- W empik go
W cieniu i w słońcu: Obrazki - ebook
W cieniu i w słońcu: Obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 385 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wałowa, ho, ho!… mądra to żydówka dziesięcioma palicami i jedną głową a tyle dokazuje – mówiła kobieta przysiężnego.
– A ino, a ino – przyświadczyły kumy. – Wyżywić bez te jedne palice siebie i czworo dzieci.
– Na zagonie jej nie uświadczy…
– Zwyczajnie cygani żydówka.
– Oj, trzeba jej się strzedz jak ognia – zaklinały gospodynie z Pęcisk.
– Pilnować się i już. Mnie ta jeszcze ani razu nie zcyganiła – chwaliła się kowalka.
Słyszała rozmowę kumoszek rumiana od wiatru, rosła, dobrze zbudowana Sara Wałowa. Cieszyły ją sądy ludzkie w kwestyi dziesięciu palców i dlatego uśmiechała się, pokazując duże, białe zęby. Radaby wpaść do izby, ująć się za sobą i wy – kłócić z temi, które radziły strzedz się jej jak ognia, – lecz czasu nie miała. Niosła do domu pięć kóp jaj na czwartkowy jarmark szczurowski. Pięć kóp – jest co dźwigać, a do tego wielki kosz, pełen sieczki. Umyślnie dużo jej zabierała do każdej pary kupionych jaj. Gospodynie się śmiały, ale nie broniły.
– Zdaje się wam, Wałowa, że jaja szklane albo złote, co je tak obkładacie sieczką.
Wtedy Wałowa, ująwszy się pod boki, zaczęła rozpowiadać o wielkim swym strachu, aby się nie potłukły. Cały majątek w nie włożyła. I jakżeby wtedy, biedna sierota, dała sobie radę, sama z czworgiem dzieci, bez jednego zagona ziemi!
Gospodynie, podparłszy brody na rękach, słuchały skarg żydówki.
W taki to sposób przy kupnie pięciu kóp jaj zdobyła Sara pełen kosz sieczki i plew.
Niedługo bawiła przed chatą kowalki; podłożyła pod sznury na ramionach świeże garstki znalezionego na drodze siana i poszła, śpiesząc się, aby jak najprędzej dobić do swej chaty.
– Żebyście wiedziały, że mam głowę na karku – mówiła do siebie. – Jaja kupiłam po dwa centy sztuka, a sprzedam cztery za dziewięć. Dziewięćdziesiąt centów zarobku, sieczka warta dziesięć… to już gulden.. a pierze z podskubanych gęsi?…
A może co dla dworu kupię, albo sprzedam na jarmarku, to także zarobię.
Słońce piekło, – pot spływał po wypukłem jej czole; ciemnozielone błonie, mówiące kolorem swym o glinie pod spodem, roiło się stadami bydła, spętanemi końmi i białemi gromadami gęsi. Zadumane krowy poważnie spoglądały na skaczące obok nich cielęta, konie szukały cienia u wierzb, rosnących nad wodami o wysokich brzegach, zapadniętej głęboko, krętej a płytkiej Rudawy.
Sara umyślnie wkroczyła wgłąb ożywionego pastwiska. Zobaczyły ją zdaleka gęsi, – zagęgały radośnie, rozpięły białe skrzydła, podobne wachlarzom, i wyciągnąwszy szyje, biegły po gładkiej powierzchni, jak wojsko do ataku z nastawionemi lancami, pełne wrzawy i okrzyków zwycięztwa.
Pani ich stanęła przed frontem, lustrując bacznem okiem doświadczonego wodza szeregi. Liczyła po raz już setny i doliczyła się okrągłej liczby trzydzieści. Miała przy błoniu własną chatę, a więc wolno jej było na gromadzkiem trzymać gęsi nawet sztuk trzydzieści. A choć ludzie gadali, miała prawo za sobą – i trzymała.
Gęsi poszły naprzód – Sara za niemi, pełna dumy i wewnętrznego zadowolenia. Marzyła – raczej rachowała. Marzenia jej pod wpływem rachunku zdobywały podstawę rzeczywistości; i dla – tego Sara Watowa uśmiechała się do swych marzeń, pokazując duże, białe zęby. Uśmiechając się, oblizywała się szybko, nerwowo, – nie z wielkiego łakomstwa, lecz z radości, że dzieci jej w zimie nie będą cierpiały głodu i zimna.
– Czworo… – szeptała – dziesięć palców i jedna głowa.
Tętent kopyt, bijących o murawę błonia, i wołania młodych głosów ocuciły ją; obejrzała się szybko.
W krymce na głowie szedł Zyzma, dotrzymując kroku wielkiej, czarnej z białemi łatami krowie, śpieszącej do domu. Oparł rękę na jej karku, nie zważając na krzyki trojga dzieci, które, biegnąc przed nim, przywoływały matkę.
Sara zaczekała na dzieci i czarną z białemi łatami krowę, dużą i długą. Nikt takiej nie miał w całej wsi, ale też Wałowa umiała wywiedzieć się, wybrać i kupić. Wałowa miała głowę, a nóg i języka nie żałowała.
Dzieci ja, obskoczyły – dwóch synów i córka. Zyzma został na swem stanowisku. Zgrzana i objedzona krowa sapała, robiąc bokami.
