- W empik go
W ciemności - ebook
W ciemności - ebook
Gdy z nieba zaczęły spadać tajemnicze żółte płatki, dawny świat, tak dobrze znany i bezpieczny, niemal z dnia na dzień przestał istnieć. Dziesiątkująca ludzką populację epidemia wydaje się nie do zatrzymania. Strach stał się nieodłącznym elementem codzienności. Jedynie nieliczni są w stanie walczyć ze skrywanych lękami.
Największym lękiem Konrada, pacjenta szpitala psychiatrycznego, zawsze była ciemność. Nie pamięta dokładnie, kiedy się pojawiała, ale wie, że od dawna stanowi integralną część jego życia. Teraz, w postapokaliptycznym świecie, niekontrolowany wybuch histerii może skończyć się tragedią. Konrad podejmuje walkę o życie, przemierzając świat, który nie tak dawno był mu znany. Jako jedyny ratunek jawi się brutalna terapia wstrząsowa, którą oferuje mu człowiek z przeszłości. Wkrótce jednak Konrad przekona się, że cena, jaką przyjdzie mu zapłacić za uwolnienie się od lęku, będzie niezwykle wysoka…
Podszedł do okna. Zachodzące słońce zwiastowało zbliżające się zagrożenie. Zmęczenie domagało się snu, lecz sen równał się zamknięciu oczu. Zasypiał jedynie, gdy organizm tracił kontrolę, w dodatku na parę godzin. Przez ostatnie tygodnie nie zaliczył choćby jednej przespanej nocy. Czuł się otoczony mrokiem, żerującym niczym pasożyt, który pochłania co dzień kolejną dawkę swej ofiary.
Karol Fitrzyk
Pochodzący z Chrzanowa absolwent politologii Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza-Modrzewskiego. Przez lata pracownik administracji biurowej. Prywatnie szczęśliwy mąż, sympatyk kultury hiphopowej. Swoją przygodę z pisaniem rozpoczął od publikowania recenzji muzycznych oraz tekstów poświęconych swojej pasji – piłce nożnej. W swojej twórczości inspiruje się pisarzami takimi jak Sebastian Fitzek czy George Orwell.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-637-5 |
Rozmiar pliku: | 794 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ból przyćmił strach, a ciemność uśmierzyła ból.
„Wojna o dąb” Emma Bull
– Gdy miałem sześć lat, lęk był niczym ciemna chmura – przychodził wieczorową porą, odchodząc wraz z zapaleniem światła. Mój lęk miał na imię Ciemność i był równie pierwotny co krzyk przy narodzinach. Nie pamiętam jego poczęcia, wydaje mi się, że pierwszy raz zapukał do mojej głowy pewnego jesiennego popołudnia, lecz zapewne tkwił we mnie od zawsze. Tamtego dnia mama spieszyła się na drugą zmianę, w popłochu poprawiała makijaż. Jej lniana sukienka jak zawsze była starannie wyprasowana. Delikatna woń perfum i niebieskie korale sprawiały, że mama wyglądała jak klasyczna pani domu żywcem wyjęta z familijnego serialu minionej epoki. Tata wypracowywał nadgodziny, zawzięcie trwając przy stanowisku, według którego rolą kobiety jest zajmowanie się domem. Mój mały świat składał się z klocków lego, zagranicznych kreskówek i dorywczej obecności kogoś dorosłego. W takich warunkach poznałem nostalgię – uczucie przypominające natrętną muchę. Tamtego popołudnia nostalgia przysiadła się do mnie. Złowroga pantomima cieni wdzierała się do pokoju, zasłony tańczyły w rytmie nieszczelnych okien nucących cichy szept jesiennej zawieruchy. Listopadowe niebo było posępne, sprawiało wrażenie zbyt ciężkiego, by utrzymać się nad ziemią. Z minuty na minutę ciemność śmielej wiła się wokół mnie, nachalnie wdzierając się do głębi duszy. Płakałem całym sobą, błagałem mamę, by została ze mną, tuptałem, uczepiając się delikatnego materiału spódnicy. „Nie bój się” – mówiła. „Zaświecimy światło i będziesz