W błogiej nieświadomości - ebook
W błogiej nieświadomości - ebook
Gdy żyjesz w błogiej nieświadomości, rzeczywistość może cię dopaść.
Pewnego dnia Pete Riley otwiera drzwi nieznanemu człowiekowi. Ten przedstawia się jako Miles Lambert i oznajmia, że dwuletni Theo − syn Pete’a i jego partnerki Maddie − nie jest ich dzieckiem.
Pete i Maddie oddaliby wszystko, aby ta druzgocąca wiadomość okazała się nieprawdziwa, jednak badania ją potwierdzają. W jednej chwili spokojne i ułożone życie pary zamienia się w koszmar. Wszystko, co dotychczas Pete i Maddie uważali za oczywiste, okazuje się fałszem. Są jednak zbyt wstrząśnięci, by zauważyć niebezpieczeństwo, które dopiero nadchodzi…
Jakie sekrety kryje posiadłość Lambertów?
Czy Pete i Maddie mogą sobie ufać?
Jaką cenę zapłacą za bezpieczeństwo swojej rodziny?
JP Delaney pewną ręką kreśli wiarygodne postacie i pokręcone intrygi. Jego historie nie przestają zaskakiwać.
Daily Mail
Thriller, który przeczytasz ze ściśniętym gardłem... Szokujące, jak daleko rodzic jest w stanie się posunąć dla dobra dziecka.
Publishers Weekly
Zakończenie zwali cię z nóg.
Booklist
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-907-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PETE
To był zwyczajny dzień.
Gdyby chodziło o felieton albo obszerny artykuł, jakie pisałem kiedyś, redaktorka odrzuciłaby go z powodu tego pierwszego zdania. „Wstęp musi zaintrygować ludzi, Pete – powiedziałaby, ciskając mi kartki na biurko. – Namaluj obraz, stwórz tło. Bądź dramatyczny. Zwłaszcza w dziennikarstwie podróżniczym jest potrzebne poczucie miejsca. Zabierz mnie w podróż”.
Tak więc: To był zwyczajny dzień w Willesden Green w północnym Londynie.
Bo prawdą jest, że zanim ktoś zapukał do moich drzwi, to był zwyczajny dzień. A do tego niezwykle przyjemny. Słońce świeciło, powietrze było rześkie i czyste. W zakamarkach na ziemi nadal zalegały resztki śniegu, które wyglądały jak zbrylony cukier, i żadne z dzieci ciągnących tłumnie do żłobka i przedszkola przy Acol Road nie przejmowało się tym, że przemoczy rękawiczki, próbując ulepić z nich śnieżki.
Właściwie była jedna niezwykła rzecz. Kiedy prowadziłem Theo do żłobka, albo raczej próbowałem za nim nadążyć – na drugie urodziny kupiliśmy mu trzykołową hulajnogę, z którą w zasadzie się nie rozstawał – zauważyłem troje ludzi, kobietę i dwóch mężczyzn, którzy się nam przyglądali. Młodszy z mężczyzn był mniej więcej w moim wieku, czyli miał plus minus trzydzieści lat. Drugi był po pięćdziesiątce. Obaj nosili ciemne garnitury i ciemne wełniane płaszcze. Kobieta, blondynka, była ubrana w kurtkę ze sztucznego futra, jedną z tych, które widzi się na stokach narciarskich w modnych kurortach. Prezentowali się zbyt elegancko jak na tę część Londynu. Dopiero po chwili zauważyłem, że starszy z mężczyzn trzyma w urękawicznionej dłoni teczkę na dokumenty. Pomyślałem, że to pośrednik w handlu nieruchomościami prezentujący potencjalnym kupcom miejscowe żłobki i przedszkola. Linia Jubilee ciągnie się od naszej stacji metra aż do Canary Wharf i ostatnimi czasy nawet bankierzy zostali wyparci z West Hampstead.
Młodszy mężczyzna wyglądał dziwnie znajomo. Moją uwagę odwróciła jednak Jane Tigman, której syn Zack właśnie zaczynał szamotać się i wrzeszczeć w jej ramionach na myśl o tym, że lada chwila będzie musiał się z nią rozstać. Jane nie rozumiała, że cała sztuka polega na tym, by dziecko weszło do budynku samo – przez wnoszenie go na rękach moment rozstania staje się bardziej ostateczny. Następnie przeczytałem wiszącą na drzwiach żłobka informację o Światowym Dniu Książki, której wczoraj jeszcze tam nie było – Chryste, kolejny kostium, który będę musiał załatwić – zdjąłem Theo kask, rękawiczki i kurtkę, schowałem rękawiczki głęboko do kieszeni, żeby nie wypadły – nadal nie znalazłem czasu, żeby naszyć na nie plakietki z imieniem – i pomogłem mu zawiesić kurtkę na wieszaku pośród wielu innych kurtek, aż w końcu pochyliłem się nad nim i powiedziałem:
– Dobrze, kolego. Będziesz dziś grzeczny?
Pokiwał głową. Jego duże oczy patrzyły na mnie szczerze.
– Tak, tato.
– Żadnego zabierania zabawek. Dziel się z innymi dziećmi. To bardzo ważne. Pamiętasz, jak ustaliliśmy, że wybieramy lunch na zmianę? Dzisiaj jest twoja kolej, a jutro będzie moja. Co chcesz na lunch?
– Kotaj jadodowy – oznajmił po chwili zastanowienia.
– Koktajl jagodowy – poprawiłem. – Dobrze. Przygotuję go, zanim po ciebie przyjdę. Miłego ranka. – Pocałowałem Theo i patrzyłem, jak uszczęśliwiony znika za drzwiami.
– Panie Riley.
Odwróciłem się. Głos należał do Susy, dyrektorki żłobka. Wyglądała, jakby czekała, aż Theo się oddali.
– Możemy zamienić słowo? – zapytała.
Pstryknąłem palcami.
– Kubek niekapek. Zapomniałem. Przyniosę dziś drugi…
– Nie chodzi o kubek niekapek – przerwała mi. – Możemy porozmawiać w moim gabinecie?
– To nic wielkiego – rzekła, gdy usiedliśmy, przez co natychmiast uświadomiłem sobie, że jednak jest się czym martwić. – Chodzi o to, że wczoraj doszło do kolejnego incydentu. Theo znowu uderzył jedno z dzieci.
