój syna mego. Postanawiam przeto, abyś pan natychmiast porozumiał się z bankierem moim w Paryżu i zaopatrzywszy chłopca Majcherka w pieniądze, potrzebne na powrotną podróż do kraju, zerwał raz na zawsze stosunek tak niewłaściwy dla hrabiego Zygmunta. Innych moich życzeń tym razem panu nie przedstawiam.
Hrabina była wzburzona; przez szlachetny jej organizm uczucie przebiegło jak iskra, rzucona pomiędzy palne materiały; delikatną ręką ujęła dzwonek, na odgłos którego zjawił się we drzwiach kamerdyner.
– Mój Miałecki, wypraw natychmiast z tym listem konnego posłańca na pocztę!
Kamerdyner odebrał kopertę, skłonił się ze czcią i wyszedł.
Pod wieczór posłaniec wrócił i przywiózł list z marką „Mediolan”.
Pan Miszel pisał w te słowa:
Jaśnie Wielmożna Pani Hrabino! Zawsze to spostrzegałem, iż żywy antagonizm zachodzi pomiędzy hrabią Zygmuntem a jego towarzyszem, ale wczoraj nienawiść hrabiego wybuchła z całą siłą: Majcherek przy wyjściu z teatru został znieważony policzkiem. Sądzę, że wiadomość o tym fakcie nie będzie obojętną dla Jaśnie Wielmożnej Pani Hrabiny, gdyż odtąd nie może być już mowy o jakimś pożądanym spokoju pedagogicznej atmosfery, otaczają-
cej młodego hrabiego. Podług mnie, należy rozłączyć towarzystwo młodzieńców i wychowywać ich oddzielnie, inaczej skandal będzie się powtarzał. Nadmieniam przy tym, iż ojciec Hieronim rozsądnie podziela moje przekonanie pod tym względem.
Oczekuję rozkazów i skinień Jaśnie Wielmożnej Pani Hrabiny, pozostając uległym i wiernym sługą
Miszel.
Naturalnie, podajemy tu odpis powyższego dokumentu w przekładzie z języka francuskiego na polski.
Hrabina Lutowojska z gorączkowym pośpiechem przebiegła oczyma pismo; zdawała się ona być poniekąd zadowoloną z postępku syna.
– Zizi go nienawidzi tak samo jak ja!… Inaczej być nie może, przecież Zizi jest moim synem! – mówiła sama do siebie.
– Dał mu policzek!… Znieważył go, zhańbił! – powtarzała, rozmyślając, iż Zizi może zanadto skrzywdził Majcherka. Ale w sumieniu wielkiej pani przez krótki tylko czas wahała się szala, wnet przeważyła ona na korzyść syna.
– A jeżeli to jest podły chłopiec, w takim razie Zizi dobrze postąpił, znalazł się prawdziwie po męsku!… Podłych się przecie piętnuje?… Mógłżeby nie być podłym syn takiej Julii? Nie zrobię memu synowi za to żadnej wymówki…
W parę tygodni potem na dwór pałecki przybył zza granicy Majcherek jako von Molken. Stanął przed panią hrabiną spokojny, choć pokorny, nieśmiały, i wręczył jej list od pana Miszla jako też od ojca Hieronima; listy owe nic prawie nie mówiły o nim samym. Dumnym okiem zmierzyła młodzieńca matka
Zygmunta, uderzyła ją od razu niezwykła piękność i szlachetność rysów przybyłego. Był on zawsze podobny do śpiewaczki, panny Julii, ale obecnie nabierał właśnie cech męskiej odrębności. Oko jego pałało blaskiem energii, rysy zaś twarzy wyrażały głębokość psychiczną, głowę przyozdabiała bujna czarna czupryna, a nad ustami i na brodzie puszczał się ciemny zarost.
