W borach Mandżurii - ebook
W borach Mandżurii - ebook
Tym razem Mokołaj Bojkow zabiera czytelnika w podróż po górach i lasach Mandżurii. W swych opowieściach przybliża nam miniony świat dzikiej przyrody, nieprzeniknionych borów, bezlitosnych, lecz sprawiedliwych praw natury, świat piękny i pełen dostojeństwa. Przedstawia twardych ludzi tajgi, prezentuje barwne portrety niestrudzonych wędrowców, myśliwych i poszukiwaczy magicznego żeń-szenia oraz opisuje łowieckie przygody, podczas których doświadczył groźnego spotkania z tygrysami.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65443-45-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka jest owocem moich osobistych obserwacji, wrażeń i przeżyć podczas wieloletnich wędrówek po górach i lasach Mandżurii. Tylko nieznacznie uchyla zasłonę, która zakrywa przed oczami cywilizowanego człowieka ten fascynujący świat pełen tajemniczego romantyzmu i uroku, nietknięty ręką człowieka. Ten świat powoli odchodzi. Obecnie do tego regionu coraz bardziej przenika cywilizacja. Zmniejsza się powierzchnia wielokilometrowych, dziewiczych borów, znika piękna, nienaruszona przyroda, a wraz z nią środowisko pierwotne i dzikie, które jawi się jako relikt najstarszej historii ludzkości.
AutorOFIARA DLA DUCHA GÓR
Pierwotne, dzikie lasy południowo-wschodniej Mandżurii zajmują rozległe obszary prowincji Jilin. Ich tajemnicze wnętrze wciąż chroni ten pradawny, odległy świat, kiedy w śmiertelnej walce o byt człowiek bronił swego życia i swego miejsca na ziemi. Lasy te rozciągają się setkami kilometrów, zalewając swymi ciemnozielonymi falami pasma górskie, doliny rzek i wysokie płaskowyże, szemrząc dziką pieśń tajgi niczym bezkresny ocean. Miejscowi nazywają je „Szu-Chaj", to znaczy leśne morze.
Na ten teren powoli wkracza cywilizacja, posuwając się z północnego zachodu w kierunku południowo-wschodnim, wnosząc w jej głuche bory współczesną kulturę i nowe osiągnięcia techniki. Lecz w najodleglejszych zakątkach puszczy Szu-Chaj, gdzie współczesny człowiek ze swoimi zmyślnymi maszynami jeszcze nie dotarł, nadal panuje pradawny pogański bóg pierwotnych lasów, dyktując swoją nieugiętą okrutną wolę wszystkim mieszkańcom tajgi.
Istnieje tutaj osobliwy świat, niemający nic wspólnego ze światem, w którym ty, mój drogi Czytelniku, mieszkasz. Nie ma tutaj miejsca dla ludzi, którzy są słabego ducha i ciała. Mieszkańcy lasów nie mogą być próżni i niefrasobliwi. Tajga to żywioł, miejsce pełne życia, w którym zachodzą nieskończone procesy biologiczne: różne formy powstają i giną, śmierć rodzi życie, a życie zastępuje śmierć. Natura jest zrównoważona i harmonijna. Jej prawa są spójne i logiczne, ale także surowe aż do okrucieństwa. Każdy, kto je łamie i staje „ponad prawem", z pewnością zginie, ustępując miejsca silniejszemu, lepiej przysposobionemu.
Życie w tajdze wykształciło kodeks niepisanych praw, opartych na osobliwych zwyczajach, pochodzących z najdawniejszych czasów, kiedy ludzkość nie znała jeszcze wspólnoty i znajdowała się na najniższym, początkowym etapie rozwoju społecznego. Takie jest prawo tajgi, surowe i bezwzględne. Ma swoją leśną moralność, etykietę i oryginalną zasadę sprawiedliwości i odpłaty.
Najcięższą zbrodnią nie jest morderstwo, a kradzież. To przestępstwo karane jest najsurowszą miarą – śmiercią. Sąd w tajdze jest szybki i niepodważalny. Poszkodowany jest najczęściej świadkiem, a sędziami najbliżsi sąsiedzi. Wyrok jest wykonany od razu. Przyłapany na kradzieży jest zazwyczaj żywcem zakopywany w ziemi. Dół kopią wszyscy oprócz skazanego. Przed egzekucją przestępca tradycyjnie pali haszysz aż do nieprzytomności.