– No tak – mruknąłem. To już trzecia taka sytuacja w tym miesiącu. – Rozumiem. Pracowaliśmy nad tym w domu. Według informacji, które znalazłem w internecie, w tym wieku zdarza się, że umiejętności fizyczne biorą górę nad werbalnymi. – Uśmiechnąłem się z żalem, by pokazać, że nie jestem na tyle głupi, żeby wierzyć w każdą teorię na temat wychowywania dzieci wyczytaną w internecie, ale i po to, by wiedziała, że nie jestem jednym z tych tatuśków z klasy średniej, którzy myślą, że skoro ich dzieci chodzą do żłobka, nie muszą wkładać żadnego wysiłku w ich wychowanie albo, co gorsza, nie przyjmują do wiadomości, że ich małe aniołki mogą mieć jakieś wady. – I oczywiście wiem, że cierpi na alalię, ale z chęcią wysłucham wszelkich sugestii.
Susy wyraźnie się odprężyła.
– Cóż, tak jak pan mówi, to typowe dla dwulatków. Jestem przekonana, że o tym również pan wie, ale może pomogłoby, gdyby pokazał mu pan, jak należy się zachowywać. Jeśli Theo zobaczy, że jest pan zły albo agresywny, uzna, że agresja jest właściwą reakcją na stres. A co z programami, które ogląda? Obawiam się, że nawet _Tom i Jerry_ mogą być nieodpowiednie dla dziecka w tym wieku, przynajmniej dopóki nie minie faza bicia. A jeśli gra pan w jakieś brutalne gry…
– Nie gram w żadne gry – odparłem stanowczo. – Pomijając wszystko inne, po prostu nie mam na to czasu.
– Oczywiście, wierzę panu. Chodzi o to, że nie zawsze jesteśmy świadomi konsekwencji, jakie niosą ze sobą takie właśnie rzeczy. – Uśmiechnęła się, ale niemal widziałem gonitwę myśli w jej głowie. „Ojciec zajmujący się domem równa się agresywne dziecko”. Nie zapytałaby Jane Tigman, czy gra w _Call of Duty_.
– Pracujemy też nad dzieleniem się – dodałem. – Na zmianę decydujemy o tym, co będziemy jeść na lunch i tym podobne.
– Cóż, wszystko wskazuje na to, że panuje pan nad sytuacją. – Susy wstała, by pokazać, że rozmowa dobiegła końca. – My również będziemy trzymać rękę na pulsie. Miejmy nadzieję, że Theo z tego wyrośnie.
To zrozumiałe, że wychodząc ze żłobka, nie myślałem o eleganckiej parze i pośredniku w handlu nieruchomościami. Martwiłem się o Theo i zastanawiałem, dlaczego nie potrafi się bawić z innymi dziećmi. Ale z perspektywy czasu jestem pewien, że gdy wyszedłem na ulicę, nigdzie ich nie widziałem.2
Sprawa nr 12675/PU78B65: OŚWIADCZENIE ZŁOŻONE PODPRZYSIĘGĄ przez D. Maguire’a
Ja, Donald Joseph Maguire, przysięgam i zeznaję, co następuje:
1. Jestem właścicielem i głównym śledczym w Maguire Missing Persons, londyńskiej agencji zajmującej się poszukiwaniami osób zaginionych, która rocznie w imieniu naszych klientów próbuje ustalić miejsce pobytu ponad dwustu osób. Nie reklamujemy się. Wszystkie nasze zlecenia pochodzą wyłącznie z poleceń.
2. Zanim założyłem agencję, byłem starszym oficerem wydziału dochodzeniowo-śledczego w londyńskiej policji. Pracowałem na tym stanowisku przez trzynaście lat, a gdy odchodziłem, byłem komisarzem.
3. W sierpniu zgłosili się do mnie państwo Miles i Lucy Lambertowie, zamieszkali przy 17 Haydon Gardens, Highgate, N19 3JZ. Chcieli, żebym odnalazł ich syna.3
PETE
W domu włączyłem ekspres do kawy i otworzyłem laptopa. Ekspres do kawy marki Jura, a laptop MacBook z najwyższej półki. Były to jedyne sprzęty, na jakie uparłem się, gdy Maddie i ja zaczęliśmy prowadzić trudne rozmowy o tym, które z nas zostanie w domu, żeby zajmować się Theo, kiedy jej urlop macierzyński dobiegnie końca. Pomysł był taki, że będę pracował z domu na pół etatu, przynajmniej do czasu, aż Theo pójdzie do żłobka. Naprawdę dobry komputer i ekspres miały sprawić, że zajmowanie się domem będzie czymś w rodzaju awansu, nowej możliwości, a nie krokiem wstecz w mojej karierze.
Osobiście nienawidzę wyrażenia „ojciec zajmujący się domem”. To negatywna, pasywna konstrukcja, której czegoś brakuje. Nikt nie nazywa kobiet w mojej sytuacji „matkami zajmującymi się domem”, prawda? To „mamy na pełen etat”, co od razu ma bardziej pozytywny wydźwięk. Matki totalne, bezkompromisowe. „Ojciec zajmujący się domem” brzmi, jakbyś był za bardzo leniwy albo zbyt przerażony przebywaniem w otwartej przestrzeni, żeby wyjść z domu i poszukać porządnej pracy. Wiele osób skrycie tak myśli. Albo, jak rodzice Maddie, zupełnie otwarcie. Jej ojciec, australijski biznesmen o nieco bardziej prawicowych poglądach od Czyngis-chana, dał mi jasno do zrozumienia, że jego zdaniem żeruję na jego córce. Choć dosłownie brzmiało to chyba jakoś tak: „Ten chłopak to cholerny nierób”.
Musiałem posprzątać po śniadaniu, posegregować śmieci i pochować zabawki, ale podczas gdy jura warkotał i charczał – mieląc ziarna i spieniając mleko – załadowałem zmywarkę i zalogowałem się na DadStuff.
Właśnie widziałem na drzwiach żłobka, do którego chodzi mój KS, plakat reklamujący Światowy Dzień Książki. 23 kwietnia. Cholera! Jakieś pomysły? Naprawdę nie chcę kupować w Sainos gotowego kostiumu, bo jeszcze bardziej podpadnę mamuśkom.
Chwilę później dostałem odpowiedź. Mniej więcej setka z nas pozostaje online przez cały dzień i wchodzimy na forum między jednym obowiązkiem a drugim. Kiedy człowiek już przyzwyczaił się do żargonu – „KS” albo „KC” znaczą „kochany synek” albo „kochana córcia”, „IK” to „inicjator konwersacji”, „DP” to „druga połówka”, a „ZSJC” to „zachowuję się jak czubek?” – dobrze było zadawać pytania i wiedzieć, co myślą inni.
Mysz z _Gruffalo_*, stary. Brązowa koszula, biała kamizelka i uszy przyklejone do opaski. Gotowe.