– Gdzieżeście ja to paśli? – pytała rozradowana matka.
– Na wale, na wale! – wołały dzieci wesoło, chwaląc się.
– Ej, bo krowę zajmą.
– Paśliśmy od strony rzeki – chwalił się Josek. – Zyzma pilnował, stojąc na warcie.
– A jaka ci obuchana! Na wale trawa jak w ogrodzie – opowiadała Ryfka.
– Dużo jaj? – spytał Zyzma.
– Trzy kopy po dwa centy.
– Nie dołożyli do dwustu?
– Sieczki – odpowiedziała matka.
Zyzma uśmiechnął się ironicznie i wzruszył ramionami.
– Mnieby dołożyli – szepnął
Sara usłyszała szept pasierba. Zabolało ją pod sercem, odwróciła się i poszła, trzymając najmłodszego, Mojżeszka, za rękę. Starsze biegły naprzód. Zyzma zwrócił krowę na mostek Rudawy, gdy Sara z dziećmi przeszła wprost przez kładkę.
Naprzeciw krowy i Zyzmy wybiegła z sąsiędniej chaty trzynastoletnia dziewczyna.
– Już to swoję Łaciatą pędzicie, a nasza Wtorucha pewno się jeszcze nie nażarła; bo jak się ino naźre, to sama wraca.
Na ważkich, zaciśniętych ustach Zyzmy ukazał się uśmiech, w czarnych oczach zaświecił tajemniczy blask, przysłonięty długiemi rzęsami. Widocznie Zyzma lubiał Kasię, – bo też Kasia była biała i rumiana, miała duże, siwe oczy, koralowe usta, a buzię pociągłą. Nożyny zgrabne, choć chude i czerwone, a włosy złotawe, przepalone od słońca, wydobywające się obficie z pod białej chusteczki.
– Kasia Zawrzykrajka była dawniej w dobrym bycie, to i nie dziw, że biała – mówili ludzie.
– Już to ze szkoły wróciłaś? – pytał dziewczynki Zyzma.
– Ależ dziś nie chodziłam – odparła. – Matsia poszli do miasta, wele tego prawa o grunt, i musiałam doma zostać. A któż im klusek uwarzy? kto wydoi Wtoruchę? – chwaliła się, wstrząsając głowiną, a swą młodziutką buzię strojąc zafrasowaniem starych gospodyń.
– Kasiu, ja chcę, żebyś ty chodziła do szkoły – rzekł stanowczo Zyzma. – Bo i ja, choć żyd, skończyłem ją z dobrej woli.
– A dyć chodzę. Nie chodziłam to bez całą zimę, coście matsi skredytowali na buty dla mnie? Przecież bez butów anibym wyjrzała z izby.
Usprawiedliwienia dziewczyny przyjął Zyzma łaskawie, przez wzgląd na pamięć jej o kredycie na buty.
– Chcę, żebyś chodziła całe lato – mówił rozkazującym tonem. – A jak ci trzeba na papier, albo na grysik, to znowu skredytuję, – tylko żebyś ani pisnęła przed macochą i jej dziećmi.
– Cobym miała pisnąć, nie lubię się chwalić. Zyzma wprowadził krowę, do obórki, uwiązał ją i wszedł do izby. Kasia wsunęła się za nim.
– Czego tu ona chce? – odezwała się po żydowsku Sara, pokazując oczami Kasię.
– Niech zostanie, kiedy się jej podoba – rzekł Zyzma z godnością.
– Żeby rozgadywała po wsi, co do gęby kładziemy?… a mało to nam ludzie zazdroszczą?
Kasia, nierozumiejąca mowy żydowskiej, zaczęła się bawić z Ryfką i Joskiem.
– Wyprowadzę ją – odparł młody żyd, odwrócony do okna.
Sara pochwyciła szkopek i konewkę, zawołała na dzieci, wzięła na rękę czteroletniego Mojżeszka i wybiegła.
Zyzma został w izbie z Kasią. Wyjął z koszyka zasypane sieczką jedno jajko.
– Weź se to, schowaj, nie pokazuj nikomu, ugotuj i zjedz.
– Będzie do klusek – szepnęła dziewczyna, wsuwając jajko za gorsecik.
– Wtorucha wraca – rzekł, wyglądając oknem.
Dziewczyna wybiegła do Wtoruchy, szczęśliwa, że mąkę na kluski zagniecie ze świeżem jajem.
– Zyzma, choć tam żyd – myślała przez drogę, – to go przecie lubię. O, lubię, go! – zawołała. – A co go nie mam lubić? Dobry, choć żyd, i nieskąpy, choć żyd.
Wtorucha wkroczyła na most; Kasia przystanęła, czekając na nią.
– Nie jest ci ona taka, co żydowska – mówiła, kiwając frasobliwie głową, jak to czyniły stateczne gospodynie. – Ale bo też my nie żydy. Żyd potrafi ci zawsze coś wyśpekulować, i lepiej mu. Ale my tam przecie nie żydy.
Wtorucha zaledwo raczyła spojrzeć na Kasię i, opędzając się bąkom, poszła dalej – ani się zbliżyła, ani przywitała. Dopadła do obórki i rogami póty pracowała, póki nie otworzyła drzwi i nie wbiegła.
