Voo Voo. Dzień dobry wieczór - ebook
Voo Voo. Dzień dobry wieczór - ebook
Voo Voo – być może najlepszy, jak mówi jego lider Wojciech Waglewski – zespół na świecie. Bo trudno jest znaleźć ekipę, którą tworzą tak niezwykłe, pochodzące z różnych muzycznych światów osobowości. I grają w rockowej kapeli, której brzmienie, mimo trwających od 30 lat wędrówek po różnych muzycznych językach i tradycjach, jest rozpoznawalne tak samo jak charakterystyczne logo na okładkach ich płyt. Żeby zrozumieć fenomen Voo Voo, Piotr Metz rozmawia z Wojciechem Waglewskim i pozostałymi członkami zespołu. Powstała w ten sposób fascynująca historia jednego z największych fenomenów polskiej muzyki, ale także szczera i głęboka opowieść o funkcjonowaniu skomplikowanego organizmu, jakim jest rockowa kapela.
„Od początku istnienia Voo Voo pozwalaliśmy sobie na różne ekstrawagancje, nie wiedząc, czy one nagle nie zakończą naszej «kariery». Ryzyko istnało, bo rockowa sława na pstrym koniu jeździ i zawsze możesz zostać obrzucony – jak w Jarocinie – przysłowiową lub realną maślanką. Ale ludzie zaakceptowali fakt, że jedynym, czego można się po nas spodziewać, jest to, że niczego przewidywalnego nie można się po nas spodziewać” – Wojciech Waglewski
„Voo Voo od pierwszego spotkania dużo obiecuje. Otwiera muzyczne przestrzenie, w których czujesz się świetnie i do których chcesz wracać. Kiedy ponownie ich słuchasz, masz wrażenie spotkania z dobrym znajomym, który jednak zawsze cię zaskakuje. Kiedy masz okazję spotkać się z nimi w pracy – tak jak ja – spędzasz beztroski i szalony czas” – Jan Peszek
„Voo Voo to zespół mi bliski i bardzo ważny w budowaniu mojego muzycznego świata. Fascynacja od pierwszego albumu. Niezwykłe teksty i muzyka Wojciecha Waglewskiego są ze mną do dziś. Dziękuję i gorąco polecam «Dzień dobry wieczór»” – Smolik
„Odkąd pamiętam, Voo Voo był dla mnie zespołem ważnym, a nawet bardzo ważnym, bo wypowiada się własnym, niezapożyczonym językiem, który z biegiem lat ciągle ewoluuje i jest niezmiennie interesujący. Co warte odnotowania, język Voo Voo tworzy nie tylko jego lider, Wojciech Waglewski, ale też Mateusz Pospieszalski, Karim Martusewicz i Michał Bryndal. I taka jest właśnie ta książka. Opowieścią, wspomnieniem, sumą perspektyw tych czterech fenomenalnych muzyków” – Tomasz Organek
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1938-4 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ale zanim zobaczyłem Voo Voo na scenie, były winyle, wcale nie podpisane jeszcze charakterystycznym logo Voo Voo. Bo przecież cała historia zaczyna się od wciąż kultowego dla mnie albumu „I Ching”, na którym Wojtek Waglewski po latach podróży z Osjanem wrócił do elektrycznego, rockowego grania. Potem były „Świnie” kwartetu Morawski, Waglewski, Nowicki, Hołdys, z którego – już bez Hołdysa – wyłonił się pierwszy skład Voo Voo. A w końcu pierwsza płyta zatytułowana tak jak zespół, która stała się dowodem na to, że rockowy boom lat 80. w Polsce posługiwał się własnym, oryginalnym językiem. Mijały lata, na moim gramofonie lądowały kolejne albumy firmowane przez Waglewskiego i spółkę – od pierwszej koncertowej płyty nagranej w Stodole przez „Sno-powiązałkę” po „Zespół gitar elektrycznych” z finałowym, fenomenalnie zinterpretowanym „Riders on the storm” – a we mnie wciąż rosła świadomość, że mam do czynienia z absolutnie osobnym zjawiskiem, nieporównywalnym z niczym, co działo się dookoła na naszej scenie.