Wiadomość wysłał Honker6. Odpisałem:
Opaska? Może sprawdziłaby się w przypadku twojej KC, ale my nie mamy nawet czegoś takiego w domu.
Greg87 napisał:
A może Piotruś Królik? Niebieska marynarka, papierowe uszy przyczepione do bejsbolówki i namalowane wąsy?
Greg, jak zwykle, był praktyczny. „Nieźle”, odpisałem, próbując sobie przypomnieć, czy Piotruś Królik zdradzał kiedyś przejawy przemocy, których Susy, dyrektorka żłobka, mogłaby nie pochwalać. Z książkami Beatrix Potter trzeba było uważać.
Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, odstawiłem cappuccino i poszedłem otworzyć.
Na progu stali ludzie, których widziałem przed żłobkiem. W pierwszej chwili pomyślałem, że musieli się pomylić, bo nasz dom nie jest na sprzedaż. Jako druga przyszła mi do głowy myśl, że nie są to oni – nie było z nimi kobiety. Może więc wcale nie chcieli kupić domu, może byli politycznymi agitatorami albo nawet dziennikarzami. Trzecia myśl, która niemal natychmiast wyparła dwie poprzednie, była taka, że teraz, kiedy zobaczyłem go z bliska, młodszy z dwóch mężczyzn, ten zbliżony do mnie wiekiem, był łudząco podobny do Theo.
Miał ciemne włosy, które niesfornym przecinkiem opadały mu na czoło, wyraźnie zarysowaną szczękę i głęboko osadzone niebieskie oczy – nieco mroczny, chłopięcy wygląd, który w przypadku Theo uznawałem za uroczy, lecz u dorosłych nie wiedzieć czemu zawsze kojarzył mi się ze słowem „posępny”. Miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, był krępy i barczysty. Budowa sportowca. Jest takie zdjęcie pisarza Teda Hughesa w młodości, jak patrzy wilkiem w obiektyw, a taki sam lok opada mu na prawe oko. Pomyślałem o nim, gdy zobaczyłem tego faceta. Wykuta w granicie twarz, ale nie nieprzyjazna.
– Dzień dobry – powiedział bez zbędnych ceregieli. – Możemy wejść?
– Po co? – spytałem głupio.
– Chodzi o pańskiego syna – odparł cierpliwie. – Myślę, że naprawdę będzie lepiej, jeśli porozmawiamy w środku.
– Dobrze.
Był tak energiczny i zdecydowany, że odsunąłem się, żeby ich przepuścić, choć w głowie tłukła mi się myśl: Czy to jego dzieciaka uderzył Theo? Przyszedł, żeby na mnie nawrzeszczeć?
– Kawy? – spytałem, prowadząc ich do salonu, a właściwie pokonując tyłem kilka kroków.
Jak większość ludzi na naszej ulicy wyburzyliśmy ściany działowe na parterze, tworząc w ten sposób jeden pokaźnych rozmiarów pokój. Starszy z mężczyzn pokręcił głową, ale zobaczyłem, że młodszy zerknął na moje cappuccino.
– Świeżo parzona – dodałem z nadzieją, że przerwa na kawę nieco rozładuje napięcie. – Proszę mówić.
Zapadła niezręczna cisza, kiedy spieniałem mleko.
– Tak przy okazji: nazywam się Miles Lambert – dodał, kiedy skończyłem. – A ten dżentelmen to Don Maguire. – Wziął ode mnie filiżankę. – Dzięki. Usiądziemy?
Usiadłem w jedynym fotelu, Miles Lambert zajął miejsce na kanapie, ostrożnie odsuwając leżące na niej zabawki. Don Maguire usiadł na krześle obrotowym przy biurku, popatrując z podziwem na mojego macbooka.
– To niełatwe – zaczął Miles, kiedy wszyscy już siedzieliśmy. Pochylił się do przodu i splótł palce, jak zawodnik rugby przed wykonaniem rzutu karnego. – Gdyby chodziło o mnie, wolałbym usłyszeć, jak jest, bez owijania w bawełnę, i tak też zrobię. Ale proszę, żeby przygotował się pan na szok. – Wziął głęboki oddech. – Przykro mi, że muszę to panu powiedzieć, ale Theo nie jest pańskim synem. Tylko moim.
Patrzyłem na niego z otwartymi ustami. W głowie miałem istną gonitwę myśli. To nie może być prawda – powtarzałem sobie. Albo: – To dlatego ten facet wygląda jak Theo. Niedowierzanie, szok i przerażenie dosłownie mnie sparaliżowały. Niestety w sytuacjach kryzysowych nie radzę sobie najlepiej, to Maddie jest od podejmowania szybkich decyzji.
Maddie. Boże. Czy ten mężczyzna właśnie powiedział mi, że mieli romans? O to chodziło? Że jestem…
Słowo „rogacz” spadło na mnie niczym głaz z całą swoją średniowieczną brzydotą. Maddie i ja jak każda para mieliśmy swoje problemy i przez ostatni rok bywały chwile, gdy czułem, że się ode mnie oddala. Ale zawsze zrzucałem to na karb narodzin Theo…
Narodziny Theo. Myśl jasno, Pete. Theo urodził się ponad dwa lata temu. A więc rzekomy romans musiał zaistnieć jakieś dwa i pół roku temu. Co było prawie niemożliwe. Maddie i ja ledwie wróciliśmy z Australii, gdzie poznaliśmy się trzy lata wcześniej.
Uświadomiłem sobie, że zarówno Miles Lambert, jak i Don Maguire patrzą na mnie, czekając na moją reakcję, bo wciąż milczałem.
– Co pan próbuje mi powiedzieć? – spytałem tępo.
Miles Lambert powtórzył tylko:
– Theo nie jest pańskim synem. Tylko moim. – Jego niebieskie oczy obserwowały mnie z niepokojem. – Przykro mi. Wiem, że to dla pana szok. Proszę się nie spieszyć.
Tymczasem Don Maguire odkaszlnął i dodał:
– Jak sądzę, obaj macie synów, którzy urodzili się przed terminem i zaraz potem zostali przeniesieni na oddział neonatologii i intensywnej terapii noworodka w szpitalu St. Alexander. Nie można wykluczyć, że niewłaściwe dzieci otrzymały niewłaściwe opaski z danymi noworodków. Taka przynajmniej jest nasza robocza teoria.
Podwójne przeczenie! – krzyknęła redaktorka w mojej głowie. – Właściwe dzieci otrzymały niewłaściwe opaski, ty kretynie. Co świadczy wyłącznie o tym, że w chwilach kryzysu ludziom przychodzą do głowy najdziwniejsze myśli.
