- W empik go
Vortex. Zbiór opowiadań science-fiction - ebook
Vortex. Zbiór opowiadań science-fiction - ebook
Świetny zbiór opowiadań science fiction. Krótkie, dynamiczne, pełne akcji opowiadania zapewnią wspaniałą rozrywkę na kilka wieczorów. W Vorteksie mamy przekrój umiejętności autora: od opowiadań nawiązujących do współczesności (Security), poprzez opowieści katastroficzne (Manit, Katastrofa), świetną wizję futurystycznego społeczeństwa w opowiadaniu tytułowym, a kończąc na trzech opowieściach z gatunku fantasy. Smakowity kąsek dla wielbicieli gatunku i nie tylko.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-537-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oddaję w ręce Czytelników kolejną książkę. Jest to zbiór, w którym zamieściłem odrębne opowiadania science fiction: Manit, Ratownicy, Security, Kontakt, Katastrofa i tytułowy Vortex, opowiadanie będące wstępem do książki Noel12 oraz trzy opowiadania fantasy: Święta Wojna, Kapłanka, Cień, z których dwa pierwsze są znane czytelnikom ebooków o Szarym Magu, natomiast trzecie zostało opublikowane w całości jedynie w wersji papierowej książki, jako epilog. Tutaj przedstawiłem tylko jeden z dwóch wątków epilogu. Ten drugi, zawarty w papierowej wersji trylogii, zamyka opowieść znaną z kart książki. Uspokoję w tym miejscu Czytelników, że fragmenty są tak skonstruowane, że stanowią odrębną całość. Nie zostawię nikogo z uczuciem nagle przerwanej fabuły. Za to mam nadzieję, że z lekkim niedosytem, który spowoduje chęć sięgnięcia po inne pozycje mojego autorstwa.
Zapraszam do lektury.
UWAGA:
KSIĄŻKA MOŻE ZAWIERAĆ
TREŚCI NIEODPOWIEDNIE
DLA OSÓB NIEPEŁNOLETNICH!Manit
Zatrudnili go jako inżyniera do spraw niepotrzebnych. George właśnie stracił swoją ostatnią robotę za próbę uświadomienia szefowi, że jest idiotą, więc ucieszył się z tej propozycji. Międzynarodowy Koncern Wydobywczy ciągle szukał inżynierów, dlatego też George wysłał tam swoje CV i dostał zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Tłusta kobieta o żmijowym wzroku przesłuchiwała go ze dwie godziny. Zadawała kolejne pytania z pogardliwym uśmieszkiem, co chwila spoglądając na zegarek. Najważniejsze pytanie: „Dlaczego w ogóle, kiedykolwiek zmieniał pan pracę?” zadawane było w stu najróżniejszych kombinacjach i nie zadowalała jej żadna odpowiedź. Może gdyby usłyszała odpowiedź, której sama sobie najpewniej udzieliła, że George jest życiowym nieudacznikiem, nic nie potrafiącym i w ogóle tylko zatruwającym świeże powietrze, byłaby wreszcie zadowolona. Czuł się tak, jakby jeździła po nim walcem. Jednak tydzień później zadzwonili i dostał swoje biurko i komputer. To było wszystko co dostał, bo firma działała najwyraźniej w myśl zasady, że lepiej mieć o jednego inżyniera za dużo niż za mało i nie przydzieliła mu żadnych zadań. Całymi dniami włóczył się po kompleksie, zaglądał przez szyby do laboratoriów, zagadywał do lalkowatych pracownic, w których jedyną autentyczną rzeczą była niechęć do obcych takich jak on. Wydymały swoje silikonowe usta na każdą próbę nawiązania kontaktu i, udając mocno zapracowane, pośpiesznie stukały obcasikami, idąc do swojego biura z kolejną filiżanką kawy. Jedyną osobą, z którą udało mu się porozumieć w ciągu czterech tygodni pracy, był profesor Szagin. Impulsem do zawarcia tej znajomości była jedna z pracownic profesora, niesamowita szatynka o szerokich biodrach i niebieskich oczach. George nie miał odwagi zagaić do niej bezpośrednio więc zdobył przyczółek w postaci vice szefa laboratorium. Profesor, nie wiedząc, że jest jedynie przyczółkiem w walce o względy swojej pracownicy, traktował inżyniera po przyjacielsku. Był znany z otwartości w wyrażaniu poglądów i z tego powodu nie zyskał zbyt wielu przyjaciół w firmie, więc z radością przyjmował towarzystwo George’a.
Tego dnia od rana, jak tylko sprawdził pocztę w komputerze, szukał pretekstu, żeby chyłkiem wymknąć się z działu technicznego i pójść do budynku laboratorium, popatrzeć przez szklane ściany. Może uda mu się przez krótką chwilę zerknąć na Ann? Chwila nie mogła być zbyt długa, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Ot, po prostu zerknięcie od niechcenia. Takie sobie zwykłe zerknięcie. Jeśli będzie miał trochę szczęścia, ona również na niego zerknie i uśmiechnie się do niego nieznacznie tymi swoimi zmysłowymi wargami, a potem pochyli się nad komputerem. Zwykły codzienny ceremoniał. Następnie zapuka do profesora, żeby potwierdzić spotkanie przy lunchu, jakby to było w ogóle potrzebne i wróci do swojego składziku na narzędzia, który był jego biurem. O trzynastej pójdzie na lunch i będzie słuchał nudnawych wywodów profesora tylko po to, żeby kolejnego dnia ponownie pójść do laboratorium i znowu potwierdzić spotkanie przy lunchu, chociaż tego dnia jak zwykle umówią się przy pożegnaniu, na kolejny dzień. George był zadowolony ze swojej ostrożności. Nikt się nie domyślał, jak bardzo jest zauroczony tą dziewczyną. Nie słyszał jeszcze żadnych złośliwych komentarzy, a więc z pewnością nikt tego nie wiedział.Ratownicy
Wpatrywali się w monitor z otwartymi ustami. Najstarszy z załogi, Bil Karlton wyglądał nienaturalnie, jakby był figurą woskową. Z kącika ust wyciekała mu cienka nitka śliny.
