W 80 lat dookoła Polski - ebook
W 80 lat dookoła Polski - ebook
Autorski wybór tekstów Daniela Passenta, które ukazywały się w POLITYCE w latach 1965-2018. Zapraszamy do spaceru przez kilkadziesiąt lat polskiej historii z klasykiem felietonu.
„Był Passent, przez wszystkie lata uprawiania swego ironicznego i złośliwego pisarstwa, krytykowany, pomawiany, atakowany z każdej politycznej i ideologicznej strony. Z tego zbioru da się odczytać dlaczego : otóż Daniel Passent jest radykalnym – jak byśmy dziś powiedzieli – symetrystą, poszukiwaczem złotego środka, zasadniczo zdystansowanym wobec każdej historycznej epoki , jakby wciąż zdziwionym, że można tak brzydko i źle się różnić. (…). Co prawda, mam wrażenie, że Jego symetryzm ostatnio słabnie , ale to może być kwestia optyki: po prostu żyjemy w bardzo pokrzywionych czasach, jakby świat zaczął stawać na głowie, tracił kierunki i stałe punkty oparcia. Robi się nieswojo i niedobrze. W tych okolicznościach warto utrzymywać kontakt wzrokowy z Passentem. Regularne przyjmowanie jego felietonów ułatwia powrót do równowagi , a dawka książkowa może nawet działać jak szczepionka”.
Jerzy Baczyński, redaktor naczelny POLITYKI
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64076-54-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbiór felietonów Daniela Passenta powinien mieć co najmniej 30 tomów – takich jak ten, który Państwo mają przed sobą – bo przez 60 lat pracy w „Polityce” Daniel opublikował (będzie to trzeba kiedyś dokładnie policzyć) coś między półtora a dwoma tysiącami felietonów. Każdy wydawca miałby ogromny problem, aby z tych 60 lat Passentowej twórczości wybrać ledwie 60 tekstów (przeciętnie jeden na rok), również dlatego, że są one niesłychanie różne formalnie, nastrojowo, tematycznie, osadzone w bardzo różnych czasach i kontekstach. Dlatego to jest wybór Autora. Namówiliśmy Daniela, żeby z okazji obchodzonego w tym roku podwójnego jubileuszu (80-lecia urodzin i 60-lecia pracy w „Polityce”) zrobił nam – i wiernym czytelnikom – prezent, antologię własnych felietonów, wybranych według najbardziej osobistych kryteriów, o które nawet nie będziemy pytać. I to jest pierwsza przygoda z tą książką: pytanie, dlaczego znalazły się tutaj akurat te teksty?
To na pewno nie jest wybór reprezentatywny, nawet w sensie chronologicznym – od razu widać nieregularności, nieobecność całych kilkuleci i zagęszczenie w innych. Wynika to nie tylko z podróży Autora (pobyt w Stanach, kilkuletnie ambasadorowanie w Chile), okresowo luźniejszych związków z pismem, ale także – zapewne – własnych emocji i wspomnień, jakiegoś szczególnego stosunku do niektórych tekstów. Mamy więc serię przezabawnych, satyrycznych „bywalców” z lat 60. i 70., które wyniosły Passenta na szczyty popularności i ustawiły w gronie najwybitniejszych polskich felietonistów XX w. Ale już na przykład lata 80. otwierają w tym zbiorze gorzkie, zupełnie niefelietonowe rozliczenia ze stanem wojennym. Jest tam próba zrozumienia przyczyn rozpadu ówczesnego zespołu redakcyjnego, uczciwa prezentacja argumentów za likwidacją lub wznowieniem tygodnika, deklaracja wiary w sens pisania – jak długo można i jak długo będą czytelnicy. Widać, że mimo upływu trzydziestu paru lat tamten czas, towarzyszące mu spory i emocje są dla Passenta ważne i żywe. Ja bym widział w tym zbiorze więcej felietonów z lat 90. czy z ostatniej dekady, której Passent jest wnikliwym i sarkastycznym komentatorem, ale, jako się rzekło, nie można mieć całego Passenta naraz.