* _Gruffalo_ – książka dla dzieci autorstwa pisarki i dramaturg Julii Donaldson, której główną bohaterką jest mysz wędrująca przez las (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).4
PETE
– A więc uważa pan, że macie naszego syna. Naszego prawdziwego syna. – W całym tym chaosie to jedno do mnie dotarło.
Miles Lambert pokiwał głową.
– Davida. Nazwaliśmy go David.
– I co…? – „Co teraz?”, chciałem zapytać, ale mój mózg najwyraźniej miał inne plany. – Skąd wiecie? Mam na myśli to, że dzieci zostały zamienione.
Miles wskazał na Dona Maguire’a.
– Ten człowiek to prywatny detektyw. Odnajduje zaginione osoby.
– Ale skąd wiecie? – powtórzyłem.
– Pozwoliłem sobie zabrać ze żłobka przedmiot, na którym było DNA Theo – odparł przepraszająco Don Maguire. – Jest mi niezmiernie przykro, że musiałem to zrobić, ale nie nachodzilibyśmy pana, gdyby istniał choć cień podejrzenia, że się mylimy. – Mówiąc to, wyciągnął coś z bąbelkowej koperty. Był to kubek niekapek Theo, który zaginął w żłobku.
– Wczoraj otrzymaliśmy wyniki testu – dodał Miles. – Nie ma najmniejszych wątpliwości.
Don Maguire postawił kubek na biurku. Zrobił to ostrożnie, jak gdyby wykonano go z kruchej porcelany kostnej.
– Oczywiście chcielibyśmy go panu teraz oddać.
– Chryste. Chryste. Przebadaliście DNA mojego syna, bez mojej zgody…
– Cóż, formalnie rzecz biorąc, to mój syn. Ale tak. Przepraszamy, lecz było to konieczne – powiedział Miles.
„Mój syn”. Słowa dudniły w mojej głowie.
– Oto kopia wyników testu dla pana – dodał Don Maguire, wyciągając kopertę z teczki i kładąc ją obok kubka. – Tak jak mówi pan Lambert, nie ma żadnych wątpliwości. Theo to jego biologiczny syn.
Theo. Nie mogłem sobie wyobrazić, co to oznacza dla niego. Ukryłem twarz w dłoniach.
– Co proponujecie? – wykrztusiłem. – Co waszym zdaniem powinniśmy teraz zrobić?
I tym razem odpowiedział Maguire:
– Proszę zrozumieć, panie Riley. Niczego nie sugerujemy. Sprawy takie jak ta są tak niezwykle rzadkie, że właściwie bezprecedensowe. Nie ma potrzeby angażować sądów rodzinnych. Najlepiej by było, gdyby rodzice wypracowali rozwiązanie między sobą.
– Rozwiązanie?
– Czy wymienić się dziećmi, czy zostawić wszystko tak jak jest.
Jego słowa, tak surowe i suche, zawisły w powietrzu.
– Jak już mówiłem, to szok – dodał przepraszająco Miles. – Ja i Lucy zareagowaliśmy tak samo, ale rzecz jasna, mieliśmy więcej czasu, żeby się z tym oswoić. Nie musi pan nic mówić. I oczywiście państwo również powinniście zasięgnąć porady.
Gapiłem się na niego. Sposób, w jaki to powiedział, nie pozostawiał wątpliwości, że konsultował się już ze swoimi prawnikami.
– Zamierzamy pozwać szpital – dodał. – Nie St. Alexander, lecz prywatną klinikę, w której rodziła Lucy. Możecie do nas dołączyć, ale… jak już mówiłem, wszystko jest DP. Do przedyskutowania. Nie ma pośpiechu.
Utkwiłem wzrok w czerwonych klockach Duplo leżących przy jego nodze. Ledwie dziś rano Theo zbudował z nich pistolet maszynowy, który rozpadł się, gdy ostrzelał mnie, bo próbowałem zmusić go do umycia zębów. Zalała mnie fala ojcowskiej miłości. I poczułem przerażenie na myśl o otchłani, która właśnie otworzyła się pod naszymi stopami.
– Chciałby pan zobaczyć zdjęcie Davida? – spytał Miles.
Nie mogąc wykrztusić słowa, tylko pokiwałem głową. Miles wyjął fotografię z wewnętrznej kieszeni i podał mi ją. Przedstawiała małego chłopca siedzącego w wysokim krzesełku. Miał twarz o delikatnych rysach, jasne włosy i jasnobrązowe oczy. Od razu zauważyłem podobieństwo do Maddie.
– Może je pan zachować, jeśli pan chce – dodał. – Gdybym mógł wziąć jakieś zdjęcie… Theo…
– Oczywiście. – Usłyszałem własny głos. Rozejrzałem się, ale wszystkie zdjęcia miałem w telefonie.
Wyjątkiem było to, które ktoś wysłał nam po przyjęciu urodzinowym i które przyczepiłem magnesem do lodówki. Był na nim Theo w przebraniu pirata, z opaską na oko, trikornem i kartonowym kordem skierowanym w stronę obiektywu. W jego oczach błyskały figlarne ogniki. Wziąłem je i podałem Milesowi.
– Dzięki. – Spoglądał na nie przez chwilę, wzrok mu złagodniał. – A to namiary na mnie – dodał pospiesznie, wręczając mi wizytówkę. – Numer komórki i adres mailowy. Proszę się ze mną skontaktować, kiedy już oswoi się pan z sytuacją, dobrze? I oczywiście po tym, jak porozmawia pan z Madelyn. W żadnym razie nie naciskam, ale… będę czekał. Oboje będziemy. – Zerknął na Dona Maguire’a i wyjaśnił: – To znaczy ja i Lucy. Udział Dona w tej sprawie chyba już dobiegł końca.
Spojrzałem na wizytówkę. „Miles Lambert, dyrektor generalny, Burton Investments”. Adres biura w centrum Londynu.
Miles pochylił się, podniósł z podłogi piankową piłkę i ścisnął ją w dłoni.
– Lubi sport, tak? – spytał swobodnym tonem. – Potrafi już ją złapać?
– Zwykle tak. Fizycznie jest rozwinięty. Może nawet trochę za bardzo.
Miles uniósł brwi, więc wyjaśniłem:
– Czasami bywa agresywny wobec innych dzieci. Pracujemy nad tym.
– Tak? Cóż, na pana miejscu zbytnio bym się tym nie przejmował. W jego wieku byłem taki sam. Później przydało mi się to na boisku do rugby. Nie słyszałem, żeby ktoś wtedy narzekał.