wszystko widzieć. A kiedy wrócę ze szpitala, będzie już rano. Zobaczysz, że nie ma czego się bać”. Lecz w słowach mamy nie dostrzegałem nadziei. To był tylko prosty komunikat, wyzbyty emocji i przekonania. Tamtego wieczoru narodziła się ciemność. Moja ciemność. Dojrzewając, walczyłem, udawałem, że świat nigdy nie zasypia. Ciemność nie istnieje, można ją oszukać żarówkami, blaskiem reflektorów, ciepłem halogenów. Słodkie kłamstwa miały posmak bezpieczeństwa. Okopałem się w bunkrze, udawałem, że „to” nie istnieje i nie gryzie, choć słyszę groźne ujadanie. Dziecinne wyobrażenie straciło aurę tajemniczości. Potwory w szafie zasnęły na wieki, okno nie stanowiło już portalu do krainy koszmaru. Z czasem zapomniałem o moim lęku. Oczywiście nie przestałem go czuć, a wręcz przeciwnie. Lęk pojawiał się niczym wiosenny deszcz – nieśmiało i niewinnie. Strach przed śmiercią, strach przed bólem, przed koszem od dziewczyny z księgowości. Bywał niczym narkotyk, potęgował smak chwili, zamieniał życie w nieustający hazard. Przegrałem. Mając dwadzieścia cztery lata na karku, czułem się wypalony. W pustym mieszkaniu nie tylko ciemność dusiła. Depresja – hasło, które usłyszałem od lekarza – było równie puste, jak poczucie mojego komfortu. Trafiłem do szpitala psychiatrycznego, miejsca sterylnego pod względem emocji. Tutaj atak paniki był czysto fizyczną reakcją, bodźcem niewydolności mózgu. Farmakologia zamieniała pacjentów w istoty na wskroś podobne do ludzi. Sęk w tym, że ich oczy traciły blask człowieczeństwa. Bez celu poruszali się po korytarzu, obojętni na sygnały świata zewnętrznego. Taka była i moja perspektywa. Ucieczką przed lękiem mógł być jedynie stan wegetatywny, pasywny na pułapki spaczonego myślenia, że zagrożenia są wszechobecne. Grzecznie łykałem tabletki, tak jak inni rysowałem gówniane obrazki przedstawiające to, co czuję, gdy jestem spokojny, wycinałem ozdoby na nadchodzące święta, rozmawiałem z terapeutą, grzebiąc w skale. Strach nadal był strachem, odległym, ale wciąż groźnym. Dorobiłem się prywatnej klatki ze szczurem. Choć Wielki Brat nie patrzył, to i tak czułem palące spojrzenie tego, co wciąga i wysysa duszę do cna. Tak było na chwilę przed epidemią. Wówczas mój świat stał się równoległą rzeczywistością dla całej ludzkości. Każdy, kogo spotkałem, umierał. Umierał na prymitywny wirus zwany strachem. Pewnego dnia z nieba spadał złoty pył. Był wszechobecny. Mrok opanował cały świat – Kraków, Tokio, Casablancę czy dalekie Sydney. Wszyscy zostaliśmy ochrzczeni jednym z najstarszych wirusów w historii ludzkości – lękiem. Na oddziale pierwsza poległa Olga, kobieta w średnim wieku z traumą po poronieniu. Obawiała się, że zapomni o zmarłym dziecku. By odpędzić swój koszmar, powiesiła się na klamce. Potem poszło jak z górki, ginęli nawet ci, którzy mieli być ostatnią instancją. Ordynator oddziału bał się otrucia, więc zagłodził się na śmierć. Kolega z łóżka obok, sprawiający wrażenie niewzruszonego na wszelkie zło tego świata, obawiał się, że zobaczy w cudzych oczach pogardę. Po paru godzinach obezwładniającego lęku wydłubał sobie oczy i wykrwawił się. Mógłbym wymienić resztę personelu, pacjentów, członków rodziny czy też cholernych znajomych – większość z nich albo przegrała walkę, albo wciąż toczy bitwę z góry skazaną na porażkę. Łączy nas jedno – wszyscy umieramy ze strachu. – Konrad zakończył swoją opowieść, ale po chwili wypalił bez ogródek: – Kurwa, nie wiem, co ci jeszcze mogę powiedzieć. A twoja historia? Jesteś jedyną osobą, która nie ma objawów.