Zresztą – i to kolejna przygoda z tą książką – przecież te felietony już się kiedyś czytało, już zapomniało i nagle wracają, do ówczesnych kontekstów (przywoływanych w krótkich wstępach Autora) dodając dzisiejsze skojarzenia. Nie sądzę, aby Daniel wybierał teksty do tego zbioru według kryterium ich siły aluzyjnej, ale wiele z nich, i to zwłaszcza te dawniejsze, z epoki Gomułki i Gierka, brzmią jak pisane wczoraj. Nasza czasoprzestrzeń się zakrzywiła i w roku jubileuszu Passenta rzeczywistość dostosowuje się do jego starych felietonów: mamy znów kadrowe szachy (pionka postawimy na Orlen, królowa do roszady, laufra zdejmujemy z planszy), ględźby partyjnych sekretarzy, dęte gale ku czci „Towarzysza Pierwszego”, ogłupiającą i ogłupioną telewizję. Mocną puentą zbioru jest bardzo współczesny i bardzo osobisty tekst odnoszący się do ożywionych znienacka – dokładnie pół wieku od pamiętnego, również dla „Polityki”, marca 1968 roku – antysemickich straszydeł.
Znakomitą, jednocześnie poważną i zabawną, analizę twórczości Passenta znajdą Państwo zaraz na następnych stronach, w eseju wybitnego literaturoznawcy prof. Andrzeja Zieniewicza. Profesor tylko potwierdza, że w przypadku Passenta mamy do czynienia z Klasykiem, bez wątpienia jedną z najbardziej wyrazistych autorskich osobowości w historii polskiej prasy. Był Passent, przez wszystkie lata uprawiania swego ironicznego i złośliwego pisarstwa, krytykowany, pomawiany, atakowany z każdej politycznej i ideologicznej strony. Z tego zbioru da się odczytać dlaczego: otóż Daniel Passent jest radykalnym – jak byśmy dziś powiedzieli – symetrystą, poszukiwaczem złotego środka, zasadniczo zdystansowanym wobec każdej historycznej epoki, jakby wciąż zdziwionym, że można tak brzydko i źle się różnić. Polecam ten spacer z Autorem przez kilkadziesiąt lat polskiej historii, opisywanej przez prostego inteligenta z Żoliborza, z myślą o wszystkich innych nieszczęsnych inteligentach z całego kraju. I przypominam, że Daniel Passent wciąż zamieszcza swoje kolejne teksty w „Polityce”. Co prawda, mam wrażenie, że Jego symetryzm ostatnio słabnie, ale to może być kwestia optyki: po prostu żyjemy w bardzo pokrzywionych czasach, jakby świat zaczął stawać na głowie, tracił kierunki i stałe punkty oparcia. Robi się nieswojo i niedobrze. W tych okolicznościach warto utrzymywać kontakt wzrokowy z Passentem. Regularne przyjmowanie jego felietonów ułatwia powrót do równowagi, a dawka książkowa może nawet działać jak szczepionka.
JERZY BACZYŃSKI
Redaktor naczelny tygodnika „Polityka”.JESTEM JAK NEWTON...
W Warszawie bawił profesor C.N. Parkinson, autor słynnego „prawa Parkinsona”, które mówiło, że im więcej mamy czasu na wykonanie jakiejś czynności, tym więcej czasu ona nam zabiera. Im mniej Wielka Brytania miała kolonii, tym więcej osób pracowało w Ministerstwie Kolonii. Biurokracja rozrasta się sama. Wyłącznie dla czytelników/ek „Polityki” profesor sformułował „prawo tysiąca”: Każda instytucja lub urząd, który zatrudnia ponad tysiąc osób, nie potrzebuje żadnych kontaktów ze światem zewnętrznym.