Coś w sposobie, w jaki to powiedział – czule, niemal władczo – uświadomiło mi, że pomimo surrealistycznego spokoju całej tej sytuacji nie prowadzę rozmowy towarzyskiej z innym ojcem na przyjęciu. Rozmawiałem z ojcem mojego dziecka. Jego prawdziwym ojcem. Mój świat właśnie został wywrócony do góry nogami i nic już nie będzie takie jak kiedyś.
– Powinniśmy się spotkać – ciągnął Miles. – Poznać się, jak należy. Kiedy już przetrawicie to wszystko.
Chciałem odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mi w gardle. Nastała niezręczna chwila, gdy pomyślałem, że zaraz się rozkleję. Miles udał, że tego nie zauważył. Podniósł zdjęcie, które mu dałem.
– W każdym razie dziękuję za to. Lucy będzie zachwycona. W końcu coś się ruszyło.
Schował fotografię do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął rękę. Uścisk jego dłoni był oschły i zdecydowany.
– I spróbujcie się nie przejmować. Wszyscy jesteśmy rozsądnymi ludźmi. Wydarzyła się straszna rzecz, ale najważniejsze jest to, jak poradzimy sobie z tą sytuacją. Naprawdę wierzę, że wybierzemy najlepsze rozwiązanie. Tymczasem już sobie pójdziemy.
Don Maguire również uścisnął mi rękę i chwilę później już ich nie było. Miles Lambert nie tknął swojej kawy. Wylałem ją do zlewu. Pralka piknęła, więc poszedłem ją wyłączyć. Odruchowo wyjąłem pranie. Działałem jak w jakimś transie. Na samej górze leżała jedna z musztardowych koszulek Theo z napisem: „MAM DWA LATA, JAKĄ TY MASZ WYMÓWKĘ?”. Przez chwilę niemal czułem w dłoniach jego ciepłe drobne ciałko, znajome wzruszenie ramion, to, jak się wiercił i jak wierzgał nogami, gdy zarzucałem go sobie na ramię. Łzy zakłuły mnie pod powiekami i poczułem ucisk w piersi, ale wiedziałem, że nie mogę się rozkleić. Jeszcze nie teraz. Musiałem zadzwonić do Maddie.5
Sprawa nr 12675/PU78B65: OŚWIADCZENIE ZŁOŻONE POD PRZYSIĘGĄ przez D. Maguire’a
4. Razem z moim klientem Milesem Lambertem odwiedziliśmy pana Rileya w jego domu. Tam powiadomiliśmy go, że dziecko, które uważa za swojego syna, jest tak naprawdę synem moich klientów, a chłopiec wychowywany przez moich klientów prawdopodobnie jest synem pana Rileya.
5. Wiadomość ta, co zrozumiałe, zdenerwowała pana Rileya. Podczas rozmowy kilkukrotnie się popłakał.
6. Podczas gdy pan Riley odzyskiwał panowanie nad sobą, miałem okazję rozejrzeć się po domu. Było to o tyle prostsze, że niewielka przestrzeń, w której siedzieliśmy, pełniła funkcję pokoju gościnnego, pokoju zabaw, kuchni oraz jadalni.
7. Zauważyłem kilka rzeczy, które świadczyły o tym, że pan Riley nie radzi sobie z obowiązkami domowymi. Na stole znajdowały się brudne naczynia, talerze i sprzęt kuchenny. Na meblach walały się brudne ubrania, a na podłodze w części kuchennej dostrzegłem dwie puste butelki po winie. Kiedy zerknąłem na komputer pana Rileya, zobaczyłem, że przeglądarka była otwarta na ojcowskim forum, na którym pan Riley szukał pomocy w kwestii wychowywania dziecka. (Dalsze śledztwo potwierdziło, że pan Riley, posługując się pseudonimem Homedad85, napisał w sumie ponad 1200 postów o podobnym charakterze). W drugim okienku była zapauzowana gra komputerowa. Chociaż na profilu pana Rileya na LinkedIn możemy wyczytać, że jest on dziennikarzem pracującym jako wolny strzelec, nie zauważyłem niczego, co mogłoby to potwierdzić.
8. Mój klient kilkukrotnie powtarzał panu Rileyowi, że on i jego żona chcieliby rozwiązać tę sytuację na drodze rozmowy i kompromisu. Pan Riley nie odpowiedział na te zapewnienia. Kiedy w jego zachowaniu dało się wyczuć wrogość, wyszliśmy.6
MADDIE
Biorę udział w spotkaniu, na którym przeglądam z klientami nagrania z castingów do reklamy chipsów Doritos, kiedy ekran telefonu się wybudza. Jesteśmy w trakcie gorącej dyskusji – reżyser chce poirytowanych, niezależnych, humorzastych nastolatków, a klient woli zdrowych, roześmianych młodych ludzi; debata, której przewodniczę już chyba setny raz – i gdy w końcu zaczynamy dochodzić do porozumienia, skupiając się na trzeciej opcji reżysera, która jest również drugą opcją klienta, przychodzi połączenie. Zerkam na ekran. Pete. Albo raczej „PETER RILEY”. Kiedy poznaliśmy się cztery lata temu, wieczorem tego samego dnia dodałam jego imię i nazwisko do listy kontaktów i jakoś nigdy nie zmieniłam ich na coś mniej formalnego.
Telefon jest wyciszony, więc od razu włącza się poczta głosowa. Ale Pete rozłącza się i znowu dzwoni. To nasz sygnał, że sprawa jest pilna, więc przepraszam i wychodzę na korytarz, żeby oddzwonić.
– Co się dzieje?
– Nic. Wszystko w porządku. Theo jest w żłobku. Chodzi o… – Słyszę, jak kilka razy nabiera głęboko powietrza. – Chwilę temu był u nas pewien mężczyzna z prywatnym detektywem. Twierdzi, że nasze dzieci zostały zamienione w szpitalu. Uważa, że chłopiec, którego wychowują, jest nasz, a Theo… Theo…
Potrzebuję chwili, żeby dotarło do mnie, co właściwie chce powiedzieć.
– To można zbadać – mówię. – Test DNA.
– Już go zrobili. Zostawił nam kopię wyników. Mads, ten facet wyglądał zupełnie jak Theo. – Urywa. – Myślę, że mówi prawdę.
Nie odpowiadam. Pomimo tego, co właśnie powiedział Pete, nie wierzę w to. Takie rzeczy się nie zdarzają. Musi być jakieś inne wytłumaczenie. Ale Pete jest zdruzgotany i potrzebuje mnie. Podejmuję szybką decyzję.
– Jadę do domu.