Kobieta zaczerpnęła łyk wody, jakby każde słowo, które wypowie, było opowieścią z innej galaktyki. Miała na sobie wysłużone japonki, jeansy sprawiały wrażenie o rozmiar za dużych, biały T-shirt z emblematem przypominającym azjatycką postać z kreskówki był pełen plam, wśród których łatwo było rozpoznać krew i resztki ostatniego posiłku. Jej szatynowe włosy sprawiały wrażenie tłustych i posklejanych, wyglądały jak pofałdowany grzyb. Mimo to kobieta była wciąż atrakcyjna i nawet przyklejone do policzków okruchy nie odejmowały jej uroku.
– Nie pamiętam zbyt wiele. W sumie to nie pamiętam, żebym coś poczuła, gdy to się wydarzyło. Dzień wcześniej był wypadek. Czołowe zderzenie, miałam jednak sporo szczęścia, zero złamań, lekki wstrząs mózgu. Dzięki Bogu, że emeryci jeżdżą wolno. – Zaśmiała się, jakby to był jeden z tych żartów, które rozluźniają napiętą atmosferę. Nieśmiało poprawiła opatrunek na czole wskazujący na znacznie poważniejszą kraksę. – Nazajutrz się obudziłam, lecz dookoła mnie panował chaos. Jakby wszyscy popadli w paranoję, ludzie płakali jak dzieci, krzyczeli bez opamiętania. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. – Mętnym wzrokiem objęła wnętrze pomieszczenia.
Podrapane ściany przywodziły na myśl spływający od łez makijaż. Rozrzucony towar do złudzenia przypominał scenerię filmowego napadu. Magazyn, w którym przebywali, stanowił zaopatrzenie dla szpitala, po godzinie zero był jednym z niewielu miejsc, gdzie w pobliżu można było znaleźć coś do jedzenia. Zaopatrzony w niezależny generator stał się dla Konrada twierdzą, gdzie ciemność nie mogła zajrzeć.
Rozmawiali ze sobą od kilku minut. Nieufność szybko ustąpiła miejsca ciekawości, jakby byli ostatnim ludźmi na świecie. Wirujące na suficie ćmy zagłuszały irytującą ciszę.
– Jak masz na imię?
– Alicja. A ty?
– Konrad. Choć teraz to bez znaczenia.
Poprawił uwierającą koszulę. Włożył do ust papierosa, klnąc w myślach fakt, że paczka wkrótce stanie się pusta, a w zapasie pozostał jedynie ostatni karton. Mógł wreszcie zapalić, nie bojąc się, że ktoś obok popełni samobójstwo, uciekając od strachu przed ogniem bądź nowotworem. Siedząc naprzeciw jedynej osoby niecierpiącej na atak panicznego przerażenia, czuł się nieswojo. Czy jest więcej takich osób? Jakim cudem ona nie ma objawów, a inni wariowali z przerażenia?
– Alicja w krainie czarów.
– Słucham?
– Jesteś Alicją w krainie czarów. Tyle, że to nie bajka, lecz brutalna rzeczywistość.
– Myślisz, że to zabawne?
– Nic już nie jest zabawne.