– Fajnie wygląda – odezwał się. – Jak sino-fioletowa piłka.
– Raczej beżowo-fioletowa – poprawiła go Kate. – Wy, mężczyźni, nie znacie się na kolorach. Siną to ty masz twarz. A tak w ogóle, to nie wyglądasz dobrze, Bil.
– Ty za to jak zwykle wyglądasz cudownie – uśmiechnął się. – Dobrze, że nam dali kobietę do załogi.
– Kobiety – wtrącił się Siergiej. – Nie zauważyłeś Amandy?
– Amandy... – Karlton rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu kosmobiologa, a potem dodał ściszonym głosem. – O ile można ją nazwać kobietą.
– Ciekawe z czego są te fioletowe oceany – odezwał się ktoś z ekranu. Brodata męska twarz. – Robili analizy? To woda?
– To nie jest misja badawcza – kapitan oderwał wreszcie wzrok od monitorów i zacisnął szczęki – tylko ratownicza.
– Pogrzebowa chyba? – śmiech Bilego przerodził się w kaszel.
– Sprawdź czy boje komunikacyjne bazy planetarnej są sprawne, Sorbo – dowódca spojrzał na brodatą twarz z boku monitora.
– Już sprawdziłem. Są sprawne, ale milczą.
Zebrani w kokpicie również zamilkli po tych słowach. Cały czas się łudzili, że baza na planecie EAN23K zamilkła z powodu usterki technicznej. Co prawda trudno sobie wyobrazić usterkę, z którą nie dałby sobie rady zespół wyposażony w formierkę. Chyba żeby uszkodzeniu uległa sama formierka. Dlatego przywlekli ze sobą zapasową, w razie czego. Jednak fakt, że boje komunikacyjne działały, tę nadzieję, którą się karmili przez cały lot, właśnie pogrzebał. Coś się stało z członkami stacji. Trzydzieści cztery osoby biologiczne, dwanaście niebiologicznych i siedem niefizycznych (Non Physical Person – NOP). Wszyscy nie mogli nagle poumierać, nie wysyłając żadnych informacji, choćby sygnału SOS. A jednak baza po prostu zamilkła.
– Sprawdzałeś sieć? Są jakieś informacje? – dopytywał kapitan, kiedy ocknął się wreszcie z zamyślenia.
– Pusto! Ktoś wszystko wyczyścił.
– No to niezłe jaja – Karlton ponownie zaniósł się kaszlem, który miał być śmiechem. – Jakieś ufoki zaatakowały bazę, wszystkich pozabijały, a potem wyczyściły komputery?
– Zrób sobie w końcu ten przeszczep płuc – Amanda pojawiła się nagle za ich plecami. – Wykończysz się i będziemy musieli zrobić jeden pogrzeb więcej.
– Wolę swoje niż sztuczne. A poza tym, skąd wiesz, że oni wszyscy nie żyją? Może żyją, tylko nie chce im się z nami gadać?
– Sam mówiłeś, że...
– Dość już tego kłapania dziobami – warknął dowódca. – Działamy zgodnie z procedurą. Idźcie się wyspać, bo za dziesięć godzin schodzimy na powierzchnię.
*Kontakt
Masterson klął pod nosem, wysiadając z samochodu, jednocześnie walcząc z parasolem, który próbował otworzyć pomimo wiatru i zacinającego z ukosa deszczu. Było już po północy i nie mógł sobie darować, że odebrał telefon od szefa. Rano powiedziałby, że już spał i nie słyszał melodyjki telefonu. Niestety odruchowo odebrał i teraz brodził po kostki w kałużach, idąc w stronę wejścia obserwatorium. Listopadowy deszcz padał pod takim kątem, że parasol i tak się do niczego nie przydał. Masterson zdążył wypowiedzieć wszystkie znane mu przekleństwa, zanim cały mokry znalazł się w środku. Griszin czekał na niego w holu z uśmiechem na twarzy.
– Dobrze, że wpadłeś Jarred – rzucił, wyciągając dłoń na powitanie, choć pożegnali się zaledwie kilka godzin temu.
– Ja też się cieszę – Masterson warknął przez zęby, składając parasol.
– Jeszcze nie, ale zaraz się będziesz cieszył.
– Ależ skąd. Ja już się cieszę, że zamiast się wyspać, zapieprzam w deszczu 50 kilometrów, żeby się z tobą spotkać. Przecież spotkanie jutro, a właściwie dzisiaj rano byłoby takie trywialne! – Jarred nie krył rozgoryczenia, idąc za profesorem do pomieszczeń nasłuchowych. – Gdybym chociaż miał samochód służbowy, tak jak ty.