Pani Lutowojska zaledwie dostrzegalnie skłoniła głowę w odpowiedzi na czołobitny pokłon, na pełne czci a pokory ucałowanie ręki; zmusiła się też do bardzo zimnego uśmiechu. Przemówiła do młodzieńca po francusku, zapytując niedelikatnie o syna; on odpowiedział jej płynnie i z godnością, że pozostawił hrabiego z nauczycielami w Mediolanie, skąd wkrótce po jego wyjeździe wszyscy mieli ruszyć do Rzymu. Hrabina wysłuchała krótkiego sprawozdania z obojętnością, spoglądając gdzieś na bok przymrużonymi oczyma; potem odwróciła się, dając Majcherkowi do zrozumienia, iż powinien się oddalić – co też uczynił. Ale zaledwie opuścił próg wytwornego gabinetu, zabrzmiał głos dzwonka, gdy zaś kamerdyner stawił się na wezwanie, młodzieniec słyszał jeszcze za sobą ostrym tonem rzucone pytanie:
– Czy już dla niego przygotowane mieszkanie na folwarku?
– Tak jest, jaśnie pani! – odpowiedział Miałecki.
– Powiedz mu, gdzie ma mieszkać! – rzekła rozkazująco hrabina.
– No, niech się pan zabiera na swoją kwaterę! Rzeczy pańskie kazałem tam już odnieść – mówił kamerdyner, wychodząc z gabinetu pani Lutowojskiej i z góry traktując młodzieńca.
Hrabina Olimpia, ten anioł dobroci, jak ją nazywała cała rodzina i okolica, umyślnie widać przeznaczyła na folwarku mieszkanie dla von Molkena, aby mu dać uczuć, jaka to przestrzeń dzieli go od pałacu, a nawet od pałacowych oficyn, gdzie liczne apartamenta pustką stały. Na tym folwarku było właściwie pomieszczenie klucznicy, dziewek dworskich, nabiałowych produktów oraz niektórych okazów drobiu, które tu sprowadzono z kurnika, aby po utuczeniu dostąpiły zaszczytu figurowania na półmiskach hrabskiego stołu.
Nowy lokator folwarku otrzymał izbę ciepłą, w której poprzednio indyki i kury wysiadywały tygodniami na jajach. Gdy przybył do swego mieszkania, powitał go jedynie stary znajomy, pies Brylant. Brylanta nienawidzono powszechnie na pańskim dworze. Von Molken, niegdyś jako chłopak Majcherek, łagodził częstokroć smutną dolę psa tego, a pies nigdy nie odpłacił mu niewdzięcznością za usługi. Choć się to komu dziwnym wydawać może, powiemy, iż przewaga dobrych uczynków była po strome; Brylanta.
W parę dni von Molken wytchnął należycie po podróży i począł w głębi duszy rozmyślać nad tym, co mu przyjdzie robić w Pałkach. Właśnie pewnego poranku dobył skrzypce, rozłożył nuty i zaczął grać, kiedy wszedł kamerdyner Miałecki i oznajmił, iż pani hrabina sobie życzy, aby młody człowiek nie oddawał się lenistwu, aby więc niebawem udał się do pałacu i tam uporządkował oraz spisał w katalog bibliotekę, która od bardzo dawnego czasu pozostawała w wielkim zaniedbaniu.
Młodzieńcowi od dawna wszyscy mówili z naciskiem, ile on to winien wdzięczności hrabinie Lutowojskiej za gorliwą opiekę i edukacją, jaką pobierał. Przywykł on był wysłuchiwać nieraz długich kazań na taki temat od pana Miszla i od ojca Hieronima, wierzył więc na ślepo w opiekę i w dobrodziejstwo. Teraz sądził, że nadeszła chwila spłacania długu wdzięczności, poszedł więc z Miałeckim do pałacowej biblio – teki, gdzie mu kamerdyner wręczył klucze od wielkich szaf i skrzyń, napełnionych książkami.
Niełatwe było uporządkowanie wielkiej ilości książek, broszur, czasopism i przerozmaitych szpargałów. Ale von Molken lubił książki, przeto chętnie jął się pracy. Należało wypróżnić wszystkie szafy, skrzynie, szuflady; trzeba było każdy druk brać do rąk, spisać jego kartę tytułową, zaciągnąć w katalog, oznaczyć właściwym numerem, a później sformować alfabetyczny skorowidz. Były tam czarne szafy dębowe, ozdobione herbami Lutowojskich i Zbrojomirskich; były kufry i skrzynie, okute żelazem lub obijane skórą; zatęchły w nich księgi, nazbierało się dużo pyłu – snadź pokolenia całe nie zaglądały tutaj.