Kasia się dziwiła rozumowi Wtoruchy i, dumna z zajętego stanowiska gospodyni, poszła do chaty po szkopek, aby krowę wydoić.
Tymczasem Zyzma wyjął z kieszeni starą, podszarzaną portmonetkę i, wyciągając z niej szóstkę po szóstce, liczył, chodził po izbie i plany układał. Na bladej jego twarzy odbijały się wrażenia z płynących myśli i namiętności, nurtujących mu serce; w oczach świeciły ognie, powieki drgały, okolone długiemi rzęsami. Czarne, koloru hebanu włosy łamały się w fantastyczne zagięcia, świecąc jak stal w promieniach słońca.
Wróciła Sara, niosąc pół konewki żółtawego, gęstego mleka – dzieci biegły za nią. Zyzma usiadł na ławie i, pisząc kredą po stole, dodawał, odejmował, dzielił – lecz szybko zmazywał to, co napisał, rzucając podejrzliwe na macochę spojrzenia, choć macocha piśmienną nie była.
Sara zgotowała kluski na mleku, rozdzieliła je: dla siebie i dzieci w jednej misce, w drugiej podała Zyzmie.
– Mało – rzekł.
– Płacisz? – wrzasnęła żydówka zirytowana. – To ja i na ciebie będę pracować? Niedość mi trojga moich?
– A część mego ojca gdzie się podziała? – spytał z zimną krwią.
– Tyś się wściekł! – krzyknęła jeszcze głośniej. – Zostały długi, to je płać.
– Kiedy były długi, to musiały być pożyczki. Gdzie się podziała gotówka z pożyczek? – mówił z wyszukanym spokojem, przeszywającym serca namiętne i wrażliwe.
Sara nic nie odpowiedziała. Wargi jej drżały, ręce się trzęsły. Posadziła Mojżesza na stole, karmiąc go sama.
– Gdybyś był do niego podobny, lepiej umrzyj dziś – szeptała.
Josek i Ryfka stali przy stole – podparli głowy na rękach i łowili kluski, spoglądając na Zyzmę z pogardą, jaka się tylko w ciemnych oczach Wschodu malować może. Josek pociągnął matkę za spódnicę, pocieszając ją cicho:
– Jak urosnę, to go wypędzę – i pogroził małą swą pięścią.
Zyzma nie słyszał i nie widział gróźb. Odwrócony, jadł swoję porcyę. Za chwilę powstał, zbliżył się do półki, wziął bochenek chleba, ukrajał grubą kromkę kozikiem i wrócił do mleka, aby je skończyć.
Ruchy Zyzmy śledziła matka i dzieci, lecz Sara nie miała już tchu w piersiach na protestacyę. Oburzenie tamowało jej oddech, zatykało gardło. I temu to zawdzięczał Zyzma, że mógł dokończyć spokojnie obiadu, otworzyć własną szafkę, zamkniętą na kłódkę, od której klucz nosił przy sobie, wyjąć z niej worek i koszyk niewielki, napełniony paczkami zapałek. Na spodzie leżały w zgodzie obok siebie szpilki ze szklanemi główkami, igły, nici szare i białe, bawełna, guziki cynowe, taśmy kolorowe… czego tam nie było!
Cały ten towar nie przenosił wartości trzech guldenów, lecz właściciel jego umiał tym kapitałem świetnie obracać, zarabiać sto za sto, lub zamieniać na szmaty daleko większej jeszcze wartości. W worku znajdowało się: pół baraniej skórki, odpowiedniej grubości igła, nici i naparstek. Zyzma miał w ręku rzemiosło. Wybornie naprawiał i łatał kożuchy, a że był pilny, zręczny i niedrogi, z łatwością znajdował zarobek. Widocznie wybierał się na dalszą wycieczkę, bo chałat i buty nałożył na kij, opierając go o ramię, a koszyk z towarem i worek nasunął na rękę. Nie mówiąc ani słowa, wyszedł poważny i zimny.
– A nie wracaj, jeżeli masz przyjść z próżnemi rękami – zawołała za odchodzącym Sara; lecz Zyzma nie raczył się odwrócić i odpowiedzieć.
– Co on nas ma obiadać… nie może mama drzwi na kłódkę przed nim zamknąć? – radził mały Josek.
– Wlezie oknem – szepnęła żydówka.
– To do wójta z nim.
– Przed gojem będę stawała na sąd, aby się dać na pośmiewisko całej wsi? Goje nie powinni wiedzieć, co się u nas w chacie dzieje, a sprawa przed rabinem dużo kosztuje. Zyzma może dać więcej… i wygrałby.
Sara westchnęła i, ułożywszy Mojżeszka do snu, wyjmowała z sieczki i plew jaja, w czem jej pomagali Josek i Ryfka. Josek, bardzo mądry, chociaż zaledwie dwanaście lat skończył; Ryfka, ośmioletnia dziewczyna, dużo okazywała sprytu do handlu. Mówiła to sama Wałowa, wymagająca w tym kierunku bardzo wiele.