W pomieszczeniu, które znał jak własną kieszeń i w którym spędził ostatnie dziesięć lat, stała kobieta. Szczupła brunetka z wąskimi ustami i wydatnym nosem patrzyła na wchodzących z kamienną twarzą. Bodajże pierwszy raz zawitała tu kobieta. W dniu w którym projekt nasłuchu przestrzeni kosmicznej został zawieszony z powodu braku funduszy. Zawstydził się trochę, zdając sobie sprawę, że pomieszczenie nasłuchu, zazwyczaj nie wyglądające cudownie, zawalone monitorami komputerów, oscyloskopami i dziesiątkami kabli oraz rozmaitych złączek z kategorii takich, co „mogą się przydać”, teraz dodatkowo szpeciły kartony, w które zaczęto już pakować sprzęt.
– To Justin – Griszin nie zawracał sobie głowy wyszukanymi formami prezentacji. – Specjalistka od CP. A to Jarred, nasz as przestworzy.
– Cywilizacje Pozaziemskie? – Masters patrzył z niedowierzaniem na kobietę. – Ktoś finansuje takie etaty?
– Jest po północy i nie mam czasu na głupoty, więc od razu przejdę do rzeczy. – Profesor ulokował tyłek na kanapie, gestem zapraszając pozostałych do zajęcia miejsc siedzących. – Rano zrobi się dym, dlatego też chciałbym, żebyśmy ustalili wspólną wersję.
– Czego? – spytał odruchowo inżynier, siadając na jednym z kartonów i dając tym samym do zrozumienia Justin, żeby usiadła na jego fotelu.
– Z powodu kryzysu kończymy naszą działalność nasłuchową – szef stacji patrzył na kobietę. – Zainstalowaliśmy tydzień temu nowy program do archiwizacji danych, który porządkuje wszystkie sygnały chronologicznie na podstawie z góry określonego klucza, a właściwie kilku kluczy, po pasmach, interwałach...
– Ty znowu z tym swoim programem do archiwizacji – mruknął Jarred. – Zanudzisz panią na śmierć.
– Skracając – Griszin obrzucił go wrogim spojrzeniem. – Program zarchiwizował wszystkie dane z całego okresu nasłuchu. Ze stu lat!
– Brawo!
– Zaraz przestaniesz dowcipkować, Masters. Wykryliśmy systematyczność szumów w dużych interwałach, których nikt wcześniej nie badał. Przedział szumu to w przybliżeniu dwadzieścia trzy lata. Kazałem naszym chłopcom od dekodowania obrobić ten sygnał, dopóki jeszcze dla nas pracują i dopóki my jeszcze pracujemy dla kogokolwiek. Normalny sygnał w szerokim paśmie elektromagnetycznym, nic wyszukanego i dość prosta sekwencja. Skończyli około dwudziestej drugiej.Security
Margaret wzięła porządny łyk gorącej kawy i podeszła do okna. Ten dzień różnił się od poprzednich. Rano ktoś zadzwonił w sprawie pracy. Oczywiście poprzedniego dnia wysłała swoje CV w odpowiedzi na kilka ogłoszeń, tak jak to robiła codziennie przez ostatnie cztery lata. Jednak zwykle nikt się nie odzywał, a jeśli już udało jej się otrzymać zaproszenie na rozmowę, okazywało się, że to nieporozumienie. Pracodawcy oczekiwali robotów autonomicznych, a nie ludzi. Widziała już tyle razy ten zakłopotany wyraz twarzy, kiedy tłumaczono jej, że nie potrzebnie jechała taki kawał drogi, bo chodziło im o człowieka niebiologicznego. Wyrażenie „robot” nie było politycznie poprawne. Nie chodziło jedynie o nietakt kwitowany pobłażliwym uśmieszkiem, za to można było otrzymać wyrok w ciągu dwudziestu czterech godzin. Za dyskryminację. Margaret sama czuła się dyskryminowana, ale tego też nie można było powiedzieć na głos. Za to również można było otrzymać wyrok z paragrafu za podżeganie, rasizm i diabli wiedzą co jeszcze. W ogóle mało było rzeczy, za które nie groził wyrok. Ten dzisiejszy poranny telefon wyrwał ją z letargu, w którym tkwiła przez ostatnie miesiące. Większość czasu spędzała sama w domu. Spotkania z przyjaciółmi, jeśli nie miało się dobrego wytłumaczenia, mogły zostać uznane za spiskowanie i knucie przeciwko władzy, dlatego Margaret nie spotykała się z nikim i dlatego nie miała przyjaciół. Nikt ich nie miał. Najgorsze jednak było to, że nie miała pracy. Pieniądze nie stanowiły problemu, bo ciągle mogła płacić kartą, ale codziennie dostawała ponaglenia z banku o uregulowanie należności. A jej długi rosły z każdym dniem. Wszystko przez te roboty. Widziała w telewizji, jak je produkują. Najpierw ze stali ES (Elastic Steel) wykonuje się szkielet bardzo podobny do ludzkiego. Potem do środka pakują elastyczny żołądek w którym zachodzi produkcja biogazu. Ten biogaz spalany jest w miniaturowej komorze i podgrzewa „Ogniwo Retza”, które zmienia ciepło bezpośrednio w energię elektryczną. Obok tej mini-biogazowni ładują do trzewi dwa ogniwa baterii i silnik napędzający hydraulikę robota oraz całą masę rozmaitych filtrów i innych podzespołów, które nawet nie wiadomo do czego służą. Do czaszki wkładają mózg, ręce i nogi oplatają rurkami hydrauliki, montują rozdzielacze i siłowniki, a potem obciągają to elastyczną skórą, która wygląda trochę jak strój płetwonurka. Niektóre roboty mają jeszcze dodatkowo montowane zewnętrzne pokrywy na korpus, nogi i ręce z przegubami w miejscach łokci i stawów. To cienka pokrywa z SES (Super ES), bardzo elastyczna i bardzo wytrzymała. Taki robot normalnie posila się jak człowiek, ma nawet ludzkie potrzeby fizjologiczne, normalnie funkcjonuje, tyle że jest dziesięciokrotnie silniejszy, nie męczy się, nie odpoczywa, może pracować całą dobę. A w dodatku zwykle pobiera o połowę mniejsze wynagrodzenie za pracę. Normalni ludzie nie mają szans dotrzymać im kroku.