Oczywiście, kiedy myśli się o Wojtku Waglewskim i jego muzycznej drodze – od grania w klubach studenckich przez żywot muzyka sesyjnego, członka mitycznej grupy Osjan po Voo Voo – nasuwają się dziesiątki nazwisk i inspirujących go zjawisk. Od Milesa Davisa i Johna Coltrane’a, przez hinduską ragę, nowojorski nuu jazz po azerski mugham i jego mistrza Alima Qasimova. Ale w tym gąszczu inspiracji, mimo dokonywanych z płyty na płytę ostrych zwrotów i stylistycznych wolt, Voo Voo zachowuje niemożliwy do zatarcia styl. Jego kulminacją – nie tylko moim zdaniem – jest mocno pojechana płyta „Oov Oov”, która z uwagi na wydawnicze związki z moim rodzinnym Krakowem była pierwszą, której dotknąłem wcześniej, jeszcze na etapie jej powstawania. Być może dlatego to do dziś mój ulubiony album Voo Voo i jedna z najważniejszych dla mnie płyt polskiego rocka.
Ale Voo Voo to nie tylko muzyczny fenomen. To również – jak żartuje, choć chyba nie do końca, Wojtek Waglewski – najlepszy zespół świata. Bo tworzą go – i zawsze tworzyły – wybitne i absolutnie samowystarczalne osobowości. Każda z nich poza swoją rolą w Voo Voo tworzy własny, wielowymiarowy muzyczny wszechświat. Zebrane razem budują w studio, a przede wszystkim na scenie, jeszcze inną, wyjątkową pod każdym względem jakość. Miałem okazję poznać ich wszystkich. Mateusza Pospieszalskiego i jego brata Janka, kiedy jeszcze grał w Voo Voo na basie. Stopę, czyli Piotra Żyżelewicza, który choć był punkowcem z urodzenia, świetnie się również odnalazł w VooVoo-owskich szaleństwach. No i Wojtka Waglewskiego, od którego nieustannie obrywałem za to, że wolę Beatlesów niż Rolling Stonesów. Tylko co do Doorsów panowała między nami zgoda.
Wkrótce moje relacje z klanem Waglewskich zacieśniły się. Najpierw Fisz został radiowcem w prowadzonej wówczas przeze mnie Radiostacji, a parę lat później syn z wraz ojcem stali się moimi radiowymi kolegami. Zresztą nie tylko radiowymi. Z Waglewskim i fantastycznymi, utalentowanymi ludźmi, których zawsze przyciąga jak magnes, przyszło mi pracować wiele razy. Najlepiej wspominam mocno ekumeniczne kolędowanie w krakowskim kościele oo. Franciszkanów, gdzie z bliska miałem okazję przyglądać się niesamowitemu, tryskającemu nieposkromioną energią Mateuszowi Pospieszalskiemu. Był tam również Stopa, którego milczący spokój i uśmiech w reakcji na wieczne docinki kolegów zapamiętam na zawsze. Ale nie ma już Stopy, a jego odejście bodaj jedyny raz w 30-letniej historii postawiło pod znakiem zapytania dalsze istnienie Voo Voo. Jednak zespół przetrwał, a w jego składzie – który już wcześniej, po rozstaniu się Janka Pośpieszalskiego z Voo Voo, uzupełnił Karim Martusewicz – pojawił się nowy perkusista. To Bryndu – Michał Bryndal, który podobnie jak Karim ma jazzowe wykształcenie i temperament. Obydwaj, choć w różnym czasie, wnieśli do zespołu potężną dawkę świeżej energii i świeżej krwi. Również dzięki nim Voo Voo wciąż mnie zaskakuje kolejnymi albumami i muzycznymi projektami. Ale przede wszystkim fenomenalnymi piosenkami. Aż trudno uwierzyć, to się właściwie rockowym zespołom nie zdarza, że po trzydziestu latach wspólnego grania tworzą przepiękny, może najpiękniejszy w całej swojej historii utwór. A tak jest z „Gdybym” pochodzącym z ostatniego jak dotąd VooVoo-owskiego albumu „Dobry wieczór”. Nic dziwnego, że nie mogę się doczekać, czym Voo Voo jeszcze zawróci mi w głowie.