Zimą, gdy ziemia jest zmarznięta do głębokości dwóch metrów i nie da się wykopać dołu, skazanego zostawia się na rozszarpanie tygrysom. W tym celu przywiązuje się go do pnia drzewa położonego na tygrysim wekslu, czyli ścieżce, którędy drapieżniki wyruszają na łowy. Samo miejsce i drzewo, przy którym został rozszarpany człowiek, jest uważane przez mieszańców tajgi za święte. Wznosi się tam kopczyk na cześć tygrysa, Wielkiego Wana, ducha gór. Każdy przechodzień zapala tam świeczkę i kładzie kamień. W głębi prowincji Jilin często można natknąć się na stuletni dąb lub olbrzymi cedr ze śladami tygrysich pazurów na korze i kopczykiem kamieni u nasady. Obecnie, w związku z wkraczaniem cywilizacji i kultury, obyczaj ten zanika, spychany do sfery legend, lecz jeszcze dwie dekady temu działał jako bezlitosny odstraszacz przestępców.
Podczas moich niezmierzonych wędrówek po górach i lasach Mandżurii mogłem osobiście obserwować to osobliwe, niezwykle interesujące, pierwotne życie, a nierzadko brałem w nim czynny udział. W mojej pamięci rysuje się jeden z takich krwawych epizodów. Było to w styczniu. Od dwóch tygodni polowaliśmy na dziki w gęstych cedrowych lasach Hailinhu, stopniowo przesuwając się ku zachodowi. Bezpośrednio przed nami wznosił się skalny stożkowaty szczyt Tatudinzy, oświetlony czerwonym promieniami zachodzącego słońca. Krótki zimowy dzień zbliżał się ku końcowi. Był ze mną mój nieodłączny towarzysz wędrówek po tajdze, myśliwy Akindin Boboszkin. Jego wielka postać majaczyła przede mną na ścieżce, zostawiając za sobą zapach ostrego tytoniowego dymu. Zostały nam dwie wiorsty, by dojść do fanzy znajomego łowcy zwierząt.
Zwiększyliśmy tempo, by przed zmierzchem dojść na nocleg. W czasie marszu natknęliśmy się na świeże tropy tygrysów. Zwierzęta przecięły ścieżkę, kierując się ku dębniakom, gdzie najprawdopodobniej kryły się dziki. Było już całkowicie ciemno, gdy zbliżyliśmy się fanzy starego Tun-Lina. Słysząc z daleka nasze kroki, wyszedł nam na spotkanie.
– Witajcie! – krzyknął uradowany, po czym zaprosił nas do ciepłej i przytulnej fanzy.
Rozebraliśmy się, a chwilę później aromatyczny zapach kolacji wypełnił wnętrze chaty. Wkrótce po wielkiej misce pierogów nie było śladu. Zaspokoiwszy głód i pragnienie, rozłożyliśmy się na ciepłych posłaniach, czując się jak u siebie w domu, i niepostrzeżenie zasnęliśmy.
Przed świtem obudziłem się i postanowiłem wyjść z fanzy. Księżyc już zaszedł i w tajdze było ciemno jak w bożnicy. Przy słabym świetle nocnej lampki z trudem rozpoznałem przygarbioną postać starca, stojącego w drzwiach. Widać było, że czegoś nasłuchiwał, lecz nie wiedziałem czego. Zadałem mu zwykłe pytanie: „Szima?", ale zamiast odpowiedzi zamachał ręką, abym posłuchał wraz z nim. Kiedy podszedłem bliżej niego, szepnął:
– Dalej nie idź. Jest niedobrze. Wokół fanzy chodzą dwa potężne Wany! Chciałem iść do Chińczyków, ale całą noc słyszałem ich kroki. Są bardzo złe.
Na potwierdzenie swoich słów starzec wskazał mi miejsce, z którego dobiegały dźwięki. Wyraźnie dało się słyszeć skrzypienie śniegu pod czyimiś ciężkimi stopami i czasem powściągliwy pomruk oraz parskanie. Te charakterystyczne odgłosy potwierdzały słowa starca: wokół krążyły tygrysy. Czasami podchodziły blisko fanzy i wydało się, że zaraz któryś wtargnie do środka. Instynktownie chwyciłem za gwintówkę, lecz stary łowca z dezaprobatą pokręcił głową, mówiąc: „Nie, nie". W tym czasie Boboszkin również się obudził. Dość spokojnie przyjął pojawienie się drapieżników. W nocnych ciemnościach nie było sensu do nich strzelać, więc o brzasku postanowił ruszyć za nimi po tropie.