– Obejdziemy się bez Zyzmy – rzekł do matki Josek. Nasadził na głowę jarmułkę, przykrył ją kapeluszem słomianym, poprawił czarne, kręcące się pejsiki, ujął bat – i z wielką powagą wyszedł. Ryfka pobiegła naprzód. Matka wyjrzała z chaty za synem, a patrząc kiwała głową, mlaskała ustami i uśmiechała się do nadziei swych, powtarzając zcicha:
– Rabin! rabin! Będzie z niego rabin, jak Pana Boga kocham!
Różowe jej myśli wzburzone zostały wspomnieniami Zyzmy.
– Wysysa moję pracę, okrada moje dzieci, objada je, rujnuje nas! Nie mogę ani centa uskładać, ani jednego centa dać na procent! Pracuję ciężko, a głowy na starość nie będzie gdzie położyć. Ta jedna krowa, te parę gęsi… i nic… i nic…
Chwyciła się za włosy i padła na ławkę, łkając.
Rozpacz matki zbudziła zakopanego w pierzyny Mojżeszka. Rozwarł szeroko oczy. Sara skoczyła do łóżka i tuliła dziecko, aż póki rozmarzone gorącem powtórnie nie zasnęło. I znowu siadła przy stole, podparła głowę ręką i zamyśliła się.
– Powiem! – zawołała – powiem wszystko… Zamknęła drzwi na kłódkę, klucz schowała pod przycieś i wybiegła w szeroki świat.
– Poskarżę się i muszę do wieczora zarobić choć ze dwie szóstki.
Słońce paliło, wiatr południowy zapierał w piersiach oddech i drażnił nerwy. Sara biegła, rozpostarłszy nad głową białą chustkę. – Dziesięć palców, jedna tylko głowa, a czworo dzieci!
Ciemne chmury zwolna wysuwały się z poza granatowych gór. Burza góry nawet przed sobą pędziła; zbliżyły się tak, że tylko rękę wyciągnąć, aby je dostać. Sara nie bała się burz. Co ją mogły obchodzić burze wobec skargi na Zyzmę i nadziei zarobku!…
Widział ją z wału Josek.
– Mama! – zawołała Ryfka, wysuwając się naprzód.
– Ty rób swoje! – krzyknął, zatrzymując siostrę. – Matka nie ma czasu bawić się z tobą.
Ryfka usłuchała Joska – szanowała jego powagę i ceniła rozum.
– Josek to tylko do rozkazywania – powtarzała często Sara. Ryfka wierzyła matce na słowo.
Błyskawice zygzakami przecinały czarne chmury; – daleko, ledwie dosłyszane grzmoty zbliżały się. Sara pomyślała o Mojżeszku i serce jej zabiło ze strachu, lecz w tej chwili przyszedł jej na myśl Josek.
– Każe on Ryfce krowę zapędzić, klucz znajdzie i izbę otworzy.
Pocieszona, szła dalej, a myśli jej mknęły od dzieci do zarobku. Układając skargę, szukała nowych dróg handlowych i nowych produktów zamiany.
W Szczurowej nie było bóżnicy, zaledwie szkoła; – nie było i rabina; stary, sześćdziesięcioletni Aron, powtórny wdowiec, przewodniczył w modlitwach i dawał za zezwoleniem rabina śluby.
Do niego biegła Sara, mimo że wiatr huczał, roznosił tumany kurzu i stare liście z dębów obrywał. Deszcz zaczął padać. Zdyszana wpadła do domu piekarza, ozdobionego dwoma szyldami – pasterki i pasterza w wieńcach zbóż na głowach.
Piekarz chodził po izbie chmurny. Czapkę nasadził na tył głowy, ręce włożył w kieszenie, gwiżdżąc fałszywie.
Zaciekawił Sarę zły humor piekarza – jakaś niewyraźna myśl błądziła po jej głowie.
– Co to panu jest, panie Pietraszkiewicz? – odezwała się, stojąc we drzwiach. – Taki pan i jeszcze się trapi.
Pietraszek lubiał być tytułowany Pietraszkiewiczem, o czem Sara wiedziała.
– Ciągnęli mnie do tej dziury, namawiali… usłuchałem, głupiec… i wyjdę na dziada! – zawołał.
Myśli Sary zaczęły się powoli krystalizować.
– Mały zarobek? – spytała obojętnie.
– Co ty mówisz o zarobku!… dziesięć bochenków chleba i dwadzieścia bułek sprzedaję jak dzień długi. Wczoraj zmarnowałem pięć bochenków, dziś pięć, a bułki sam zjadam. Bo cóż tu za dwory, to dziady, nie panowie. Zapakuję sakumpak manatki i wrócę do Tarnowa.
Myśli Sary sformowały się w projekt dobrego interesu.
– Ależ dwory będą kupować. Pani Dołęzka, pani Zaborowska, pani z Woli… coby nie brały, tylko im trzeba zanieść. I proboszcze, i organisty i profesory kupią.
– Będę ia im nosił, zobaczą mnie! Jaśnie państwo, a kupują po szóstce. Pokażę ja tym ajstokratom!… – Piekarz lubił się odgrażać.
– Po co nosić, można przecie posłać.
– A kogo?… parobka będę umyślnie do noszenia trzymał?
– Może jabym spróbowała – rzekła nieśmiało, a wargi jej drżały.