Tak, mam świadomość, że jestem niepoprawnym fanem zespołu Voo Voo. Wiem, jak bardzo szanuję i nieustannie podziwiam bezprecedensowe artystyczne historie klanów Waglewskich i Pospieszalskich. Dlatego jestem nieidealnym i mocno nieobiektywnym autorem biografii założonego przez Wojtka Waglewskiego 30 lat temu zespołu. Jednak rozmowy z obecnymi członkami Voo Voo, wiele wspólnie spędzonych godzin, tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że Voo Voo to nie tylko rockowa kapela. To również fantastyczna historia o ludziach, którzy zakochali się we wspólnym graniu. Ja tylko pomogłem im tę historię opowiedzieć.
Piotr Metz, Nowy Jork,
15 listopada 2016 r.PIOTR METZ Początek Voo Voo to...
WOJCIECH WAGLEWSKI Bardzo łatwo zlokalizować ten moment. A właściwie płytę. Nagrał ją w 1985 roku zespół efemeryda z własnym składem w nazwie: Waglewski, Morawski, Nowicki, Hołdys. Nosiła tytuł „Świnie”. Wojtek Morawski nazwał to rockowym kabaretem. Poniekąd słusznie.
Kabaret?
Hołdys nosił nawet okulary przypominające maskę zomowca. „Świnie” to był rodzaj takiej nieco kafkowskiej ponurej groteski, pokazania tego, co działo się w tym czasie w naszym pięknym kraju, w nieco przerysowanym obrazku. Utwory były mocno pozapinane, bardzo ściśle podporządkowane temu przekazowi. Poza tym dla każdego z nas ten zespół znaczył coś innego. Zbyszka Perfect mocno już zmęczył, chciał stworzyć coś nowego. Szukaliśmy wszyscy nowych środków wyrazu, ale każdy gdzie indziej. W końcu zgubiły nas, myślę, nasze egoizmy. Mimo to wspominam ten okres jako bardzo twórczy, choć burzliwy. Ja zaś wróciłem do gitary elektrycznej i rock and rolla.
Zaraz, zaraz, po kolei. Najpierw musimy wyjaśnić, dlaczego właściwie przestałeś na niej grać. Twoja pierwsza gitara była przecież elektryczna. Wspominałeś w wywiadzie z Katarzyną Bielas, że kupił ci ją ojciec. Ale była raczej narzędziem tortur, a nie instrumentem.
Tak, samba, produkt fabryki rowerów w Bydgoszczy. Ale chociaż nie stroiła, coś się tam na niej nauczyłem, skoro zaczęto mnie, licealistę, zapraszać do zawodowych zespołów. Grałem wtedy w zespole Rh – ze Zbyszkiem Hołdysem w składzie. Wtedy miałem już czeską jolanę „Hurricane” wzorowaną na Fenderze Stratocaster. Ale oczywiście moim marzeniem był Gibson Les Paul. Kiedy Marek Bliziński – jako pierwszy w Warszawie – przywiózł sobie takiego gibsona, wszyscy chcieli chociaż go dotknąć, choć chwilę popróbować... Ta gitara śniła mi się po nocach. Teraz – z przerwami – jestem wierny Les Paulowi. Ale prawdę mówiąc, gdy zacząłem udzielać się w zespołach, umiałem ledwie kilka chwytów z podręcznika. Najważniejsze lekcje polegały na słuchaniu zachodniego rocka i podsłuchiwaniu najlepszych gitarzystów. Starałem się jednak nigdy ich nie kopiować, nie uczyłem się na pamięć cudzych solówek.
Po Upływie Czasu, Fatum, Zen, Nirwana. Te zespoły miały mocno patetyczne nazwy.
To delikatnie powiedziane. Były dość kabotyńskie... To przywilej wieku. Miały jednak pewną historię... Po Upływie Czasu zostało wymyślone na kolanie jako dość dowolne nawiązanie do ukochanej wtedy przeze mnie grupy Ten Years After w momencie, w którym po pobycie w ZSRR dostaliśmy zakaz występowania pod nazwą Zen. Ta nazwa z kolei wynikała z mojej dość naiwnej i powierzchownej fascynacji buddyzmem i Orientem w ogóle.