Podszedł do okna. Zachodzące słońce zwiastowało zbliżające się zagrożenie. Zmęczenie domagało się snu, lecz sen równał się zamknięciu oczu. Zasypiał jedynie, gdy organizm tracił kontrolę, w dodatku na parę godzin. Przez ostatnie tygodnie nie zaliczył choćby jednej przespanej nocy. Czuł się otoczony mrokiem, żerującym niczym pasożyt, który pochłania co dzień kolejną dawkę swej ofiary.
– Masz jakiś plan? Chyba nie będziesz siedział tutaj do końca świata? – W jej głosie było słychać niedowierzanie, jakby nieświadomie zadała pytanie.
– Przetrwać – taki mam plan. Udało się dwadzieścia siedem dni, może uda się dwadzieścia osiem. A potem kolejny i kolejny.
– Musimy szukać ratunku. Może nie jesteśmy sami, może są inni, tacy jak ja, którzy nie chcą sobie odebrać życia ze strachu przed ciemnością, zatruciem czy czymś innym. Zostając tutaj, zginiesz. Kiedyś skończy ci się jedzenie, woda lub nie wytrzymasz tego, co cię tak męczy.
– Może są tacy jak ty, których „to” nie dopadło. Na pewno są tacy jak ja. Których lęk zabija. Na zewnątrz na pewno zwariuję. Zanim spotkamy kogoś żywego, zapadnie noc i wiesz, jak to się skończy.
– Może tak, ale tego nie wiesz. Skoro ja nie odczuwam lęku, to na pewno jest ktoś jeszcze, kto…
– Kurwa. Przestań, przestań! Gdzie się podziewałaś przez ten czas?! Co?
– Nie… nie wiem.
– Nie wiesz? Nie pytam o kilka godzin, tylko o ponad trzy tygodnie! – Z zaciśniętymi zębami kopnął stertę pustych puszek po fasoli.
Chodząc po pomieszczeniu, czuł się jak w potrzasku. Zdrapał odchodzącą ze ściany farbę. Przyklejone do palców fragmenty przypominały robaki. Robaki! Kolejny lęk zabrał głos. Miało to miejsce podczas wakacji spędzonych na gospodarstwie u wujostwa. Konrad miał wtedy piętnaście lat, wybrał się na spacer po lesie, tuż przed nim dumnie maszerował podstarzały pies wujka. Ciszę nieśmiało zakłócały pojedyncze dźwięki. Zapach lasu przypominał o nocnej mżawce. Była to cisza przed burzą. Zwłoki daniela leżały pod brzozą, na kościach znajdowały się śladowe ilości mięsa. Robaki piekliły się na tym, co zostało po martwym zwierzęciu. Jego oczy były puste niczym dno studni. W tych oczach Konrad zobaczył siebie. Bezbronnego, przestraszonego, zakleszczonego w mackach lęku. Wijące się robaki przypomniały tamten wieczór, gdy narodziła się ciemność.
– Co robisz? Co się stało?!
Strzepywał resztki farby, jakby były śmiercionośnym wirusem. Podbiegł do półki z butelkami wody, sięgnął bez wahania po pierwszą z brzegu. Warknął, gdy nie mógł sobie poradzić z nakrętką. Polewał dłonie, z trudem łapiąc powietrze.
– One są wszędzie. Wszędzie! Kurwa, ja ich nie chcę!
– Uspokój się! Na twoich dłoniach nic nie ma. Spójrz na mnie, słyszysz?! Spójrz, Konrad!
Mężczyzna rozbieganym wzrokiem wreszcie oderwał się od kompulsywnej czynności. Jego oddech zwalniał, na czole pojawiły się krople potu.
– Sama widzisz. Na zewnątrz będzie jeszcze gorzej.