W Warszawie bawił przez trzy dni historyk angielski prof. Parkinson, autor około 20 książek, z których największy rozgłos zdobyła niewielka, ale fascynująca książeczka pt. „Prawo Parkinsona”. Prof. Parkinson po ukończeniu studiów w Cambridge specjalizował się przez wiele lat w historii marynarki, ze szczególnym uwzględnieniem czasów admirała Nelsona. Jednakże z tamtych zainteresowań pozostał jedynie skromny ślad w postaci dyplomu admirała stanu Nebraska (USA), stanu, który nie ma dostępu do morza... Nasz rozmówca odkrył swoje prawo na wakacjach w 1957 roku. Przypominamy, że w swojej książce prof. Parkinson powiada m.in.: „Im więcej mamy czasu na wykonanie jakiejś czynności, tym więcej czasu ona nam zabiera. (...) Wzrost liczby urzędników nie ma niczego wspólnego z ilością pracy, bo rządzi nim prawo Parkinsona... Dwie są siły napędowe rozwoju biurokracji, (1) urzędnik pragnie mnożyć podwładnych, a nie rywali, oraz (2) urzędnicy przysparzają sobie nawzajem pracy...”. Przypominamy również, że prof. Parkinson wykazał na podstawie danych statystycznych, iż wzrost liczby urzędników w brytyjskim Ministerstwie Kolonii był odwrotnie proporcjonalny do obszaru kolonii, podobnie jak w admiralicji angielskiej w miarę zmniejszania się liczby okrętów i marynarzy rosła liczba urzędników, owa „wspaniała marynarka lądowa”. W rozmowie z Bywalcem prof. Parkinson po raz pierwszy ujawnił owoc swoich badań w ostatnich latach, czyli tzw. formułę tysiąca.
– Panie profesorze – pytam – nazwisko pana i prawo, które pan odkrył, są powszechne znane w Polsce. Jak pan ocenia reakcję publiczności na pańską książkę?
Profesor spojrzał porozumiewawczo na żonę i odparł: – Reakcja była bardzo dobra, a książkę przyjęto życzliwie. Miałem szczęście, że myśli zawarte w mojej pracy okazały się nie tylko trafne w przypadku Anglii, ale okazały się uniwersalne, a moja teoria potwierdziła się we wszystkich krajach. Nie przewidywałem tego, pisząc „Prawo Parkinsona”. Sądziłem, że książka moja odnosić się będzie jedynie do Anglii i jej administracji. Jednakże po ogłoszeniu mojego prawa otrzymałem listy z wielu krajów i wówczas zrozumiałem, że to, co napisałem z myślą o rządzie brytyjskim, odnosi się nie tylko do rządu i nie tylko do Wielkiej Brytanii. Moja teoria okazała się słuszna w odniesieniu do przemysłu, nauki i życia społecznego we wszystkich krajach włącznie z Polską, w której teraz jestem, i Singapurem, w którym odkryłem swoje prawo...
– Czy pańskie prawo i zbudowana wokół niego teoria spotkały się również z krytyką, a jeśli tak, to z czyjej strony?
– Otrzymałem przede wszystkim wyrazy uznania. Czytelnicy zapytywali mnie: „Jak to się stało, że tak świetnie oddał pan stosunki panujące w naszym biurze? Czyżby pan pisał o nas?”. Z listów krytycznych zapamiętałem szczególnie jeden. Pewien uczony niemiecki kwestionował jedno z równań matematycznych zawartych w mojej książce. Muszę w tym miejscu dodać, że autorem wzorów matematycznych w moich pracach jest moja żona. Ilekroć dochodzę do wniosku, że maszynopis jest zbyt gęsto zapisany i potrzebuję jakiegoś przerywnika, zwracam się do żony z prośbą o nowe równanie. Ów niemiecki uczony nie mógł zgodzić się na taką zdobniczą funkcję formuły matematycznej i próbował ją rozwiązać, stąd krytyka zawarta w jego liście...
– Minęło już osiem lat od ogłoszenia prawa Parkinsona. Czy czas potwierdza jego słuszność?
– Jak najbardziej! Tak jak przewidywałem, biurokracja światowa rozrasta się w tempie mniej więcej 5–6 proc. rocznie.
– Czy nie sądzi pan, że automatyzacja i mechanizacja pracy biurowej doprowadza do zmniejszenia liczby urzędników i formularzy, a zatem obala pańskie prawo?