– A to se noś… tylko ja nie borguję, rozumiesz?
– O borgowanie nie idzie, a jaki będzie procent?… wiele dla mnie?
– Co sobie utargujesz, to twoje.
– Dziękuję – rzekła z uśmiechem szyderstwa – za to pozwolenie. Pan piekarz mądry, ale i ja, choć biedna żydówka, niegłupia. Więc dla mnie nic za moję pracę, za to, że będę pański chleb i bułki dźwigać i latać z niemi od dworu do dworu?
– Za jaką pracę? – wołał Pietraszek. – Próżniaki, oszusty, darmozjady, pijący krew katolicką! Komu tu gadać o pracy!
– Dźwigaj pan sam, panie Pietraszkiewicz – odparła Sara z dumą; a będąc pewną zwycięztwa, czuła się obrażoną i wyszła…
Deszcz ustawał, słońce złociło nizko płynące po niebie chmury, a w kroplach wody, rozsianych na zielonych łodygach zbóż, rozwieszało tęcze barw. Sara biegła przez błonie, układając plany. Barwy tęcz, rozsiane na kroplach deszczu, nie rozweselały jej, choć się uśmiechała, pokazując słońcu swe białe, duże zęby. Sara rachowała, inaczej marzyła i uśmiechała się do marzeń swych, ułożonych z samych cyfr.
– Jak to te szelmy zhardziały! – mówił pan Pietraszkiewicz do siebie, kładąc ręce w kieszenie. – Plugastwo, nie da do siebie słowa powiedzieć. Wytępić! – zawołał, uderzając pięścią w stół. Zamyślił się… – Abo to w kraju jest jaki porządek, ład?… żydy rozbijają na publicznych drogach!… człek musi stulić gębę i poddać się. A trzaśnij którego w pysk, to kryminał! – Pietraszkiewicz podniósł ręce do góry. – I jakże tu żydzi nie mają nad nami przewodzić?!…
Tymczasem Sara dotarła do Szczurowy; zdyszana, zatrzymała się przed korzennym sklepikiem, wyjęła z woreczka dwie szóstki i nieśmiało, z bijącem sercem, przestąpiła próg małej, pokrzywionej, z wypaczonemi bokami chaty. Przebiegła szybko sklep, otwierając drzwi do niewielkiej, zapadłej w ziemię izdebki.
Przy oknie siedział w okularach Aron, zagłębiony w talmudzie; spojrzał na Sarę szklanemi oczami powagi i dalej w spokoju czytał.
Sara stała chwil parę w milczeniu przy drzwiach, ściskając w ręku dwie szóstki. Aron, przewodniczący w modlitwach całej gminie szczurowskiej i rozrzuconym na kilku wioskach żydom, czytał dalej. Wezbrane żalem serce Sary nie mogło dłużej wytrzymać.
– Sprawiedliwości! – zawołała.
Aron położył rękę na księdze i odwrócił głowę. Wtedy Sara wyrzuciła z przepełnionego żalem serca lawinę gorących słów, a Aron patrzył i milczał. Czarne, duże oczy, rzucające pełne blasku płomienie, grube, świeże usta, zęby białe, policzki zarumienione gniewem, musiały zrobić na nim wrażenie. Głową kiwał i palcami zlekka przebierał.
Skończyła, ciężko wzdychając. Piersi jej wznosiły się w takt przyśpieszonego oddechu, – a Aron patrzył przymrużonemi oczami, głową kiwał, palcami przebierał i milczał. Nieśmiało zbliżyła się, kładąc dwie szóstki na świętej księdze.
– Dam więcej – szepnęła, – jak tylko oczy moje przestaną patrzeć na niego. Dam więcej, odbiorę od ludzi, przyniosę.
– Weź to – rzekł Aron z powagą. – Dużo masz u ludzi?
Sara z chciwością pochwyciła srebrne pieniążki.
– Ze dwa sta – rzekła z dumą.
– A co więcej?
– Chata, krowa, trzydzieści gęsi, troje dzieci, pięć guldenów w towarze i dwadzieścia do roboty.
Aron kiwnął głową.
– Do Szczurowy się nie przeniesiesz?
– Ach, nie! Błonie w Dołędze to mój majątek.
Aron uśmiechnął się łaskawie.
– Niech on tu przyjdzie, syn tego wyklętego apokorsy. – To "on" oznaczało Zyzmę.
– Nie, on nie przyjdzie – rzekła stanowczo Sara. – On się nie zlęknie i samego rabina.
Aron się zachmurzył. Sara umyślnie drażniła jego ambicyę.
– Nie wejdzie więcej do twego domu – rzekł z wielką powagą.
Sara odetchnęła – otworzyła szeroko oczy i uśmiechnęła się. Aron kiwnął na nią palcem – podeszła bliżej. Dygnitarz ujął rumianą jej twarz w dwa palce i rzekł łaskawie:
– Może ty będziesz żoną Arona, gdy tego Bóg i Aron zechcą…
– Nie, nie będę żoną Arona! – zawołała, biegnąc drogą z powrotem. – Nie będę pracować na starego grzyba. Ja mam swoje dzieci i dla nich chcę mieć dużo, dużo… Kiedy ja się doczekam, żebym pierwszego guldena na procent dała? Ach! Zyzma, żebyś ty sądnego dnia nie zobaczył.