– Chyba masz rację. – Ścisnęła jego dłonie, delikatnie masując czubki palców. – Pójdę sama i znajdę pomoc. Potrzebuję tylko czasu. Zaufaj mi, proszę.DZIEŃ 1
Pobudki w szpitalach są irytujące. Punkt szósta pielęgniarka wpada do sali i zapala światło. Podrażnione oczy wolno akceptują jasność. Dla Konrada był to kolejny poranek, dzień jak jeden z wielu, po prostu do odhaczenia. Starannie pościelił łóżko, jak rasowy żołnierz, choć nigdy w armii nie był. Pielęgniarka Agnieszka, zwana również Końskim ogonem, beształa każdego, kto pozostawiał „rozgrzebane” łóżko. Ściany w kolorze zielonej zgnilizny miały stwarzać ciepłą atmosferę, uspokajać wrażliwe układy nerwowe pacjentów, w praktyce tylko irytowały korporacyjnym wymysłem. Poranki na oddziale mają rytualny charakter, kolejka do łazienki wygląda tak samo jak w poprzednich dniach, śniadanie jest serwowane rotacyjnie. Dziś podano gotowane jajka i sałatkę z tuńczykiem. Idealna mieszanka na poranną toaletę – pomyślał Konrad.
– Leki! – Pielęgniarka z listą nazwisk pacjentów przygotowała plastikowe kubeczki. A w nich białe, czerwone, owalne i okrągłe tabletki – dla niektórych jedna porcja, dla innych kopa chemicznej dawki mającej sprawić, że świat stanie się bardziej zrozumiały. – Dworski! – przywołała pacjenta. – Proszę i pokazujemy język. O tak, ładnie. Następny!
Towarzystwo na oddziale nie było skore do pogawędek. Przez ostatnie tygodnie Konrad mógł policzyć na palcach jednej dłoni, czy zamienił kilka zdań z jakimś pacjentem. Za oknem pojawiła się delikatna mżawka, wiatr lekko poruszał liście na drzewach, foliowa reklamówka tańczyła tuż nad ziemią. Spojrzał w górę, słońce sprawiało wrażenie rozmytej plamy, niczym kleks na czystej kartce papieru. Liczył kroki, sprawdzając, ile dzieli krańce oddziału. To niesamowite, co człowiek może robić z wolnym czasem, gdy nuda jest wszechobecna jak powietrze. Zatrzymał się pod krzyżem, przeżegnał się.
– Ojcze nasz, który jesteś w niebie… – wyszeptał.
– Musi pani to połknąć. Łapcie ją! – krzyknęła nagle pielęgniarka.
Zamieszanie z niesforną pacjentką zakłóciło chwilę zadumy. Zastęp salowych pognał przez korytarz za uciekinierką.
– Otwórz mi oczy… Zabierz to. – Konrad z trudem wrócił do modlitwy. – Zabierz to, co mnie rani. Do tej pory o nic Cię nie prosiłem. Ale dziś proszę, Panie Jezu, zbaw mnie od złego.
Ucałował krzyż i odszedł. Leki zaczęły działać, stracił poczucie czasu, kolory stawały się bardziej wyraźne, dźwięki ostrzejsze, jakby zmysły wyostrzyły się kosztem utraty świadomości. To tylko kolejny dzień, kolejny w klatce swoich fobii.
Wrócił do pokoju, gdzie powietrze boksował napakowany współtowarzysz, który od tygodnia – czyli odkąd trafił na oddział – kreował się na pana i władcę tego przybytku, stale przeklinając, grożąc wszystkim dookoła i powtarzając jak mantrę tekst:
– Co się w tym miejscu odpierdala?!
Myjąc zęby, Konrad widział swoje oblicze, worki pod oczami. Wypłowiała skóra wręcz prosiła się o sporą dawkę słońca, a kilkudniowy zarost świadczył o braku zainteresowania własną osobą. Na korytarzu trwało zamieszanie, dwie pielęgniarki siłowały się z wściekłą pacjentką, Koński ogon wołał pozostałych po leki. Sublokator powitał dzień stwierdzeniem:
– Znowu ta jebana kurwa drze ryja.