Wysłała prośbę o pozwolenie na opuszczenie mieszkania w celu udania się na rozmowę kwalifikacyjną i z niecierpliwością patrzyła na zegarek. Jeśli nie dostanie zgody w ciągu kilku minut, to się spóźni. Nie wolno wychodzić z domu bez pozwolenia. Stanowiłoby to zagrożenie dla innych ludzi. Gdyby ludzie mogli wychodzić z domu, ot tak sobie, dla kaprysu, konsekwencje byłyby trudne do przewidzenia. Poczynając od gigantycznych korków na drogach, na atakach terrorystycznych kończąc. Dzięki tym wszystkim procedurom bezpieczeństwa mogli cieszyć się życiem ze względnie niskim zagrożeniem terroryzmem. Nie zerowym, ale niskim. Co jakiś czas zdarzały się ataki terrorystyczne, ale byłoby ich z pewnością dziesiątki razy więcej, gdyby nie dbałość służb o bezpieczeństwo obywateli.Noel 12
Rozpoczął procedurę startową. Michel sprawdził wszystkie moduły i odpalił silniki manewrowe na 0,02%. Poczuł lekkie drżenie, kiedy milion ton masy spoczynkowej statku uniosło się delikatnie nad płytą. Wielki, okalający go monitor sterowni udający szybę zaczął wypluwać w tle setki parametrów lotu, które jedynie Michel był w stanie odczytywać. Steven zwiększył ciąg tylnych silników i pociągnął stery do siebie. Dał sterownik ciągu na prawy pedał, przełożenie dwa procent, i wcisnął go mocno. Lubił, kiedy siła ciągu wpychała go w fotel. Niestety, było to możliwe tylko w atmosferze. W próżni, gdzie nie istniały naturalne siły grawitacji, zwiększenie przyśpieszenia nie powodowało żadnych efektów. Gdyby nie efekt redukcji ciążenia przez przeciwne pole magnetyczne, czułby tylko zwiększający się nacisk na podłoże, a potem już nic by nie czuł, bo siła ciągu rozgniotłaby go na placek.
– Wieża do Corvety 2305. – Głośniki zakaszlały, a potem zacharczały głosem kontrolera lotów. – Masz lewy dryft, siedemnaście stopni. Jakiś problem z autopilotem?
– Idę na ręcznym.
– Natychmiast przejdź na auto – głośnik warknął poirytowanym głosem. – Nie zezwalam na łamanie procedury startowej. Wszystkie statki muszą się poruszać w automacie!
Steven przyśpieszył. Tym razem naprawdę wbiło go w fotel. Po chwili niebo zaczęło tracić barwę błękitu. Zrobiło się granatowe, a następnie czarne.
– Corveta 2305 do wieży – powiedział spokojnie. – Nie zrozumiałem komunikatu. Powtórz.
Głośnik zabluzgał siarczyście, po czym rozległa się seria trzasków.
– Słyszałem o tobie, Machinski – głos kontrolera był płaczliwy. – Jak zwykle robisz, co ci się podoba! Kto ci w ogóle dał licencję?
– Corveta 2305 do wieży. Pogawędki prywatne są łamaniem procedury – Steven patrzył z uśmiechem na przedni, największy monitor, pokazujący obraz z szesnastu frontowych kamer. Na czarnym niebie zaczęły pojawiać się gwiazdy.
– Ożeż ty w dupę! Ty... – Kontroler najwidoczniej nie wiedział jakiego epitetu użyć. Było słychać jakiś łomot, jakby tamten w coś kopnął albo czymś rzucił. Głos, który odezwał się chwilę później był już spokojny. – Wieża do statku dalekiego zasięgu, Corvety 2305. Wyszedłeś z atmosfery Ziemi. Moja rola się w tym momencie kończy. Skontaktuj się ze stacją na Księżycu w celu kontynuowania procedury opuszczania Układu Słonecznego.