Biegnąc, wstrząsała rozpaczliwie rękami.
– Stary łakomi się na dwa stai na moję młodość.
Uśmiechnęła się troszkę z radości nad swą urodą.
We drzwiach piekarni stał pan Pietraszkiewicz, trzymając z fantazyą ręce w kieszeniach, a czapkę na tyle głowy. Sara udała, że go nie widzi.
– No, cóż? – zawołał.
– Żydy szachry; noś pan, panie Pietraszkiewicz, sam.
– A wiele chcesz?
– Dwadzieścia zarobkowego od guldena… płacę za towar z góry.
– Cha, cha! – Pietraszkiewicz zaczął się śmiać. – Ze skóry radzibyśćie obedrzeć człowieka!
– Dźwigać tyle chleba po takim upale!
– Żydowska praca… a to mi praca! cha, cha!
– Noś sam, panie Pietraszkiewicz. Niechno jegomość nie będzie taki wielki pan! – dodała z grymasem lekceważenia i, odwróciwszy się, szła śpiesznie.
– Dziesiątka od papierka… i więcej nie dam, żebyś skonała! – zawołał za nią.
Pietraszek wszedł do izby, trzaskając drzwiami z oburzenia. Sara postała chwilę i, strojąc frasobliwą minę, zbliżyła się do okna.
– Bóg mi świadkiem, co ja się muszę za tą szóstką nalatać – rzekła smutnie.
Pietraszkiewicz się nadął, postawił marsa i milczał.
– Jutro przyjdę po chleb. Na początek wezmę za dwa papierki.
– Tylko rano! – krzyknął.
– No, no, to moja rzecz, a jegomość nie bądź taki wielki pan.
– A ty taka harda, żydówko!
Sara wyszła – Pietraszek został sam.
– Podniosę chleb o graj cara, żydówkę zapłacę i natem zarobię jeszcze trzydzieści centów dziennie… Trza było brać, kiedy taniej dawałem – zawołał zwracając się w stronę dworów. – A to pijawki żydowskie! Tak się do mnie przypięła, że rady sobie dać nie mogłem.
Pietraszkiewicz lubił się skarżyć, chwalić i grozić.
Sara zamyślona wracała przez Włoszyn do domu.
– Przecież we dworach dadzą, mi za drogę. Dziennie utarguję ze trzy papierki… trzydzieści centów dla mnie. Ciężko dźwigać tyle chleba, ale ja się nie boję pracy, gdy idzie o zarobek i dzieci moje.
Stanęła na moście, rzucając wzrokiem ciekawie na wał. I zobaczyła Joska, poważnie stojącego na warcie, i małą Ryfkę, pasącą krowę. Syn przywołał do siebie matkę.
– Nie uciekaliście przed burzą? – pytała.
– Nie – odparł Josek z powagą rabina. – Ryfka poszła pod most, a ja do chaty po płachtę na chwast.
– Mojżesz! – zawołała wystraszona.
– Bawi się; dałem mu grochu do rachowania. Niech się uczy.
Sara kiwała głową z podziwu nad wielkością syna.
Słońce, zstępując do snu, rozrzuciło dokoła świetlaną purpurę. W złocistych barwach kąpały się drzewa, malowany most i zielone błonie – za niem białe chmury i lasek olszyny.
Sara rozpostarła do światła płachtę, rachując na niej dziury. Josek z dumą trącił matkę, pokazując na wypasioną krowę, jako na swe dzieło. Nie widziała tego Ryfka, Wyszukując z pilnością kępek najlepszych traw dla Łaciatej. A gdyby i widziała, nie dziwiłaby się, gdyż nauczono ją korzyć się przed mądrością brata. Josek panował nad sercem matki i umysłem Ryfki.
Wracali – Ryfka z Łaciatą naprzód, za nią, matka z Joskiem.
– Mamo, polowy w Zaborowiu – odezwał się cicho syn.
– Widziałeś?
– Ja na wszystko patrzę, ja nie próżnuje! To mówiąc, wydobył z za chałata sierp i podał go matce.
Dzieci pomknęły do chaty, pędząc przed sobą krowę. Sara skręciła na dworskie pola rwać chwast. Uwiązawszy u szyi płachtę, przykucnęła, oglądając się ciekawie dokoła.
Bydło wracało z pola – za niem, śmiejąc się i skacząc, biegły dzieci. Na gościńcu skrzypiały pługi, ciągnione przez poważne woły; fornalki, wyprzęgnięte z bron, truchtem, uderzając w takt o twardą drogę gościńca, śpieszyły do stajni.
Sara czekała na ciszę – w ciszy czuła się bezpieczniejszą, wtedy mogła z łatwością łowić każdy szelest, ostrzegający ją o blizkości nieprzyjaciela.