Dla Konrada towarzysz niedoli był jak ruchomo-gadający element scenerii. Schizofrenik, troglodyta, dla którego zdanie bez słowa na „k” byłoby straconym ruchem warg.
Płucząc usta, poczuł dziwny ucisk. Jakby w głębi duszy doszło do skaleczenia. Rozejrzał się po pokoju, jego współtowarzysz trząsł się. Siedział na łóżku, zęby ściskał tak mocno, że słychać było metalowy dźwięk niszczonego szkliwa.
– Co jest?
– Nie… Nie wiem. Ja pierdolę, czemu tak na mnie patrzysz, co? Masz mnie za ciotę?! Co?
Chwilową niezręczną ciszę przerwał pojedynczy krzyk, za nim kolejny i kolejny. Konrad rozejrzał się po korytarzu. Kilka osób zakrywało usta, próbując zatrzymać płacz, ktoś biegał wte i wewte, aż wpadł na szklane drzwi. Kobieta z pokoju naprzeciwko uderzała głową w ścianę. Plama krwi stawała się coraz wyraźniejsza. Milcząca dotychczas Olga mocowała się z klamką. Wokół jej szyi pojawiła się czerwona pręga, a oczy świadczyły o braku tlenu w płucach.
– Siostro, siostro! Co się dzieje? – Konrad złapał za ramię młodą pielęgniarkę. Lecz ta, nie zwracając na niego uwagi, wpadła do pomieszczenia gospodarczego, zamykając się od wewnątrz.
Na oddziale panował chaos, wszyscy stracili panowanie nad sobą, łącznie z personelem. Konrad łapczywie łapał powietrze, miał ucisk w skroniach, czuł, jakby niebo spadło na jego głowę. Kątem oka zauważył za oknem dziwne płatki. Ostrożnie podszedł, podłoga była dla niego pełna niewidocznych pułapek. Słońce raziło, świeciło zdecydowanie zbyt mocno, jakby chciało wszystkich zaślepić. Z nieba padały żółte płatki. Gdyby była zima, można by je uznać za brudny śnieg, lecz w maju?
W głowie kłębiły się ciężkie myśli, nagle poczuł się dzieckiem, ociemniały korytarz zmroził ciało. Miał wrażenie, że świat zwariował, znowu był w rodzinnym mieszkaniu, widział mamę starannie malującą usta, rozsypane klocki lego i królika Bugsa drwiącego z faceta ze strzelbą w telewizorze. Ta bezbronność, przytłaczające uczucie zagrożenia, jakby wnyki stawały się coraz ciaśniejsze. Czuł, że nawet powietrze stało się inne – z niewielką ilością tlenu, duszące, pozbawione życia.
– Aaaaaaa… Kurwaaaaa! – Jakaś kobieta uderzała ze zwierzęcą wściekłością krzesłem w ścianę.
Ktoś schował się w kącie, otulając się ubraniami, udawał, że stał się martwym, nic nieznaczącym elementem. W oddali dusiła się kobieta, jej ciało wyglądało jak opętana marionetka. Ostatnie drgawki i swobodnie opadająca głowa świadczyły o zgonie.
– To sen – powtarzał uporczywie Konrad.
Potrzebował chwili, by zmysły zarejestrowały wydarzenia. Zamknął oczy, policzył do trzech. Teraz oprzytomniał. TO dzieje się naprawdę. Choć nie miał pojęcia, co kryło się pod terminem TO, czuł, że świat się wali. Koszmar stał się jawą. Jego serce waliło jak oszalałe, oblał go zimny pot, dłonie drżały, kręciło mu się w głowie. Oglądał upadających ludzi, ordynatora odpychającego zagubionych ludzi. Usłyszał trzask rozbitych okien, a następnie głuche uderzenie. Ponownie zerknął na zewnątrz, leżały tam martwe ciała. Wcześniej spadały jak strącany towar z półek sklepowych.