– Dziękuję, zrozumiałem.Katastrofa
Szedł korytarzem, co chwilę ocierając ukradkiem pot z czoła. Kroki dudniły echem na stalowych kratach zagłuszając kłębiące się w głowie myśli. Od dawna mówił, że Elandyczyjkom nie można ufać, jednak członkowie rady pozostawali głusi na rzeczowe argumenty. Nie powinien się dziwić, przecież członkowie rady Przymierza Inteligentnych Planet (PIP) za wszelką cenę unikali jakichkolwiek konfliktów. Nie byli przyzwyczajeni, jak Ziemianie, do wojen, część z nich w ogóle nie znała takiego pojęcia. Nie mówiąc o np. Melandach, którzy nawet nie posiadali ciał. Ktoś, kto nie posiada ciała, nie zrozumie groźby śmierci, to pojęcie dla niego zupełnie niezrozumiałe, obce. Może teraz ktoś go posłucha? Gdyby potrafił się cieszyć z tej katastrofy, skakałby z radości. Właściwie potrafił się cieszyć, nie potrafił jedynie tego okazywać. Nawet gdyby sytuacja pozwalała na jakieś szczeniackie wybuchy radości, to Ajken by tego nie okazał. Nie był nauczony, że manifestowanie radości jest czymś pozytywnym. Wręcz przeciwnie, zawsze mu się wydawało, że radość jest oznaką głupoty, niczym więcej. Czasem potrafił się zaśmiać, krótko, gardłowo, chropawo jakby przejechać patykiem po tarce, ale nigdy nie śmiał się radośnie, spontanicznie, z głębi serca. O nie! Tak śmieją się idioci, a nie mężowie stanu. Wczoraj rano, kiedy dowiedział się o katastrofie, właśnie tak się zaśmiał. W swoim stylu, wydając z gardła coś, co przypominało warknięcie. Teraz mu w końcu uwierzą, że te pająki to nic dobrego, że to zło wcielone. Kiedy Ziemianie założyli kolonię na ich planecie i spytali, czy nie mają nic przeciw temu, odpowiedzieli: „Róbcie, co uważacie za słuszne, a my zrobimy to, co my uważamy za słuszne”. Komisarz Ziemi przyjął te słowa jako aprobatę. Kto mógłby to zrozumieć inaczej? Błędem PIP było w ogóle przyznanie im statusu istot inteligentnych. To plugastwo wygląda jak metrowej wielkości pająki z dużą głową i porozumiewa się telepatycznie. Nawet nie zbudowali cywilizacji technicznej, jakiejkolwiek, nawet nie używali maszyn parowych. Żyją pod ziemią jak robaki i mają inteligencję robaków. Ajken od dawna ostrzegał, że te pająki stanowią zagrożenie, że nie są pokojowo nastawione. Rada jednak uważała, że skoro są istotami roślinożernymi, to są z natury łagodne. Durnie! Niech przylecą na Ziemię i poklepią po tyłku nosorożca, to zobaczą jak łagodne są zwierzęta roślinożerne. Oczywiście w zoo, bo na wolności nie ma już żadnych zwierząt od tysiąca lat. No i dobrze! Po co jakieś plugastwo ma zajmować tereny ludziom. Bóg stworzył Adama i Ewę, a nie krowę i konia, żeby rządziły światem. W ogóle całe to PIP to banda głupich, ateistycznych kosmitów! Ajken wiedział, co należy zrobić z pająkami, ale nie mógł tego powiedzieć głośno. Co najmniej do czasu, aż sondaże potwierdzą, że ludzie są na to gotowi. Wtedy powie. Na razie jednak należy trzymać gębę na kłódkę i jedynie sugerować, ale nie mówić wprost. A jest na to dobre narzędzie. Bomba fosforowa. Najpierw mały ładunek nuklearny rozsiewa po atmosferze mgłę fosforową, a potem zrzuca się zapalnik, który powoduje wybuchowe spalenie fosforu. Cała planeta zostałaby zamieciona podmuchem o temperaturze trzech tysięcy stopni. Piękna wizja rozprawienia się z tym plugastwem. Na razie jednak należy podsuwać ten pomysł Radzie na raty. Małymi kroczkami. Trzeba zacząć od sankcji. Tak będzie najlepiej. Barres narobi takiego jazgotu, że wszystkie media zadławią się swoim własnym potem.Vortex
0–I
Szli ciągiem wstecznym już trzeci tydzień. Kapitan i siedemnastu członków jego załogi śledzili uważnie wszystkie odczyty. Planeta przeznaczenia z każdą godziną rosła na ekranach monitorów. Kiedy pierwszy raz pojawił się na statku, myślał, że to szyba.
– Martha – odezwał się.
Nie doczekał się odpowiedzi. Odruchowo zerknął za siebie, gdzie w szafie kontrolnej tkwiły umieszczone w slotach cyfrowe mózgi jego załogi. Wszystkie kasety migały zielonymi światełkami. Wszystko było w porządku.
– Co tam, kapitanie? – obraz jasnowłosej nawigatorki pojawił się na ekranie
Niektóre z kaset były kiedyś ludźmi, inne były od początku tylko wymodelowanym cyfrowo zapisem. Nie chciał wiedzieć, czy Martha była kiedyś człowiekiem i czy wyglądała tak jak na ekranie. Przywiązał się do jej wizerunku.
– Sprawdziłaś wszystkie parametry lotu? Nie chciałbym pieprznąć w jakąś skałę na kilka godzin przed wejściem na orbitę.
– Mogę sama posterować statkiem – zaśmiała się. – Dwudziesty lot, a widzę, że złapałeś cykora.
– Jak wrócimy na Ziemię, to oddam cię do recyklingu. Kupię kasetę, która zna się na swojej robocie, zamiast wysłuchiwać twoich komentarzy.
– Za takie rasistowskie gadki i nazywanie kogoś kasetą dostaniesz zdrowo po dupie, jeśli o tym doniosę – śmiała się. – A mnie nie oddałbyś nawet za milion kawałków. Przecież mnie kochasz!
– Kocham, ale nie ortodoksyjnie – mrugnął do niej. – Wezmę sobie panienkę do towarzystwa zamiast ciebie!
– Nie wystarczy ci wirtual? Masz tam, co tylko chcesz!