Słońce zaszło i oprócz muzyki wiosennego wieczoru nic nie było słychać. Sara pochwyciła ostry, świecący sierp, a czając się przy samej ziemi, dopadła do rosnącej wyki. Uklękła, pochyliła się i z gorączkowym pośpiechem zaczęła żąć. Co chwila przestawała, co chwila oglądała się, nasłuchując z wyciągniętą szyją. Płachta rosła, zajdy robiły się wielkie jak góra. I jakże się tu pokazać światu z taką górą na grzbiecie? Poradziła jednak sobie – dobiegła do Rudawy, zsunęła się do głębokiego jej koryta i, brnąc po płytkiej wodzie, wydobyła się na brzeg przed własną chatą.
– Mamo, a jak jutro przyjdzie rewizya? – spytał filuternie Josek, chcąc się zabezpieczyć.
– Cicho, cicho!… na świtaniu znaku nie będzie. A któż nam biednym da? Bóg manny nie ześle… Żydzi szachry, złodzieje! Biednego żyda psami się szczuje, bogatego sadzają na kanapie. Gojom nie zabraknie.
– Tak, mamo, im nie zabraknie – poświadczył Josek.
– A my musimy mieć… słyszysz, Josełe?…
– Słyszę – rzekł Josek.
– Ja się zapracuję, ale ty musisz mieć dużo, rozumiesz?
– Muszę – szepnął Josek. – Dużo – powtórzył.
– Bo inaczej w twarz będą ci pluć i kopać cię jak psa.
– Nie będą mi w twarz pluć – zawyrokował.
Matka doiła Łaciatą, a dzieci usiadły na progu obórki.
Ryfka posadziła Mojżeszka na kolanach, Josek oparł głowę na łokciach i śledził ruchy matki, ucząc się uważać ją za niewolnicę, której jedyną racyą bytu było zrobienie dla niego majątku. Przyzwyczajał się doglądać i rozkazywać jej. Josełe był mądry, bardzo mądry! – on pracował za wszystkich głową! Pracował, bo myślał.II.
Z workiem na plecach, chałatem i butami na kiju, a koszykiem w ręku, stanął Zyzma przed chatą Zawrzykrajki i dopiero tu uczuł potrzebę obejrzeć się. Zaledwie było po południu – słońce paliło, żywej duszy na drodze i dlatego wszedł do izby niebieskookiej, uśmiechniętej dziewczynki.
– Wiesz, Zyzma – szczebiotała, – miałam ci odrobinę mąki i z tem jajem, coś mi je dał, zagniotłam zacierków. Schowałam je dla matusi, ale ty może będziesz jadł? Pojedz se, bo pewno daleko idziesz. O! i jabym ochotnie leciała! Ale cóż? muszę pilnować chaty i krowiny; jednę tylko mamy.
Kasia postawiła przed Zyzmą miskę, do połowy napełnioną zacierkami, pogłaskała go ręką po twarzy i podała mu łyżkę.
Zyzma się uśmiechnął, palce kurczył i prostował, nogi wyciągał, układając się wygodnie naławie.
Podaną przez Kasię łyżkę położył na stole. Dobrze mu tu było – głaskano go, śmiano się do niego, radzi mu byli.
– Zacierki schowaj dla matki – rzekł protekcyonalnie.
Kasia wstawiła je do pieca.
– To tybyś ze mną poleciała? – zapytał, wyciągając się na ławie.
– A cobym nie miała lecieć? A cóż to nam dziś za rozkosz? bieda, żeby i siekierą nie uciął.
– A matusia?
– Wyglądaliby mnie i wróciłabym, a wtedy może byłoby u nas i lepiej! Mój Boże, taki majątek, i wszystko poszło na marne! – I Kasia zwyczajem starszych gospodyń zaczęła smutnie wstrząsać głową, podparłszy ją ręką.
Żyd się uśmiechnął z tej udanej frasobliwości dziewczynki.
– A gdybyśmy nie wrócili? – spytał.
– Dlaczego nie mielibyśmy wrócić? Jak matusia grunt odbiorą, to przecie będzie nam lepiej.
– Musicie skończyć z tym gruntem. Czy to prawda, że był przepisany dla ciebie?
– A dla kogóż? Toć ja jedna, jedyna u ojcow.
– Kiedy tak, to ja te sprawę wezmę w swe ręce.
– O! weźcież, weźcie, mój Zyzma, bo matusia mówią, że, jak żyd co uchwyci w pazury, to zaraz idzie raźniej. Weźcie, weźcie, mój Zyzma, w te swoje żydowskie pazury, to nas pewno z biedy wyciągniecie.
Zyzma się uśmiechnął z wiary dziewczynki co do siły żydowskich pazurów. Patrzył na nią oczyma rozespanego kota, czatującego na świergocące ptaszki.
– Wrócę migiem, ino Wtoruchę wygnam na pole – zawołała Kasia i wybiegła.
Zyzma podłożył pod głowę chałat, zamrużył oczy i marzył rozkosznie o wielkim majątku, który musi zrobić, o żyznym gruncie i o pięknej Kasi. Wyobrażał ją sobie, jaką będzie za lat trzy, cztery, pięć. Wtedy sprzeda jej grunt, a w mieście sklep założy. Będzie pan, ludzie go muszą szanować, musi mieć dużo pieniędzy i pewnie będzie szczęśliwy.
Kasia zajrzała do izby i cicho się z niej wysunęła.