Widząc nasz spokój, Tun-Lin przestał się denerwować i opowiedział nam historię o tygrysach ludojadach, które co dziesięć lat pojawiają się po daninę w postaci człowieka. Panuje powszechne przekonanie, że ofiara musi być złożona dobrowolnie, w przeciwnym razie ludojad nie ograniczy się do jednej osoby, lecz weźmie dziesięć. Wraz ze swoją tygrysicą już drugą noc przychodzi w okolice fanzy, żądając ofiary dla siebie. To samo czynił w innych fanzach łowców zwierząt. W końcu drapieżnik wywołał taką panikę i sterroryzował nieszczęsnych mieszkańców tajgi, że postanowili oni wykonać polecenie ducha gór – Wielkiego Wana. Co prawda żaden z nich nie zgłosił się na ochotnika, aby się poświęcić, lecz wkrótce zdarzył się pewien zbieg okoliczności. W dalekiej fanzie na zachodnim stoku Tatudinzy jeden z chińskich robotników ukradł ze skrytki dwie skóry soboli i został skazany na śmierć w pazurach tygrysa.
Kiedy pierwsze promienie świtu przeniknęły tajgę, ruszyliśmy wraz z Boboszkinem po tropie odchodzących drapieżników. Skalisty grzbiet Tatudinzy mienił się w słońcu, ale my trzęśliśmy się z zimna. Zaczęliśmy podchodzić przesmykiem pod górę, podążając po tropie. Przeszliśmy jakieś dziesięć wiorst i stanęliśmy pod stromym granitowym grzbietem Lao-Lina. Tropy drapieżników przywiodły nas w te strome wyłomy niedostępne dla ludzi. Chcąc nie chcąc, musieliśmy ominąć te przeszkody, które rozciągały się z północy na południe na ponad dwadzieścia wiorst.
Staliśmy na zboczu grzbietu porośniętym dębniakami. Wszędzie było widać dzicze tropy i ślady. Postanowiliśmy na dziś zrezygnować z tygrysów i zająć się kabanami, pamiętając, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Było nam niewygodnie razem polować, więc się rozdzieliliśmy. Ja miałem strzelać i wypłoszyć zwierzynę, a Boboszkin ruszył w kierunku przełęczy, by tam czekać na dziki, które po mych strzałach powinny zmierzać w tamtym kierunku. Nie przeszedłem z czterystu kroków, gdy usłyszałem charakterystyczny kwik przelatków.
Było pogodne, słoneczne południe, jak to zwykle bywa w środku zimy. Biel śniegu pokrywająca południowy grzbiet, iskrzyła się w promieniach słońca i raziła oczy. Czując bliskość zwierza, podchodziłem powoli, starając się być tak cicho, aby nie słyszeć samego siebie. Panowała niewzruszona cisza, tylko gdzieś w rzadkich dębnikach słychać było jakiś ruch i szelest – to dziarskie chrząkanie młodych zwierząt. Nad nimi skakało zaniepokojone stado srok, a dzięcioły niespokojnie waliły w pnie drzew. Wiedząc, że dziki znajdują się w najbliższym dębowym zagajniku, zacząłem zakradać się od drzewa do drzewa.
Wkrótce przed moim oczami ukazał się następujący obraz. W zagajniku znajdowała się ogromna wataha. Całe zbocze góry było usiane czarnymi sylwetkami dzików w różnym wieku. Były stare odyńce z imponującymi szablami, wycinki z ledwo zauważalnym orężem, figlarne przelatki i lochy otoczone gwarnym i hałaśliwym towarzystwem przybyłych dzików. Stojąc pod wiatr, schowany za drzewem mogłem spokojnie podziwiać tę leśną sielankę. Z myśliwską przyjemnością chłonąłem rozgrzany słońcem zapach tajgi i specyficzną ostrą woń zwierzyny. Trudno powiedzieć, ile było tu dzików. Sądząc po zajmowanym przez nie obszarze, nie mniej niż dwieście. Zwierzęta, czując się całkowicie bezpiecznie, zachowywały się swobodnie i beztrosko. Wiele z nich spoczywało na miękkich posłaniach z igliwia i suchej trawy. Młode bawiły się, goniąc się nawzajem. Sroki skakały po grzbietach i bokach dzików, uwalniając ich suknie od owadów.
Długo stałem, nie wychylając się zza leciwego dębu. Nie chciałem przerwać tego spokojnego, pogodnego życia mieszkańców lasu obcym im odgłosem wystrzału, ale pamiętałem o naszej decyzji, więc wypełniając swoje zadanie, niechętnie uniosłem gwintówkę. Wycelowałem tak, by czubek muszki spoczął na lewej łopatce najbliższego kabana, stojącego bokiem i czochrającego się o dębowy pień. Rozległ się strzał. Dzik, zataczając się, przeszedł kilka kroków, a następnie położył się na boku, okraszając farbą śnieg i żółte zeszłoroczne liście, wykopane przez dziki szukające żołędzi.