Młody bibliotekarz otwarł jednego dnia pięknie rzeźbioną dębową szafę, wypchaną samymi francuskimi dziełami, przystawił drewniane schodki i począł wydobywać stosy rozmaicie oprawnych i nieoprawnych, wielkich i mniejszych tomów. Pełne naręcza znosił na stół, to znowu układał tymczasowo na posadzce. Zdarzyło się, iż, gdy znosił ze schodków taki transport, książki wypadły mu z rąk i rozsypały się po ziemi. Jedna z upuszczonych książek rozleciała się, gdyż była nieoprawna i mieściła w sobie jakąś kopertę z fotografiami. Von Molken pozbierał rozrzucone kartki, a składając je, mimo woli zwrócił uwagę na zdania, podkreślone w książce przez kogoś ołówkiem; przeczytał jedno z nich: La femme c'est la fortune – ellen'a rien et apporte tout. Młodzieniec zamyślił się, spojrzał na tytuł książki – było to dzieło Micheleta traktujące o miłości, potem sięgnął ręką po kopertę i wydobył z niej kilka fotografij kobiet. Przeglądał te wizerunki starannie, wszystkie były piękne, ale postać jednej kobiety uderzyła go głównie niezmierną wyrazistością i prawidłowością rysów twarzy, zdawała się ona spoglądać mu prosto w oczy; sam nie wiedział, dlaczego wzroku swego nie mógł oderwać od tej fotografii, w duszy zaś pomyślał sobie: „Tak szlachetnie pięknej kobiety nigdy dotąd nie spotkałem w życiu, a mimo to jednak ciągle mi się zdaje, jak gdyby była dobrą moją znajomą”. I w myśli powtórzył sobie przeczytany przed chwilą frazes Micheleta: La femme c'est la fortune – ellen'a rien et apporte tout. Oglądał inne fotografie i ucieszył się, gdy między nimi znowu znalazł wizerunek tej samej kobiety, wykonywany widać w innym czasie. Co więcej, w zbiorku owym znalazła się jeszcze i trzecia takaż sama fotografia. Brał teraz do ręki każdą oddzielnie i w każdą z nich wpatrywał się uważnie; odwracał je kolejno na drugą stronę i przekonał się, że jedna była wykonana w Mediolanie, druga w Wenecji, a trzecia w Dreźnie. Na fotografii mediolańskiej znajdował się też drugostronnie jakiś napis, dokonany ołówkiem, ale tak mocno przytarty, iż go trudno było przeczytać. Zaciekawiony von Molken podszedł do okna, gdzie dobrymi swymi oczyma z trudem wyczytał: „Ukochanemu Albertowi Julia oddaje siebie”. Wyrazy te skreślone były w języku włoskim. Potem następowała widocznie jakaś data, której już nie można było odczytać. Młodzieniec stracił teraz chęć do pracy bibliotekarskiej, owiały go dziwne myśli, marzenia; piękna kobieta z fotografii niby pozowała przed nim w rzeczywistości, ogniste jej oczv zdawały się przenikać mu do serca. W sobie samym słyszał słowa: „Kobieta – to szczęście”, a doznawał wrażenia, jakby przemawiała do niego owa fotografowana Julia. Włożył fotografie w kopertę, umieścił je wewnątrz książki, gdzie się przedtem znajdowały, i książkę na bok odłożył. Zaczął pracować, ale na chwilę nie mógł się pozbyć myśli: „Dlaczego ta kobieta jest mi znaną, choć jej nigdy w życiu nie widziałem?” Minęło południe, von Molken udał się do swego mieszkania na obiad. Szedł zamyślony, a miał ideę, że przed nim idzie kobieta z fotografii. Kto ma organizm niewrażliwy, nie doznaje złudzeń i w złudzenia nie wierzy; ale nasz młodzieniec widział przed sobą Julią. Wszedł do swojej izdebki, oczyścił się z książkowego pyłu i spojrzał przelotnie w zwierciadło. Jakże się nadzwyczajnie zdziwił, gdy w zwierciadle ujrzał nie siebie, lecz kobietę z fotografii. – Co to jest? – krzyknął przerażony prawie, chwytając się oburącz za głowę. Znowu spojrzał w zwierciadło, tym razem bardzo uważnie, świadomie: ujrzał w nim postać własną. Przypatrzył się sobie samemu z niezmierną bacznością i nabrał przeświadczenia, że rysy jego twarzy nadzwyczajnie przypominają Julią: „Mam w oczach i w rysach jakieś podobieństwo do tego pięknego anioła, stąd więc nasza znajomość, stąd złudzenie szczególne… Noszę ją ze sobą…”
Tak się ratował mózg von Molkena wobec natrętnego wyobrażenia, które zdawało się nabierać wydatności i, jakby rzeczywistość, odtwarzało się z niepospolitą siłą a żywością. Owo uparte stałe wyobrażenie chciał odpędzić od siebie młodzieniec, przecierał sobie oczy, usiłował być czynnym, zaczynał rozmyślać o Miszlu, o ojcu Hieronimie, o młodym hrabi Zizi, o podróżach swoich, nauce itd. Daremnie – wyobrażenie Julii wracało i zdawało się zużywać wszystkie zasoby władz umysłowych, aby się uplastycznić, odtworzyć energicznie.