– Wybierz się ze mną dziś wieczorem, to poświntuszymy razem. Wirtualne panienki nie są zbyt rozgarnięte. Wolałbym z tobą.
– W trójkącie?
– Jeśli lubisz.
– Kapitanie – astrobiolog Bea pojawiła się na ekranie. – Mam odczyty. Temperatura 16 stopni, atmosfera tlenowo-azotowa, CO dwanaście procent, siarkowodór trzy, woda z dodatkiem arszeniku i dwóch nieznanych pierwiastków. Tak, jak zakładaliśmy, ludzi trzeba będzie przemodelować pod te warunki.
– Koniecznie! Inaczej smród ich zabije.
– A tak na marginesie – Bea uśmiechnęła się zalotnie.– Szukacie kogoś do trójkąta?
Bea miała grubo ponad pięćdziesiąt lat i była kiedyś człowiekiem.
– Zajmijcie się na razie robotą! Obie.
* * *
Cztery kontenery prawie równocześnie dotknęły ziemi. Kilka robotów autonomicznych wyszło z jednego z nich dźwigając małą formierkę. Szybko ją ustawili na gruncie, wypoziomowali i zaczęli znosić surowiec. Nowoczesna formierka z każdego materiału może zrobić dowolną rzecz, ponieważ formowanie odbywa się nie na poziomie cząsteczkowym jak w starych maszynach, ale atomowym. Patrzył, jak pracują, szybko, sprawnie, metodycznie. Po kilkunastu minutach już stała konstrukcja hali. Stalowe dźwigary wychodziły z formierki jeden za drugim, a następnie pospawane przez dwa roboty, były umieszczane dokładnie tam, gdzie powinny. Koparki bezustannie ładowały żwir i skały do zasypu formierki. Po dłuższej chwili maszyna zaczęła wypluwać płyty do montażu ścian i podłóg. Do wieczora pierwsza hala będzie gotowa. Roboty ustawią tam dużą formierkę poskładaną z modułów które wypluje jej mniejsza siostra. Potem zostaną uformowane duże, siedemnastometrowe roboty budowlane i zacznie się budowa miasta. Drogi, budynki, kolejka magnetyczna, stołówki pracownicze będą rosły jak grzyby po deszczu. Na koniec budynek BIO gdzie staną szklane trzymetrowe cylindry formierek biologicznych.
– Kapitan do statku – powiedział zdalnik grzebiący w zielonkawym żwirze planety. – Dawajcie już ten ładunek. Nie będziemy tu siedzieć tygodniami. Bea wprowadziłaś zmiany DNA do programu bioformowania?
– Wstępnie. Uaktywnij kasety w kontenerze A02B3, tam jest cała obsada stacji, w tym czterech astrobiologów.
– OK.
– Sprawdź tylko połączenie ze zdalnikami, żeby mogły od razu zabrać się do pracy. Ładunek już poszedł.
Patrzył w niebo na zbliżające się cienie kontenerów z ładunkiem. Osiemdziesiąt pięć milionów ludzi w formie pięciocentymetrowych fiolek w których znajdował się porównawczy materiał DNA z zatopionym w zakrętce chipem ze skanem cyfrowym. To koloniści, których ciała w procesie formowania zostaną dopasowane do tutejszej atmosfery i którzy nigdy nie postawią nogi na Ziemi. Pierwsi prawdziwi ludzie, którzy zamieszkają na obcej planecie. Do tej pory instalowano na innych planetach tylko roboty oraz kasety ze zdalnikami. W końcu jednak przyszedł czas na prawdziwą kolonizację. Newearth 1.
* * *Święta Wojna
Przez gałęzie drzew powoli zaczął się przebijać inny kolor. Szarość. Zaczęło świtać. Hant zatrzymał husa, gestem pokazując swoim ludziom, żeby szli dalej. Mijali go jeden po drugim. Utrudzeni, w zniszczonych ubraniach, z wyrazem udręki na twarzach, z tobołkami na plecach i bronią w rękach. Resztki wielkiej armii, dumy Zakonu. Liczył ich, kiedy przechodzili obok niego, ocierając się na wąskiej ścieżce o jego wierzchowca. Trzydziestu siedmiu ludzi. A było ich około czterystu tysięcy, kiedy stanęli naprzeciw wyznawcom. Mieli ich zdmuchnąć, zetrzeć w pył, a stało się dokładnie odwrotnie. Wojska Zakonu nie były w stanie dotrzymać pola wyznawcom Najwyższego. W czasie snu, kiedy sypiał krótkim, niespokojnym snem ściganej zwierzyny, wciąż był na tym polu, kiedy zapadł zmrok. To, co zobaczył, nie było tym, na co był przygotowany. Nikt z nich nie był na to przygotowany. Umarli, którzy wstali z grobów, wyznawcy przemienieni czarami w potwory o długich zębach i pazurach, krojącymi ciało jak noże i wreszcie najgorsi z nich, Sahi. Widział ich tam, na tym polu. Bestie o twarzach wilków, z włosami upiętymi w drobne warkoczyki, z dzidami w rękach. Te dzidy były dla nich tym, czym dla ich magów laski, ale zakończone stalowym lub kościanym ostrzem zadawały śmierć zadziwiająco łatwo. Podobno ci, którzy spojrzą w oczy Sahi, zamierają w przymusowym bezruchu i mogą tylko patrzeć jak dzida odbiera im życie. Sahi potrafią zabijać. Widział, jak zabijają słowem, gestem albo uderzeniem niebieskiej błyskawicy. Zbyt dobrze pamiętał spalone ciała magów pod swoimi stopami i wrzaski rozszarpywanych wojowników. Ryki bestii i krzyki mordowanych. To przychodziło do niego co noc. Właściwie nie w nocy, ale każdego ranka. Nikt nie spał w nocy. Noc stanowiła zagrożenie.