Zaczął biec, potrącał leżących na ziemi pacjentów, będących w amoku ludzi, pokrwawionych, rozpłakanych, krzyczących i przeklinających. Wpadł do dyżurki, wszędzie leżało szkło i rozsypane leki. Nie znał się na farmakologii, wiedział, co sam zażywał i jak działają jego leki, ale inne? Brak jakichkolwiek ulotek, brak kogokolwiek, od kogo można by uzyskać wskazówki, co zażyć, aby poczuć ulgę. Rozpoznał hydroksyzynę, więc bez zastanowienia połknął kilka czerwonych tabletek. Następnie wziął garść kolejnych, których nie mógł rozpoznać, nie ważne co, ważne by poczuć ulgę. Zwrócił uwagę na telewizor w sali naprzeciw. Sceny, które migotały na szklanym ekranie, przypominały filmowe wizje końca świata. Samobójstwa, ludzie pogrążeni w dzikim szale, brak zasad, jakby każdemu puściły hamulce.
Osunął się po metalowej szafie, słyszał bicie serca, którego szalony rytm sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał wyzionąć ducha. Przypomniał sobie o telefonie! Przecież gdzieś musi być normalnie. Pobiegł do swojego pokoju, wpadł, niemal przewracając się o leżącą na ziemi gaśnicę. Jest zasięg! Wybrał najbardziej oczywiste połączenie – Iga.
Odebrała po dwóch sygnałach.
– Co się dzieje?! – wykrzyczał do słuchawki Konrad.
– Nie wiem. – Iga płakała, jej głos był ledwie słyszalny.
– Na oddziale panuje chaos, ludzie skaczą przez okno. Widziałem w telewizorze, że tak jest też w innych miejscach. To… to może przez te dziwne płatki z nieba.
Cisza w słuchawce trwała długie sekundy. Nagłe przerwanie połączenia wyprzedził przeraźliwy krzyk.
– Halo, Iga? Iga, słyszysz mnie? Halo?!
Cisza. Wybrał kolejny raz, tym razem bez skutku. Mama, siostra, najlepszy przyjaciel, dalsi znajomi – za każdym razem telefon się rozłączał. Ostatnie połączenie zostało przerwane z powodu braku zasięgu. Tabletki zwalniają myśli, świat lewituje, dźwięki stają się obojętne.
Wstał i chwiejnym krokiem wrócił na korytarz. Zauważył swoją lekarkę prowadzącą.
– Pani Anno! Pro…ę… – Słowa stały się zbyt trudne do wypowiedzenia. Jakby próbował wypluć geometryczne bryły z ust.
Pani doktor odwróciła się, po czym znikła w pokoju dla lekarzy. Konrad zaczął biec, nagle stracił grunt po nogami, osunął się po ścianie. Widział bijących się pacjentów, wiszącą na pętli lekarkę. Obraz stawał się ciemniejszy, jak w niemym filmie, strach dusił go w piersiach. Bluszcz cieni jawił się wyraźnie. Był coraz dalej. Niczym widz w teatrze kukiełkowym dostrzegał pojedyncze ruchy, wszystko zlewało się w kompilację barw. Był tam. Robaki wgryzające się w mięso, ciemność i kontury salonu.
– Mamo, gdzie jesteś? – wyszeptał.
Gdy się obudził, panowała subtelna cisza, jakby burza właśnie odeszła. Zrobiło się ciemniej, dopiero po czasie do zmysłów dotarł impuls o zagrożeniu. Przeczołgał się kilka metrów. Chłód podłogi przyprawiał o dreszcze. Mijał martwe ciała, roztrzaskane szkło, brodził w cudzej krwi. Z trudem oddychał, wiedział, że jeśli nie zaświeci światła, to postrada zmysły. Udało się, halogeny zamigały, po czym rozjaśniły pomieszczenia. Przytłoczył go widok, który zobaczył. Czuł, że to koniec. TO początek końca.