– Wręcz przeciwnie, automatyzacja prac biurowych jeszcze bardziej pogarsza sprawę. Dzięki automatyzacji ludzie w centrali mają lepszą kontrolę nad pracownikami niezliczonych oddziałów terenowych swoich biur, ale ceną, jaką płacą za tę lepszą kontrolę, jest rosnąca ilość papieru. Centrala stale żąda nowych informacji i sprawozdań, które następnie opracowują automaty. Te sprawozdania bez przerwy czyta się i odsyła do poprawek. Im więcej automatyzacji w biurze, tym więcej statystyki, im więcej statystyki – tym więcej papieru. W ten sposób centrala okazuje się zasypana papierem, aż wreszcie kierownictwo przestaje czytać i tylko stara się upchać papiery w szafach i szufladach.
– Czy pańskie prawo odnosi się do jakiegoś kraju lub ustroju?
– Jest to prawo uniwersalne, tak jak prawo ciążenia ziemskiego... Prawo Parkinsona jest prawem natury, ja go nie wymyśliłem, ja je odkryłem. Ja nie jestem wynalazcą, jestem odkrywcą, tak jak Archimedes i Newton... i – niech pan doda – Kopernik.
– Czy przyjechał pan do Polski zapoznać się z działaniem naszych urzędów?
– Jak dotychczas nie zauważyłem niczego szczególnego. Jedynie na lotnisku było okienko z napisem „Health control” (kontrola szczepień itp.), w okienku tym siedziała jakaś osoba, która mnie jednak o nic nie pytała. Uważam to za zgodne z moją nauką, która mówi, że urzędnicy stwarzają sobie dość pracy, żeby nie musieli zajmować się światem zewnętrznym. Czy ta rozmowa ukaże się, gdy będę jeszcze w Polsce?
– Nie...
– To proszę dodać, że czas trwania odprawy celnej potwierdza słuszność mojej teorii.
– Sądzę, że moi czytelnicy byliby panu bardzo wdzięczni, gdyby pan poradził, jak wyeliminować notoryczne picie herbaty z naszych biur i urzędów. Od rana do wieczora na wielu biurkach stoją niedopite szklanki herbaty, słoiki z cukrem, a ich właściciele bardzo nie lubią, gdy im przerywać popijanie...
– Zwyczaj picia herbaty przywieziono do Polski prawdopodobnie z Anglii. Jednakże zrobiono to niekonsekwentnie. W Anglii pije się herbatę przez pół godziny około 16.30. Jest to święta godzina, jednakże o innej porze nikt nie pije. Sądzę, że tak samo należy postąpić w Polsce i zakazać picia o jakiejkolwiek innej porze. Niedawno pewien Holender opowiadał mi, że w czasie wojny żołnierze angielscy przerywali najbardziej zaciętą bitwę o godz. 16.30, parzyli herbatę, pili ją, a około 17 znów zaczynali rozglądać się za Niemcami...
– Czy sądzi pan, że nazwisko Parkinson będzie coś mówiło przyszłym pokoleniom, tak jak np. nam mówi Don Kichot?
– Sądzę, że moje nazwisko będzie znane, ale nie jako tego, który pokonał biurokrację. Wskazałem zło, lecz nie umiałem go zwalczyć...
– Czy sądzi pan, że biurokrację można pokonać?
– Tak, z technicznego punktu widzenia dałoby się to osiągnąć. Trudności są natury politycznej. Nie wszyscy zgodzą się na zwalczanie biurokracji i palenie biurek, a szczególnie foteli.
– Czy pan jest anarchistą?
– Nie, liberałem.
– W pańskiej ojczyźnie rząd Labour Party utworzył dwa nowe ministerstwa – rozbrojenia oraz technologii. Czy sądzi pan, że sprawy rozbrojenia oraz nauki i techniki zyskają na tym?