Przez moment po strzale panowała martwa cisza, której nie zakłócał żaden dźwięk. Następnie w jednej chwili zwierzęta ruszyły w górę zbocza w kierunku grzbietu, gdzie zasiadł Boboszkin. Mimo że duża wataha biegła szybko przez dębowy zagajnik i zarośla, to jednak zwierzęta uciekały cicho. Każde z nich, świadome niebezpieczeństwa, starało się nie robić hałasu.
Wkrótce z tamtego kierunku rozległy się dwa strzały, jeden po drugim. To Boboszkin strzelał – jak zwykle bez pudła. Kiedy podszedłem do leżącego dzika, był już martwy. Jego nieduże brązowe oko nie straciło jeszcze życiowego blasku i patrzyło pytająco w błękitne niebo. Potężna zwarta sylwetka zwierzęcia robiła wrażenie. Na końcu długiej tabakierki lśniły groźne fajki i szable. Dzik ważył ponad piętnaście pudów.
Aby nie dopuścić do zamrożenia tuszy, od razu zabrałem się za patroszenie, co zajęło mi jakąś godzinę, gdyż trudno było obrócić w pojedynkę ciężkie zwierzę. Jego żołądek był wypchany na wpół przeżutymi żołędziami i świeżymi pędami jakiegoś krzewu. Aby ochronić tuszę przed niewielkimi padlinożercami, nakryłem ją suchymi gałęziami i przysypałem śniegiem.
Boboszkin ubił odyńca i przelatka. Kiedy doszedłem do niego na przełęczy, kończył już patroszenie dzików.
– Wiesz, tygrysy są niedaleko – powiedział mój towarzysz. Wytarł śniegiem zabrudzone farbą ręce, zapalił krótką fajkę i mówiąc: – Zobacz, czyje to tropy – wskazał na przesmyk u samego grzbietu.
Nie było żadnych wątpliwości. Był to przetarty weksel, po którym kręciły się drapieżniki. Trop był zupełnie świeży. Tygrysy przeszły późnym rankiem, więc najprawdopodobniej były gdzieś w pobliżu.
Po zasypaniu dziczych tusz śniegiem podążyliśmy tropem drapieżnika. Jak większość tygrysich weksli wił się wierzchołkiem grzbietów, wzdłuż skalnych uskoków, wychodząc na urwiska i skalne półki, gdzie te zwierzęta zazwyczaj leżą lub siedzą, przyglądając się okolicy. W jednym miejscu, pod baldachimem skał, wypoczywały tygrysy, a ich olbrzymie sylwetki ostro rysowały się na dziewiczej zasłonie śniegu.
Zapadała noc, więc musieliśmy szukać schronienia w jednej z górskich pieczar, często spotykanych w tej części Lao-Lina. Zebrawszy suchych liści na posłanie, przenocowaliśmy w przytulnej pieczarze. Boboszkin kilka razy obudził mnie, żebym posłuchał dźwięków tajgi. Przez całą noc, aż do świtu, gdzieś niedaleko ryczały tygrysy. Ich warczenie rozbrzmiewało w leśnych ostępach, a górskie echo odbijało groźne dźwięki po dolinach i wąwozach. To była zwierzęca noc: tygrysy zbierały się w kupie i walczyły o samicę, gromko warcząc. Przez pozostałą część roku są ciche, prowadząc samotne, skryte życie.
Nad ranem, gdy tylko zaróżowił się skalisty szczyt Tatudinzy, byliśmy już na nogach. Wypiwszy pośpiesznie herbatę, rozpoczęliśmy wędrówkę przez grzbiety i wzgórza, idąc po tropie uchodzących drapieżników. Przed południem ujrzeliśmy straszny obraz śmierci. Na szczycie przełęczy natknęliśmy się na człowieka rozszarpanego przez tygrysy. Na miejscu śnieg był ubity i wydeptany przez szerokie łapy olbrzymich kotów. Wokół była krew. Wszędzie poniewierały się strzępy watowanych chińskich ubrań, a spod śniegu wystawało skórzane obuwie rozdarte przez zęby zwierząt. Pod starym cedrem leżała futrzana czapka, a w jej pobliżu błyszczał długi, czarny warkocz, wijący się niczym wąż. Pień cedru był zbryzgany krwią. Niedaleko w zamarzniętej kałuży krwi leżały odgryzione szczątki: ludzki czerep, stopy, dłonie i kość biodrowa. Oto, co zostało z nieszczę- snego Chińczyka.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
Góra Tatudinza ma wysokość około 2000 metrów i znajduje się w paśmie Zhang-Guang-Tsailin (przyp. red.).
Wiorsta – dawna rosyjska miara długości, wynosząca około 1 kilometr (przyp. red.).
Fanza – chińska drewniana chata (przyp. red.).
Pud – dawna rosyjska jednostka wagowa, około 16 kilogramów (przyp. red.).