Zaglądam przez przeszkloną ścianę do pokoju spotkań. Na ekranie telewizora rumiana czternastolatka udaje bezbrzeżny zachwyt zawartością paczki chipsów kukurydzianych. Profesjonalizm wymaga ode mnie, żebym wróciła i wytłumaczyła klientom, że wzywają mnie pilne sprawy rodzinne – nie, niczyje życie nie jest w niebezpieczeństwie, ale lepiej będzie, jeśli pojadę do domu. Nie robię tego jednak. Niemal nieświadomie, odruchowo decyduję, co jest ważniejsze. Wysyłam wiadomość do jednej z koleżanek, prosząc ją, żeby mnie zastąpiła, i wychodzę z budynku.
Kiedy byłam w ciąży, zakładałam, że to ja zostanę w domu z dzieckiem. W końcu wszystko to była moja wina – zaliczyliśmy wpadkę w najgorszym z możliwych momentów. Rozważaliśmy nawet aborcję, chociaż widziałam, że Pete ma wątpliwości, i w końcu musiałam przyznać, że ja również je mam. Nie zawsze jestem taka bezduszna i praktyczna, jak twierdzą moi przyjaciele. Ale międzynarodowa agencja reklamowa, która opłaciła moją przeprowadzkę z Sydney do Londynu, wykupiła również pakiet rocznego prywatnego ubezpieczenia zdrowotnego i gdy sprawdziłam, okazało się, że obejmuje ono także urlop macierzyński. Zamiast rodzić dziecko w szpitalu publicznym, mogłam to zrobić w luksusowych warunkach prywatnego szpitala przy Harley Street, który oferował wykwalifikowaną położną, cesarskie cięcie – gdybym miała takie życzenie – dwudziestoczterogodzinną opiekę specjalistów i poporodowy program powrotu do zdrowia. Oczywiście możliwość porodu w takich warunkach byłaby kiepskim powodem, żeby zajść w ciążę, ale skoro już w niej byłam? Czemu nie.
Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, myślę, że już wcześniej postanowiłam urodzić i szukałam usprawiedliwienia. Czułam się niezręcznie, informując o tym swoich pracodawców – po niespełna czterech miesiącach oświadczyłam, że biorę rok wolnego – ale na szczęście byli na tyle dojrzali, by wiedzieć, że skoro i tak nie mają wyboru, równie dobrze mogą udawać, że cieszą się moim szczęściem, i zapewnić mnie, że gdy wrócę, stanowisko będzie na mnie czekało.
Krótko mówiąc, wyglądało na to, że wszystko się ułożyło. Ale bogowie mieli inne plany.
Byłam w dwudziestym siódmym tygodniu ciąży, gdy razem z Pete’em pojechaliśmy na ślub Andy’ego i Keitha. Gejowski ślub to najlepsza okazja, żeby pójść w tango. Później plułam sobie w brodę. Czy chodziło o kieliszek szampana, na który pozwoliłam sobie podczas przemówień? A może szalone tańce do piosenek Arethy Franklin i Madonny na zatłoczonym parkiecie? (Do dziś wzdrygam się, słysząc _Respect_). Upadek, który zaliczyłam, wracając z damskiej toalety, gdy w ciemności potknęłam się o linę namiotu? Lekarz specjalista powiedział mi, że prawdopodobnie żadne z nich, ale skoro nie potrafił powiedzieć, co było przyczyną, skąd mógł wiedzieć?
Nazajutrz rano miałam potworny ból głowy, za który obwiniałam kieliszek szampana. Ale uświadomiłam sobie też, że od jakiegoś czasu nie czuję ruchów dziecka, a gdy zwymiotowałam, czułam się inaczej niż przy porannych mdłościach w pierwszym trymestrze. Ponieważ była niedziela, a my mogliśmy w każdej chwili pojechać do szpitala przy Harley Street i skorzystać z pomocy wykwalifikowanych położnych, Pete zaproponował, że może sprawdzimy, czy wszystko jest w porządku, a potem zjemy brunch przy Marylebone High Street.
Jak się okazało, brunch ocalił życie naszego dziecka.
„Zrobię szybkie USG” zmieniło się w „Zawołam doktora, żeby rzucił na to okiem”, a chwilę później pociągnięto za czerwony sznurek wiszący w kącie gabinetu i wokół mnie zaroiło się od ludzi. Ktoś krzyknął: „Przygotować na salę operacyjną!”. Zasypywano mnie pytaniami, podczas gdy ktoś zdejmował mi biżuterię – nigdy nie odzyskałam swojej wietnamskiej bransoletki – a ktoś inny zakładał cewnik. Ktoś mierzył moje nogi, żeby dobrać rozmiar pończoch przeciwzakrzepowych, a Pete’owi kazano wyszorować ręce i przebrać się w sterylny strój, jeśli chciał uczestniczyć w cesarskim cięciu, które musieli przeprowadzić z powodu stanu przedrzucawkowego. Zrobiono mi zastrzyk, żeby wspomóc płuca dziecka, i podano kroplówkę, żeby pomogła na coś innego, ale nie dosłyszałam na co. Niedługo potem pojawił się chirurg, który zerknąwszy na monitor, rzucił jedynie: „Teraz”. Potem pamiętam już tylko rozmazane korytarze, twarze i wypowiadane w pośpiechu tłumaczenia. Nie było czasu na znieczulenie zewnątrzoponowe, jak powiedział mi inny lekarz. Kilka sekund później byłam nieprzytomna.
Ocknęłam się na sali pooperacyjnej. Wokół mnie panowała cisza. Nie było płaczącego dziecka ani Pete’a, tylko pikanie aparatury. I patrzący na mnie doktor.
– Pani dziecko żyje – poinformował mnie. – To chłopiec.
Bogu niech będą dzięki.
_–_ Mogę go zobaczyć? – wykrztusiłam.
Lekarz – tak myślę, że to był lekarz, bo znad maski chirurgicznej widziałam tylko oczy – pokręcił głową.
– Został przewieziony specjalną karetką na OION. Jest bardzo mały i słaby.
„OION” wymawiane „oj-on”. W tamtej chwili nic mi to nie mówiło, ale niebawem miałam poznać różne stadia intensywnej opieki nad wcześniakami. Oddział intensywnej opieki neonatologicznej był supernowoczesny.
– Słaby? Jak to?
– Wcześniaki mają problemy z samodzielnym oddychaniem. Pewnie podłączymy go do respiratora, żeby wspomóc jego płuca. – Urwał. – Możliwe też, że ma niedotlenienie.
– Co to? Czy to śmiertelne? Przeżyje?