Jak już wspomniałem, ta zamiana została wymuszona naszym wyjazdem w 1971 roku na trzy duże koncerty do ZSRR. Stało się to przypadkiem. W ostatniej chwili wskoczyliśmy na zastępstwo chorej pieśniarki z klubu Medyk – Joli Marciniak – i uzupełniliśmy reprezentację klubu zaproszoną przez jakąś tamtejszą organizację studencką.
No więc trafili do ojczyzny socjalizmu długowłosi młodzieńcy w zmontowanym naprędce, typowo rockowym składzie, z anglosaskimi kawałkami w rodzaju „Feelin’ Alright”. Publiczność była wygłodniała takiej muzyki, szalała, wpadała w trans. To była naprawdę ekstaza, która spowodowała przerażenie opiekunów z Komsomołu, a w konsekwencji notatki służbowe, i po powrocie do kraju dowiedzieliśmy się, że na pięć lat odbierają nam paszporty. Zespół Zen dostał też zakaz występów.
A jeśli chodzi o patos, to mnie też się zdarzały takie patetyczne ciągoty. Kiedyś napisałem czterdziestominutową straszliwie nudną rockową suitę z cytowaną balladą „Rosemary’s baby” Komedy śpiewaną przez Nataszę Czarmińską. Zaprosiłem też Michała Urbaniaka, który był moim idolem. Zagrał na skrzypkach. Urbaniak przez jakiś czas był moim mentorem. Odwiedziłem go kiedyś w domu tuż przed ich z Ulą wyjazdem do Stanów, słuchaliśmy płyt, opowiadał mi z entuzjazmem o nowym jazzie elektrycznym, Hancocku, Zawinulu, Milesie... byłem w niebie.
Widać, że już wtedy miałeś skłonności do przekraczania gatunkowych granic, co jest do dziś wyznacznikiem muzyki Voo Voo. Wspominałeś, że w Medyku zdarzały się całonocne jamy, na których wspólnie grali rockmani i jazzmani.
Ale to nie było ani takie proste, ani oczywiste, bo jednak granie z szarpidrutami, takimi jak my, to nie był dla jazzmana honor, nawet jeśli Zbyszek Namysłowski nagrywał wtedy z Niemenem, a Włodek Nahorny z Breakoutami. To było niecodzienne, zdarzało się w klubach. Później pojawiła się estrada, codzienna siermięga, chałtury, granie dla przypadkowej publiczności, jakieś występy w TV z playbacku itd.
Bez przesady. Grałeś naprawdę z niezłymi muzykami: Bem i Bek, Krystyna Prońko, Koman Band.
Tak, ale też bardzo dużo siedziałem w studio i nagrywałem wszystko, co się da Z czasem zacząłem odnosić wrażenie, że gram wciąż tę samą piosenkę, tylko wokaliści się zmieniają. Do tego czasem grałem nawet po parę koncertów dziennie, co biorąc pod uwagę, że równocześnie studiowałem socjologię, było zabójcze. Przy okazji zatraciłem zupełnie swoją muzyczną osobowość. Do tego stopnia, że jak mi kazali grać tak jak Eric Gale, to grałem. A potem słyszałem coś w radio i myślałem sobie, o, jak fajnie Gale daje. I wtedy zaczynała śpiewać Krystyna Prońko, a ja się orientowałem, że to ja, a nie Gale. Po prostu przestałem rozpoznawać własne granie. To był koszmar.
PIOTR METZ
Dziennikarz radiowy i muzyczny, jeden z twórców i do 2001 roku dyrektor muzyczny RMF FM. Tworzył również muzyczny profil Radiostacji, Eski Kraków i kanału MTV Polska. Od 2006 do 2012 roku redaktor naczelny miesięcznika „Machina”. W latach 2006-2009 był również dyrektorem muzycznym Sopot Festival. Jego kariera radiowca zaczęła się na początku lat 80., kiedy współpracował z radiową Jedynką. Jednak na dobre zainicjowały ją w 1982 roku audycje o The Beatles w radiowej Trójce. Powrócił do niej w 2005 roku – prowadzi m.in. audycję „Lista osobista”, a od 2016 roku jest jej dyrektorem muzycznym.