Nagle zdał sobie sprawę, że jednego człowieka brakuje. Poczuł przypływ gniewu, który ogarnął go jak gorąca fala. Dlaczego tylna straż dopuściła do tego, żeby ktoś został tak daleko z tyłu? Zaraz powie tym, którzy ją dzisiaj pełnią, kilka cierpkich słów. Bardzo cierpkich! Jednak kolejna myśl była już bardziej rozsądna. Mają pilnować oddziału i robią to. Nie mogą skupiać się na jednym człowieku. Odczekał jeszcze długą chwilę, aż w końcu na ścieżce zamajaczyła postać Teo. Mężczyzna miał już dobrze powyżej sześćdziesięciu wiosen na karku, choć nie przyznawał się do swojego wieku. Dla Teo najgorszą rzeczą, jaka mogłaby mu się przydarzyć, była samotność. Był wojownikiem całe swoje życie, nie miał rodziny ani przyjaciół poza oddziałem. Bez wojska byłby nikim. Starzec dość późno zauważył swojego dowódcę. Wyprostował się i udając, że nie jest zmęczony, dziarsko pokonał ostatnie kilkanaście kroków dzielących go od Hanta.
– Kiedyś cię zgubimy na dobre, Teo – odezwał się ponuro.
– Ubezpieczałem tyły.
– Oczywiście – udał, że dał wiarę tym słowom. – Wyznaczyłem cię do tej roli dzisiaj?
– No, nie...
– Więc dołącz do oddziału, zanim się zdenerwuję!
– Dobrze, dowódco. – Starzec rozglądał się bezradnie wokół. Nie miał siły, żeby przyśpieszyć kroku, ledwie powłóczył nogami.
– Wiesz co, Teo – Hant zeskoczył z wierzchowca. – Weź na chwilę husa. Mnie już dupa boli od tej jazdy.
– Dam radę, dowódco! Wcale nie jestem zmęczony.
– Wyświadczysz mi przysługę. Chcę rozprostować kości.
– Chyba, że tak – Teo odetchnął z ulgą i przy pomocy dowódcy wgramolił się na zwierzę. – Jak przysługa, to mogę kawałek podjechać na tej bestii.Kapłanka
Niewolnica rzuciła przed nim talerz z taką siłą, że kasza rozsypała się małymi, brązowymi kulkami po dębowym stole. Nie zareagował na tę manifestację. Kiedy wróciła z kubkiem wina, odebrał go łagodnie z jej ciemnych jak heban, smukłych dłoni, zanim zdążyła trzasnąć nim o blat.
– Ate – popatrzył w jej wilgotne oczy. – Wiesz przecież, że nie mogę się w to mieszać.
Tego ranka przybyła do nich kobieta o imieniu Po. Na Czerwonym Przylądku większość ludzi nazywała się Po, Mo lub Fe. Poprosiła o coś, czego Najstarszy, władca przylądka nie mógł spełnić. W jednym z rodów doszło do konfliktu. Po śmierci Starszego rodu sukcesja przypadła jego córce. Jednak jej stryj nie miał zamiaru uszanować zwyczajowych praw i uwięził dziewczynę, a sam objął władzę nad rodem. Właściwie trudno mu zarzucić złamanie prawa. Sukcesja należała się synom władców, a Starszy nie miał synów. Ustanowienie sukcesorem córki było większym złamaniem zwyczajowych praw niż to co zrobił brat zmarłego. Ta kobieta, matka dziewczyny, błagała o życie dla swojej córki.
– Jako władca Przylądka nie mogę się angażować w sprawy wewnętrzne rodów. To mogłoby doprowadzić do wojny domowej!
– Jesteś władcą? – prychnęła pogardliwie niewolnica. – Udowodnij to! Wydaj rozkaz uwolnienia tej dziewczyny!
– Ate...
– Co Ate? Nie zmienię zdania! Jeśli tego nie zrobisz, zapomnij o obiadkach i nocnych przygodach w łóżku, ty stary koźle!
– Za dużo sobie pozwalasz! – mężczyzna poczuł nagłe ukłucie wściekłości. – Jesteś moją niewolnicą, a nie żoną! Mogę cię zmusić do wszystkiego!
– Tak ci się tylko wydaje! Do niczego mnie nie zmusisz! A jak chcesz kobiety, to znajdź sobie żonę! Ja nie dam ci się już dotknąć!
– Ate! – krzyknął z rozpaczą w głosie.
– Uratuj to dziecko! – kobieta trzasnęła ręką w stół tak mocno, że wino się wylało. Najstarszy nie zdążył złapać kubka i ze złości sam grzmotnął pięścią w stół. Reszta kaszy spadła na podłogę wraz z talerzem.
– To końcówka najlepszego rocznika, jaki mam!
– Uratuj tę dziewczynę, Te – niewolnica rozpłakała się. – Obiecałam jej matce!
– Ate...
Niewolnica, która otrzymała imię po swoim panu, Ate należąca do Te, zabrała się za sprzątanie rozrzuconej kaszy. Łzy płynęły jej po policzkach, a drżące dłonie nie były w stanie utrzymać małych, miękkich kulek.