Jak motyl zmierzchny, olśniony wrażeniem światła, uporczywie rzuca się w płomień gorejącej nocą pochodni, choć w niej opala sobie skrzydła a i śmierć nieraz znajduje – tak samo von Molken, wchodząc do biblioteki, zwracał się niebawem ku czarodziejskiej fotografii, która potęgowała jego wyobrażenie. I nastąpiła u tego człowieka dziwna koncentracja umysłu: wszystko skupiło się około jednej idei, on żył tylko wyobrażeniem pięknej kobiety z fotografii.
W sali bibliotecznej wisiał olejno malowany portret hrabiego Alberta Lutowojskiego. Ale pytanie brzmiało: „Któż jest ten Albert, któremu Julia oddała siebie? Byłżeby to hrabia Lutowojski, ojciec młodego hrabi Zygmunta? Byłżeby to ów srogi pan, który w Pałkach zostawił po sobie pamięć Bożego bicza?”
Von Molken wpatrywał się nieraz w portret Lutowojskiego, jakby chciał stąd wyczytać prawdę. Jednakże surowe te rysy milczały: tylko buta i duma były z nich widne. Pomimo wstrętu, jaki budziła malowana postać hrabiego, ciągnęło coś młodzieńca do portretu; wydawało mu się, że kiedyś – w dziecięcych latach życia – widział gdzieś tego człowieka. A innym znowu razem myślał: „Zapewne i to także jest złudzeniem – Zizi widocznie przypomina mi hrabiego Alberta”.
Powiadają, że co raz weszło w umysł człowieka, nie znika w nim, że trwa, ale tylko pozostaje poza obrębem zwykłej, każdodziennej świadomości. Są atoli stany, w których się uświadamiają zarówno wrażenia zapomniane, jak i te, co w normalnym biegu życia do świadomości naszej nie dochodzą wcale. Zważmy nadto, iż pewni ludzie odznaczają się zdolnością wnikania w głębiny własnej duszy, iż mogą samych siebie odrywać od natłoku prących z zewnątrz wrażeń i przeciwstawić światu. Niektórzy ludzie potrzebują żyć w swoim wewnętrznym świecie, tak jak inni żyją wśród powszednich zajęć, interesów, a pod wpływem wrażeń czysto zewnętrznych. W zwierciadle subiektywizmu niejedna prawda odbija się bardzo wyraźnie, a człowiek zapytuje wtedy sam siebie: „Dlaczego czuję to, co czuję? Dlaczego wiem to, co wiem? Skąd przyszedł do mnie ból życia i jak się stało pocieszenie? Kto ja jestem?