– Rozmawiałem niedawno z jednym z nowych wiceministrów technologii. Nie miał jeszcze biurka ani urzędników, ale to nieważne, bo zgodnie z prawem Parkinsona organizacja rozrośnie się sama. Warto jednak zwrócić uwagę na ministerstwo rozbrojenia. Gdyby rząd zechciał rozbrojenia, to przede wszystkim powinien dawać mniej pieniędzy ministerstwu obrony. Jednakże dzieje się przeciwnie. Powstaje nowe ministerstwo, któremu trzeba dać pieniądze, a ministerstwo obrony zacznie domagać się zwiększonych dotacji na rzecz walki z ministerstwem rozbrojenia.
– Czy potrzebne jest ministerstwo technologii?
– Ani nauka, ani technika nie potrzebują ministerstwa. Za dużo różnych władz zajmuje się nauką i techniką: uczelnie, przemysł, instytuty, akademie – dodając ministerstwo, jeszcze bardziej zwiększa się bałagan. Po drugie, każda instytucja zajmująca się nauką lub techniką uważa za swój obowiązek wydawanie miesięcznika. Podczas moich badań w USA odkryłem, że ukazuje się tam 80 pism z zakresu stomatologii, a w jednym z uniwersytetów biblioteka otrzymuje 33 tys. pism różnego rodzaju. Dentysta, który czytałby 80 pism, nie mógłby robić niczego poza tym. Wiadomo, że wszystkie te organizacje przeszkadzają jedynie naukowcom w ich pracy. Wybitni uczeni nigdy nie czytali więcej pism niż ich mniej wybitni koledzy. Pisywali tylko do siebie wzajemnie krótkie notatki...
– Czy sądzi pan, jako twórca nauki zwanej komitetologią, że wreszcie przyjdzie dzień, kiedy wszyscy będziemy zasiadać na zebraniach komitetów i to będzie oznaczało koniec świata?
– Aż nazbyt prawdopodobne. Czy przeciętny warszawiak nie jest już członkiem przynajmniej jednego komitetu?
– Czy sądzi pan, że skłonność do zasiadania w komitetach jest cechą wrodzoną czy nabytą?
– Nabytą. Mogę sobie doskonale wyobrazić świat bez komitetów. Istniały cywilizacje, w których groźba komitetów nie istniała. Komitety są owocem demokracji i podziału odpowiedzialności, tak żeby nikt za nic nie odpowiadał. W senacie rzymskim nie było komitetów.
– Z Warszawy jedzie pan do Wiednia z odczytem o biurokracji międzynarodowej. Czy mógłby pan ujawnić naszym czytelnikom fragment swoich badań nad takimi organizacjami, jak ONZ, EWG, NATO, UNESCO etc.?
– Zacznijmy od ONZ. Postawili sobie siedzibę w Nowym Jorku zamiast w Genewie, która służyła kiedyś do tych celów. Architektura budynku jest okropna. Ale warto zwrócić uwagę, jak wielki jest pawilon sekretariatu i jak niska – w porównaniu z tym – jest sala posiedzeń plenarnych. Największy budynek trzeba było wznieść dla urzędników, reszta jest tylko dodatkiem do ich istnienia. Wyłącznie dla czytelników „Polityki” ujawnię panu moją nową formułę tysiąca. Każda instytucja lub urząd, który zatrudnia ponad tysiąc osób, nie potrzebuje żadnych kontaktów ze światem zewnętrznym. Stwarza sobie wzajemnie dość pracy, aby nie potrzebować żadnych Narodów Zjednoczonych ani interesantów. Mają dość kłopotów z wyznaczeniem sobie płac, awansów, urlopów, utrzymaniem budynków, miejscem na parking i wzajemnym zapraszaniem się na party. A kiedy już każdy każdego zaprosi na party i poznają się, wówczas już tyle papieru krąży po instytucji, że świat zewnętrzny nie jest im potrzebny. To jest perpetuum mobile biurokracji.
– Dziękuję panu za ujawnienie po raz pierwszy formuły tysiąca. Nad czym pan teraz pracuje?
– Piszę książkę dla dzieci. Czy u was też pisze się dla dzieci książki o osiołkach? Gdziekolwiek jestem, wszędzie dzieci czytają o osiołkach. Wobec tego postanowiłem napisać książkę dla osiołków o dzieciach...
8 V 1965
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------