– Może jest sposób. Nie płacz – przytulił ją do siebie pozwalając, żeby kasza z powrotem wylądowała na ziemi. – Nie mogę nic zrobić jako Najstarszy, ale mogę coś zrobić jako mag.
– Zawołaj Mo na obiad, dobrze?
Chudy ośmiolatek, wysoki jak na swój wiek, biegał z kijem po podwórku, wzbijając rudy kurz. Za nim jak zwykle biegła gromadka dzieciaków. Mo miał wrodzony talent przywódczy, inne dzieci lgnęły do niego jak pszczoły do miodu.
– Kiedyś będziesz wielkim dowódcą, Mo – powiedział mężczyzna, kiedy chłopiec do niego podszedł.
– Kiedyś będę magiem! – odparł Mo, dumnie zadzierając główkę.
– Ta decyzja nie należy do ciebie. Trzeba mieć Dar.
– Są sposoby, żeby nim zostać! To niesprawiedliwe, że jedni rodzą się z Darem, a inni nie. Trzeba to zmienić.
Te zmarszczył czoło. O ile na kontynencie magów było całkiem sporo, to na Czerwonym Przylądku ludzie obdarzeni mocą stanowili wyjątek. Ta ziemia nie rodziła magów. Ate przygarnęła chłopca, kiedy był niemowlęciem i groziła mu śmierć głodowa. I tak z nimi został, jako przybrany syn jego niewolnicy. Mężczyzna zastanawiał się dłuższą chwilę czy ma powiedzieć o tych szamańskich praktykach. Czy powiedzieć mu, że czerpiąc moc z czarnej studni, dusza mu zgnije, umrze? Czy ma mu powiedzieć, że stając się czarnym magiem, zagubi człowieczeństwo? Czy ma mu to wybić z głowy teraz, raz na zawsze? Ma odebrać dziecku marzenia? Nie. Powie to, kiedy Mo trochę podrośnie. Niech sobie jeszcze trochę pomarzy o władaniu żywiołami.
– Matka woła cię na obiad, chłopcze.
* * *Cień
Nazwali się Cień. Właściwie nie wiadomo, czy oni sami się tak nazwali, czy to ludzie wymyślili dla nich taką nazwę. Nikt ich nie znał, nikt nie wiedział, kto do nich należy. Organizacja była tajna. Nikt ze wsi nie pamiętał, kiedy to się zaczęło. Właściwie pamiętali wszyscy, ale każdy inaczej. Któregoś dnia zaczęli pojawiać się obcy ludzie. Przychodzili nocą z maskami na twarzach. Na początku tylko patrzyli, potem zaczęli żądać. Organizacja pleniła się jak perz na żyznej ziemi. Widziano ich we wszystkich okolicznych wioskach i miasteczkach. Najpierw tylko ściągali haracze od każdego, kto cokolwiek posiadał. Potem, rozczarowani być może wysokością swoich dochodów, sami poprzejmowali szynki i zajazdy w okolicy, opanowali wszelkie gościńce, przejęli kontrolę nad wszystkim. Na koniec ich władza rozlała się aż do portu. Gubernator zlekceważył ich na początku, potem było już za późno. Cień przejął władzę także w zamku. Opłacał strażników, generałów, zaufanych Gubernatora. W końcu Gubernator zniknął. Jedni mówili, że leży zakopany w lasach inni, że uciekł ze strachu przed Cieniem. Jeśli komukolwiek przyszła do głowy myśl o rozprawieniu się z łotrami, zaraz ginął w niejasnych okolicznościach. Albo ktoś z jego rodziny dla ostrzeżenia. Nikt nie był w stanie się im przeciwstawić. Ludzie we wsiach mieli podejrzenia, kto należy do organizacji, ale nie wypowiadali ich głośno. Ci, którzy się odważyli, byli w najlepszym razie znajdowani w lesie ciężko pobici, bez zębów i z obciętymi uszami, w najgorszym z podciętym gardłem. Najgorzej jednak mieli ci niepokorni, którym nic się nie stało. Tacy wracali pewnego wieczora do spalonego domu i musieli chować swoje rodziny. Nikt nie był w stanie się przeciwstawić ludziom Cienia.
Po kilku latach potęga Cienia wzrosła tak bardzo, że opanowali wszystkie sąsiednie okręgi. Odtąd skończyły się zwykłe wymuszenia i pobicia. Kiedy ktoś naraził się organizacji, był mielony przez tryby sprawiedliwości. Przekupieni sędziowie wydawali wyroki skazujące za cokolwiek i delikwent lądował w lochu albo na szubienicy. Jakiekolwiek pieniądze pojawiły się od oceanu na południu, aż do Wielkich Północnych Jezior, należały do Cienia. Nikt, kto nie należał do organizacji, nie miał prawa prowadzić uczciwego interesu. Zaraz pojawiał się jakiś inspektor i znajdował szereg uchybień, a potem cały majątek przechodził w ręce Cienia. Mówiono, że Cień rządzi całym krajem. Potem przestano mówić, przyzwyczajono się, zapomniano albo nie chciano pamiętać, kto nimi rządzi.
Jednak każdy w końcu zrobi jakiś błąd, nawet Cień. Może zgubiła ich buta albo po prostu stracili czujność? A może nie zdawali sobie sprawy, że w osobie chudej siedemnastolatki tkwi tak wielkie zagrożenie?
* * *