Von Molken miotany uczuciami tego rodzaju miał raz sen szczególny:
W jakiejś pięknej krainie, wśród woni drzew pomarańczowych, pod lazurowym niebem, igrał on jako maleńkie niemowlę u stóp Julii, przy której siedział hrabia Albert Lutowojski; nie ten straszny i ponury, którego znał z portretu, ale jakiś miły, łagodny, uśmiechnięty. Spokojne morze, podobne do pogodnego nieba, otaczało owę krainę, a słowicze śpiewy powszędy napełniały powietrze. Julia i Albert uśmiechali się do siebie, szeptali tajemnicze wyrazy. Ona podniosła z ziemi dziecię i spojrzała mu w oczy tak wyraziście, iż senne marzenie wydało się być zupełną rzeczywistością. – „Moja matko!… Matko!” – krzyknął von Molken we śnie i tulił się na piersiach pięknej kobiety. Wtedy porwał się jakoby hrabia, uchwycił go jedną ręką i precz odrzucił, podczas gdy drugą ręką z pogardą odepchnął kobietę. Julia zalała się najprzód łzami, potem twarz jej się szpetnie wykrzywiła, w oczach zajaśniał gniew straszliwy, z ust zaś wypadły przekleństwa, rzucone hrabiemu. Do niego, swojego syna, zwróciła się ona znowu z uśmiechem szyderstwa i zniknęła…
Przybyli jacyś ludzie, miejscy robotnicy niby, brali go do rąk jak cacko, obejrzeli, porzucili na ziemię i odeszli. Gdy tak leżący malec spojrzał dokoła siebie, świat mu się wydał być pustynią – ludzi nie było tutaj wcale. Wkrótce jednakże pojawił się wielki pies kasztanowaty, w którym poznał znajomego z pałeckiej kuchni Brylanta, towarzysza doli i niedoli. I on, i pies ów niegdyś nie mieli miru u dworskiej służ – by: nie lubili ich obu i smagali lokaje, kuchary, kuchciki.
A sen się dalej ciągnął jak jeden obraz życia. Pies obwąchał dziecię, lizał, ogrzał, przytulił, a w oczach miał prawdziwą przyjaźń. I znowu zmieniło się wszystko: Po ogrodzie pałacowym w Pałkach przechodziła się hrabina Olimpia z hrabią Albertem, a przed nimi biegł wesoły i uśmiechnięty chłopczyk – hrabia Zizi; on zaś w tłumie wiejskich dzieci bawił się na drodze pełnej kurzawy z jakąś miluchną chłopską dziewczynką.
Ocknął się von Molken ze snu, a gdy usiłował ogarnąć szybko pierzchający obraz senny, posłyszał głuchy, przykry jęk za oknem. Poskoczył czym prędzej i, gdy wychylił głowę przez uchylone okno, ujrzał pod ścianą znajomego z dawnych lat towarzysza swego z pałeckiej kuchni, psa Brylanta, który przez całe życie miał nieszczęście nie podobać się ludziom. W dzień mu nie dawano żyć spokojnie, więc może by mu w dzień nie pozwolono i umrzeć. Śmierć psa na noc przypadła. Von Molken pośpieszył do umierającego.
– Stary, jedyny mój druhu! – zawołał młodzieniec przykładając rękę do głowy psa. – Przyśniłeś mi się właśnie!… Przyjaciel pies nie zawsze przeżyje śmierć człowieka, ale człowiek po śmierci psa przyjaciela żyć jeszcze musi.
Noc była widna, księżycowa. Brylant spojrzał wymownie na młodzieńca, zdało się, że go żegna na wieki. Mówiąc – pies zdechł, twierdzimy ściśle tyle, ile wypowiadamy głosząc – człowiek umarł.
Śmierć czworonożnego przyjaciela, tak szczególnie wiążąca się z sennym obrazem, będącym jakby odbiciem jakichś niejasnych, pogmatwanych wrażeń przeszłości – zatruła spoczynek młodzieńcowi. To, czego nasze ja nie jest częstokroć na jawie świadome, może jednak być doświadczone, może tkwić w nas nieświadomie, a uświadamiać się w pewnych tylko chwilach albo stanach.
„Rzecz osobliwa – myślał von Molken – we śnie moim ten pies jest prawdą; a jeżeli tak, to prawdą może być również i reszta sennego obrazu. Pamiętam dobrze, iż gdy mnie obitego wyrzucono z dworskiej kuchni, Brylant towarzyszył mi na wygnaniu, on mnie swym ciałem ogrzał w noc dżdżystą, on w nocy znosił skradzione ludziom pożywienie i nie wzbraniał mnie głodnemu brać udziału w swoim posiłku.”