Jedyne, co zapamiętałam u tego mężczyzny, którego nigdy wcześniej nie widziałam na oczy i którego prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę, to jego brązowe oczy, choć zdjął maskę, zanim powiedział łagodnie:
– To stan, gdy w mózgu jest niedobór tlenu. Ale OION w St. Alexander to w tej chwili najlepsze miejsce dla pani dziecka, a do tego jest blisko. Jeśli ktokolwiek może mu pomóc, to właśnie oni.
Patrzyłam na niego przerażona. Właśnie dotarło do mnie, że chociaż ta mała, podobna do hotelu klinika była świetnym miejscem, żeby w niej rodzić, okazała się fatalnie wyposażona, jeśli chodziło o nagłe przypadki takie jak nasz.
Wszystko poszło nie tak. Miałam przytłaczające uczucie, że zawiodłam swoje dziecko. Na Boga, miałam chronić go w sobie przez kolejne trzynaście tygodni. Byłam aparaturą podtrzymującą jego życie. A zamiast tego moje ciało odrzuciło go i wypluło na świat, na który nie był gotowy.
– Gdzie Pete? – wychrypiałam.
– Pani mąż pojechał z dzieckiem. Przykro mi… nie było czasu, żeby się pożegnać.
Chciałam powiedzieć, że nie muszę się żegnać z Pete’em, zresztą i tak nie jesteśmy małżeństwem. I nagle zrozumiałam. Lekarz miał na myśli dziecko. Kiedy pierwszy raz zobaczę swojego synka, będzie martwy i zimny.
Zaczęłam płakać. Łzy ściekały mi po twarzy, nawet gdy stojący między moimi nogami lekarz badał moją macicę. Łzy wściekłości, straty i żalu za maleńką istotką, która była we mnie i która umrze, zanim jej własna matka zdąży wziąć ją w ramiona.7
MADDIE
Wysiadam z metra na Willesden Green z milionem pytań kłębiących mi się w głowie, więc pokonując ostatnie pięćset metrów, które dzieli mnie od domu, dzwonię do Pete’a.
– Chodzi o to, że nie wierzę, że można tak po prostu zamienić dwoje dzieci na oddziale intensywnej terapii – mówię. – Theo przez cały czas był w inkubatorze, podłączony do tych wszystkich urządzeń. No i miał elektroniczny identyfikator na nóżce. To się po prostu nie mogło wydarzyć.
– Miles wspomniał coś o tym, że pozywają nie St. Alexander, tylko jakąś prywatną klinikę, w której rodziła jego żona. To może być jakieś wytłumaczenie.
To wydaje się bardziej prawdopodobne. Jeśli dwa wcześniaki trafiły do St. Alexander w tym samym czasie, może zamieniono je, zanim założono im identyfikatory. Czyli to może być prawda.
– Ale nie byłeś przy nim przez cały czas? Zaczekaj, jestem przy drzwiach.
Pete otwiera i odsuwa telefon od ucha.
– Nie cały czas. Kręciło się przy nim tyle osób, podłączali aparaturę, pobierali krew… Później przyszli do pokoju, w którym się zdrzemnąłem. Nawet nie zauważyłem, kiedy założyli mu identyfikator. – Zagryza wargi, wzrok ma udręczony.
Wiem, o czym myśli.
– Człowiek czasami musi się przespać, Pete. Siedzieliśmy tam tygodniami.
– Mimo wszystko zastanawiam się, jak to się mogło stać. Jak to możliwe, że podmienili nam dziecko na jakieś inne, a ja niczego nie zauważyłem?
– Trzeba zacząć od tego, że wtedy żaden z nich nie wyglądał jak dziecko – mówię beznamiętnie.
Pete zerka na mnie. Nadal nie lubi rozmawiać o mojej reakcji na OION.
– Ale ty to wyczułaś, Mads – szepcze. – Nie czułaś więzi z Theo. Zastanawiałaś się nawet na głos, czy to na pewno nasze dziecko. W głębi duszy wiedziałaś.
Waham się, po czym kręcę głową.
– Nie czułam więzi nie dlatego, że Theo nie był naszym synkiem, ale dlatego, że w niczym nie przypominał dziecka, o jakim zawsze marzyłam. Jak one wszystkie. Czułabym to samo do każdego z dzieci na oddziale. One poniekąd budziły we mnie… odrazę.
Przynajmniej tak sobie wmawiałam. Podobnie jak: „Jesteś koszmarną matką” i „Coś jest z tobą nie tak”. A jednak teraz, niezależnie od tego, co właśnie powiedziałam Pete’owi, w kółko zadaję sobie pytanie: czy to możliwe, że od początku wiedziałam, że coś jest nie w porządku?
Po raz pierwszy zobaczyłam swoje dziecko na ziarnistym zdjęciu, które Pete zrobił telefonem i wysłał mi, kiedy leżałam na sali pooperacyjnej. Niewyraźne, zrobione ponad ramieniem jakiejś pielęgniarki albo lekarza, przedstawiało leżące w inkubatorze małe, blade ciało obwieszone rurkami jak bożonarodzeniowa choinka. Jego maleńką pierś otaczało coś podobnego do folii bąbelkowej, z której wychodziło jeszcze więcej rurek. Później dowiedziałam się, że lekarze schładzali go, celowo wywołując hipotermię, żeby zapobiec obrzękowi mózgu. Kolejne rurki przyklejono mu do nosa. Był wątły, drobny i ledwie przypominał człowieka.
Kiedy miałam dziewięć lat, nasza labradorka Maya urodziła młode. Pięć było silnych i zdrowych; później nastała przerwa tak długa, że pomyśleliśmy, że to już wszystkie. I wtedy przyszedł na świat ostatni szczeniak – maleńka bezwłosa istotka. Wkrótce stało się oczywiste, że nie jest na tyle silny, żeby pokonać pozostałe szczenięta w rywalizacji o sutki Mai, a ona sama też nie starała się mu pomóc, tak jak robiła to z innymi. Odciągałam pozostałe pieski od najlepszego sutka i przystawiałam najsłabszego w miocie, by ssał, ale on nawet nie wiedział, co ma robić. Dwa dni później zdechł.
Kiedy zobaczyłam zdjęcie w telefonie, nabrałam jeszcze większej pewności, że zanim dołączę do Pete’a w St. Alexander, nasze dziecko umrze. Słowa lekarza rozbrzmiewały mi w głowie: „Jest bardzo słaby”.
Nadal patrzyłam na zdjęcie, kiedy zadzwonił Pete.
– Wyszedłem na zewnątrz, na oddziale panuje zakaz korzystania z komórek – wyjaśnił zdyszany. – Chciałem się tylko upewnić, że dostałaś zdjęcie.
– Tak.
– Wszystko w porządku?
– On umrze, prawda? – spytałam tępo. Dziwnie się czułam, wypowiadając na głos te słowa.