We śnie stoją nam na myśli różne rzeczy, które czuwający rozum uważa za niedorzeczne, ale kiedy czuwamy nocną porą, a przy tym pobudzeni jesteśmy, myśl nasza przybiera również inny kierunek, niż to ma miejsce na jawie. Von Molken był właśnie w takim położeniu. Jego senny obraz, podniecony śmiercią Brylanta, miał teraz więcej świadome wykończenie. W młodym płonącym umyśle odtwarzały się różne szczegóły młodości. Rozpoczął on historią własnego życia od ostatniej chwili, od przybycia swego do Pałek. Przebiegł myślą zimne i wyniosłe powitanie hrabiny, impertynenckie zachowywanie się kamerdynera oraz całej służby. Potem odtworzył sobie w umyśle szczegóły pobytu zagranicą, oceniał swój stosunek do hrabiego Zygmunta, do pana Miszla, ojca Hieronima i różnych nauczycieli. Cofnął się pamięcią dalej jeszcze, wspomniał jakieś szczególne względy hrabiny, naukę, pobieraną w pałeckim dworze. Gdy się zaś zwrócił do dawniejszej jeszcze epoki, wtedy uprzytomnił sobie pobyt w kuchni wśród psów i od psów gorszych ludzi! „Ale skąd ja się wziąłem w tej kuchni? – pytał samego siebie. – Czyżbym nigdy nie był w stanie dosnuć wątku do historii własnego życia?
Jedno z dwojga być musi: albo jestem sierotą po rodzicach, którzy mnie odumarli w latach niemowlęcych – albo jestem bękartem… Jeżeli pierwszy przypadek ma miejsce, to przecież żyć jeszcze muszą w Pałkach ludzie, którzy znali żywych rodziców moich? A jeśli jestem dzieckiem nieprawym, to dlaczego się wychowywałem przy dworskiej kuchni?… Dlaczego jestem podobny do kobiety na fotografii? Dlaczego ta fotografia, znajduje się w bibliotece hrabiów Lutowojskich?… Miałżeby wreszcie napis, wykonany na fotografii ołówkiem, być bez żadnego znaczenia?… Jeżeli Julia oddała siebie hrabiemu Albertowi, więc ja chyba jestem dzieckiem tego związku… Przy tym hrabina widocznie mię nie lubi; Miszel w postępowaniu ze mną był zawsze zagadkowy. A moje własne uczucia i przeczucia czyżby nie miały żadnej podstawy?…"II
Cała służba dworska była zadowolniona z tego, że nareszcie zdechł „zacieczony szkodnik” Brylant; uważano też sobie za obowiązek, aby takiego zdechłego psa usunąć czym prędzej i jak najdalej z okolic pałacu. Wywieziono przeto trupa w wąwozy i tam porzucono w krzakach; inaczej mówiąc, wyprawiono psu w najwyższym stopniu cywilny pogrzeb.
Atoli von Molken doznawał przykrego – że tak powiemy – cywilizacyjnego wyrzutu sumienia-, raziło go to, iż zwłoki jego przyjaciela poniewierają się w szczerym polu i, ulegając rozkładowi, zanieczyszczają powietrze, co nigdy dla żadnego człowieka nie jest obojętne. Jak tylko więc nasz bohater ukończył swoje dzienne zajęcia w bibliotece, wybrał się przed wieczorem w wąwozy, ażeby pamięć uczciwego psa uszanować jakim takim pogrzebem. Człowiek po ludzku tylko może wyrażać uczucia swoje dla zwierzęcia.
Dzikie, romantyczne wzgórza, poszarpane wodą, usłane mchem, usiane jałowcem, głogiem i tarniną, ugorowały snadź od wieków, rozpościerając się szeroko ponad niwami uprawnymi i wydającymi bogate plony. Gdzieniegdzie jednak, nawet w manowce owe, w takie stanowcze nieużytki, wdarł się już chłop pracowity i na niewdzięcznej glebie rozpoczął ciężkie dzieło rolnej kultury. Więc też po wzgórzach oraz ich pochyłościach widniały kawałki ziemi, zasiane owsem, gryką, kartoflami.
Młodzieniec szedł głębokim wąwozem o stromych ścianach, z których okruchy gliny tu i owdzie zawaliły przejście. Tutaj właśnie porzucono ciało martwego Brylanta. Jakkolwiek w owej miejscowości ziemia była kruchą i miękką, zawsze to jednak trudno grzebać bez żadnych narzędzi. Von Molken uważał za właściwe nakryć przede wszystkim ciało psa gałęziami jałowcu, a następnie rozmyślał nad sposobem wykopania grobu. Postanowił on był wreszcie wyrwać z korzeniem przysiadłą do ziemi karłowatą sosenkę, aby sobie zapewnić jaki taki dołek, który następnie można było przy pomocy noża i laski rozszerzyć na tyle, iżby się w nim zmieściło ciało nieboszczyka. Zaledwie rozpoczął czynność powyżej opisaną, gdy w górze ponad wąwozem dały się słyszeć dźwięki piosnki ludowej, wygłoszonej widocznie przez gardło młodej kobiety:
Hanko moja, pójdź do domu,
Wydam ja cię nie wiem komu.
Wydam ja cię za jednego,
Za hetmana zbójeckiego.
Ta piosenka, nucona w górze przez wiejską dziewczynę, miała w wąwozie na dole dobrego słuchacza, znawcę wielce wrażliwego zarówno na dźwięki wysokiej muzyki, jako i na skromną ludową melodią. Młodzieniec też zawiesił swoją robotę, wysłuchał pieśni; potem, widząc, iż śpiewaczka okopuje kartofle tuż nad wąwozem, począł wołać z dołu donośnym głosem, aby mu pożyczono motyki. Dziewczyna, posłyszawszy to wołanie, przystanęła nad samym urwiskiem wąwozu i zdziwionym wzrokiem poczęła ku dołowi ciekawie spoglądać. Być może, iż z powodu odległości słowa von Molkena niewyraźnie dochodziły, a kto wie, czy jego życzenie i prośba nie wydały się śmiesznymi owej pracownicy, bo tylko wzruszyła ramionami, roześmiała się głośno i prowadziła dalej czynność okopywania kartofli, zaprzestała jednakże śpiewać. Atoli młodzieniec nie dał za wygrane; wdarł się już teraz na górę i znowu poprosił grzecznie o pożyczenie motyki. Dziewczyna jedną ręką pod boki się podparła, drugą zaś trzymała na motyce i podobną była, zaprawdę, do jakiejś czarodziejki, władczyni tych wąwozów dzierżącej w dłoni symbol swojej potęgi. Otwarła ona do uśmiechu świeże usta, ukazując dwa rzędy równych i białych ząbków, niebieskimi zaś jak dwa modraki oczyma wpatrywała się w nieznajomego na wpół ciekawie, na wpół bojaźliwie. Było to milutkie, rumieńcem płonące dziewczę. Niewinna wstydliwość przeglądała z całej jej fizjonomii, a swobodny, malowniczy strój wieśniaczki w zupełnej harmonii z urodą nadawał jakiś niezwykły urok. Von Molken przyglądał się kolejno to chustce barwnej, fantastycznie zarzuconej na głowę, to gorsecikowi lekko opinającemu ciało, to sznurom różnokolorowych paciorków, spadających na piersi i pięknie odbijających na białej koszulce. Młodzieniec miał duszę artystyczną, wrażliwą, więc spotkanie owo na umysł jego wywarło wpływ głęboki.
– A na cóż paniczowi potrzebna moja motyka? – "zapytała dziewczyna, wdzięcząc się ze szczerością.
– Chciałem w tym oto wąwozie grób wykopać…
– Grób, grób? Co też panicz mówi? Grobu przecież nie kopie się w wąwozie, od tego cmentarz,..
– Czasami i w wąwozie grób być może.
– A któż w tym grobie ma być pochowany?
– Przyjaciel mój dobry! – odrzekł von Molken, zakłopotany nieco badaniem i zdziwieniem dziewczęcia.
– Ej, panicz ze mnie żartuje!… Gdzie by znowu przyjaciela kto grzebał w takich wertepach! Chyba psa tylko można by tutaj zakopać.