Dwadzieścia cztery godziny wcześniej wspólnie z przyjaciółmi celebrowaliśmy ich ślub, a do porodu zostały trzy miesiące, tymczasem teraz byłam matką dziecka na łożu śmierci.
Głos Pete’a był spokojny, ale wiedziałam, ile go to kosztuje.
– Niekoniecznie, Mads. Są tu dzieci nawet mniejsze od niego. Mówią, że następne trzy dni będą decydujące. Jeśli je przeżyje, będzie miał szanse. – Zapadło długie milczenie. – Chcesz, żebym wrócił?
– Nie. Zostań z nim. Jedno z nas powinno tam być.
– Dobrze. Prosili, żebym przywiózł mleko. Wpadnę za kilka godzin z pompką do ściągania pokarmu.
– Boże. – Nawet nie zaczęłam myśleć o karmieniu piersią, skoro ja i moje dziecko byliśmy w różnych szpitalach.
Ale Pete myślał za nas oboje.
– Na razie zamrożą twój pokarm. Mały ma rurkę z kroplówką podłączoną do pępowiny. – Kolejna pauza. – Pytają, jak chcemy dać mu na imię.
Na nagrobku musi być imię. Myśl wślizgnęła się do mojego umysłu nieproszona. Nagle wszystkie imiona, o których myśleliśmy – dziwaczne, zabawne imiona takie jak Jack, Sam i Ed, eleganckie, modne, pełne wigoru – wydały mi się niewłaściwe. Nie mogłam wyobrazić ich sobie wyrytych na nagrobku z datami pod spodem.
– Może „Theo”?
– Myślałem, że nie podoba ci się „Theo”.
– A ja myślałam, że tobie się podoba.
– Bo tak jest.
– No to niech będzie „Theo”. – Bo nie chcę nadać imienia, które mi się podoba, dziecku, które umrze.
Oczywiście byłam w szoku. I jak się okazało, Theo nie umarł. Mijały kolejne dni, podczas których usuwano kolejne pompki infuzyjne, a my pozwalaliśmy sobie na coraz większą nadzieję. W końcu, po pięciu dniach, lekarze zrobili tomografię mózgu i oznajmili, że są względnie dobrej myśli.
Nie znaczy to, że od tamtej pory wszystko szło jak po maśle. Wiadomości, które Pete przywoził z oddziału, kiedy przyjeżdżał ze mną posiedzieć, były pełne słów takich jak „desaturacja”, „bezdech” i „bradykardia” – dziwnej terminologii, teraz znanej mi aż za dobrze. Desaturacja lub niskie nasycenie krwi tlenem spowodowane tym, że płuca wcześniaka nie pracują samodzielnie tak jak trzeba. Bezdech, czyli zatrzymanie oddechu, ponieważ czasami pomimo aparatury, która wdmuchiwała mu powietrze do nosa, Theo najzwyczajniej w świecie zapominał je wciągnąć. Bradykardia, inaczej niebezpiecznie spowolnione bicie serca, bo od czasu do czasu serce Theo zatrzymywało się bez powodu; wówczas pielęgniarki delikatnie łaskotały go w stópkę albo masowały jego małe ramionka, żeby znów zaczął oddychać. Takie przywracanie go do życia było jak czary, opowiadał Pete z szeroko otwartymi oczami.
To przedłużanie nieuniknionego, myślałam wtedy.
Minął cały tydzień, zanim mogłam do nich dołączyć. Rana po cesarce kiepsko się goiła, a do tego złapałam wirusa, więc nawet gdybym mogła chodzić, nie wpuściliby mnie na oddział pełen wcześniaków, dopóki nie wyzdrowieję. W końcu posadzili mnie na wózek inwalidzki i wysłali taksówką do St. Alexander. W ten oto sposób drogi prywatny szpital pozbył się mnie jak psiej kupy przyklejonej do buta, powierzając opiece publicznej placówki.
Myślałam, że jestem gotowa na to, co czeka mnie na oddziale neonatologii i intensywnej terapii noworodka. W końcu Pete opisywał mi go i przesyłał zdjęcia. Ale nic nie było w stanie przygotować mnie na zderzenie z rzeczywistością. Zamiast łóżek stały tam elektroniczne gondole wielkości wózków. Ich widok kojarzył mi się z filmami science fiction, w których ludzie podróżują w kosmosie, ale podczas gdy w filmach inkubatory były lśniące i futurystyczne, te tutaj otaczała chaotyczna plątanina kabli i rozmaitych sprzętów. Na oddziale było ciepło i wilgotno jak w szatni na basenie. Nie wpadało tu naturalne światło, a niektóre inkubatory były skąpane w ultrafiolecie. Pete wytłumaczył mi później, że leżały w nich dzieci chore na żółtaczkę. Jednak najbardziej zdumiał mnie hałas. Nikt tu nie płakał – małe płuca mogły najwyżej kwilić, a poza tym większość dzieci miała w nosach i gardłach rurki, które uniemożliwiały im wydawanie jakichkolwiek dźwięków. Zamiast tego panowała tu istna kakofonia elektronicznych piknięć, pisków i terkotania. Później uświadomiłam sobie, że wiele z tych dźwięków nie było nawet alarmami – były to naturalne odgłosy aparatury sygnalizującej, że wszystko jest w porządku, i nie bez powodu każde z tych urządzeń brzmiało inaczej. Niczym owce rozpoznające beczenie jagniąt wśród zgiełku pastwiska pielęgniarki rozpoznawały dźwięki swoich pacjentów i reagowały na każdą zmianę.
Nie miałam pojęcia, w którym inkubatorze leży mój synek. Ale wtedy zobaczyłam Pete’a pochylającego się nad urządzeniem stojącym w kącie. Większość inkubatorów miała przejrzyste ścianki z dziurkami po bokach, jak pojemniki do przenoszenia niebezpiecznych materiałów, z tego zdjęto jednak pokrywę. Pete przymocowywał strzykawkę z czymś, co wyglądało jak mleko z piersi, do końca jednej z rurek.
– Tam – zwróciłam się do mężczyzny pchającego wózek, na którym siedziałam.
Pete podniósł wzrok i posłał mi łagodny uśmiech, ale nie przerwał czynności.
– Mamusia przyjechała – powiedział do inkubatora.
Chwilę później zajrzałam do środka i zobaczyłam Theo.
To powinna być podniosła chwila. Wszyscy rozprawiają o więzi między matką a dzieckiem, o nieprzebranych zasobach bezwarunkowej miłości, więc jeśli z jakiegoś powodu nie czujesz natychmiastowej, dojmującej więzi ze swoim dzieckiem,
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.