– A niech się biedny żydzina zdrzemnie – myślała, biegnąc naprzeciwko matki. – Z matką się swoją kłóci, ale mnie lubi. Bo i ja go lubię. To się zaśmieje, to zagada, to co przyniesie, podaruje. I, choć żyd, zawsze dobry.
Burza obudziła Zyzmę – zerwał się i wyglądał oknem, układając projekta wyprawy. Jakaś szczęśliwa myśl zaświeciła mu na twarzy – rozpogodził ją oczy promieniły nadzieją, gdy we drzwiach ukazała się frasobliwa twarz Zawrzykrajki, a za nią uśmiechnięta buzia Kasi.
– O, mój Zyzmusiu, ratujże mnie, ratuj! – mówiła, lamentując, kobieta; i zmęczona, obcierając chustką pot z bladej twarzy, osunęła się na ławę.
Zyzma się wyprostował, wydął nieco policzki, marsa postawił i rzekł z powagą:
– Mówcie, matko, jak to było.
– A cóż ja ci powiem? A czyż to nie wiesz, że mnie Szmul Miechowicki z Biesiem tak ciężko skrzywdzili? Mój od tego zmartwienia pomarł i zostawił nas z dziewuchą, sieroty, że nie mamy kęsa chleba do ust włożyć.
– Mówcie dokumentnie, po kolei, od samego początku – powtórzył poważnie Zyzma.
– A cóż ja ci powiem? tyło to, że, jak nam ludzie zaczęli raić, tak i naraili do kupna w Miechowiczkach grunt. Galanty kawałek ziemi, do tego dwie morgi łąk i dwa sta wierzb do obcinania na płoty! No, któż przeczuł, że żyd z chłopem spiknęli się na nasze zatracenie!? Szmul mówił, że to jego grunt, a Bieś, że Szmulowi sprzedał. Tak i zapłaciliśmy Szmulowi, a tu ci zaraz potem Bieś zabiera grunt, nie chce go oddać i jeszcze nas skarży, jako my ze Szmulem na jego zgubę się zmówili. Wtedy to mój zachorował i pomarł, a Szmul Miechowicki za jakieś ta weksle siedzi w cieniu od roku.
– A któż wygrał?
– Ludzie mówią że za mną jest prawo, ale Sobek Bieś siedzi na gruncie, bo któż go wypędzi?…
– Gdzieżeście teraz byli?
– A dyć w Tarnowie, u adwokata.
– I cóż?
– No i adwokat mówił, że dobrze, tylko chce, aby mu położyć na stole dwadzieścia papierków. A zkąd ja je wezmę?… jednę krowinę ino mam i z niej te kapkę mleka dla dziewuchy.
Łzy nowym strumieniem wytrysły z oczu kobiety.
– Adwokat nie chce zborgować?
– Dobry człowiek, choć do rany przyłóż; ale cóż? kiej sam nie ma. Jak go zaczęłam prosić i molestować, to mi opuścił dziesiątkę, ale drugą kazał przynieść na stemple.
– Będziecie na jarmarku w Szczurowy?
– Mam tam odrobinę masła, to je poniosę.
– Szukajcie mnie po jarmarku. Co ja się muszę napracować, zanim zarobię parę centów! Ja się głodzę, ja sobie żałuję na koszulę!…. Jestem biedny, biedniejszy od was! – zawołał z pewnym rodzajem wyrzutu – ale… – popatrzał na Kasie i pogłaskał ją ręką po twarzy. – No, no, szukajcie mnie po jarmarku… bedzie, jak Bóg da!
Nasunął na kij chałat i worek, wziął koszyk, uśmiechnął się do Kasi i wyszedł, idąc szeroką ulicą wioski, wysadzonej wierzbami, w kierunku dworu. Nie wstępował po drodze nigdzie – tu było wykupione wszystko, co było do kupienia, i zabrane wszystko, co było do zabrania.
Obszedł ogród i wśród zabudowań dworskich szczęśliwie dobił do starej kuchni – wywołał z niej kredensowego chłopca i posłał go po lokaja.
– Powiedz, że Zyzma przyszedł po gazety – wołał za biegnącym.
Za chwilę ukazał się pan Marcin, powaga w starej i nowej kuchni jako też i kredensie. Za nim chłopiec niósł plikę zadrukowanego papieru. We drzwiach stanęła gospodyni z podpartemi pod bok rękami, z poza jej pleców wyglądała kucharka, a od strony studni zbliżał się fornal od cugowych koni. Wszystko to łakome na politykę i wiadomości z gazet.
– No, mój źydku, jak taki sztuk papieru przeczytasz, to ci chyba głowa spuchnie – mówił łaskawie pan Marcin.
– Co nie mam przeczytać! – odparł Zyzma z duma.
– Ja, co przecie jestem biegłym w mowie i arakterze – tu pan Marcin spojrzał na otoczenie, mrugając szczególnie oczami, – a mogłoby mi się przewrócić we łbie.
– Bo pewno, papierzysków moc – świadczyła gospodyni. – Jak to tam ludzie mogą tyle wydrukować!
– Ha, maszynami, i to parowemi – zdecydował pan Marcin, jako biegły w mowie i arakterze. A że to, co powiedział, było uważane w starej kuchni w połowie za wyrocznię, nie protestowano.
– Macie ostatnią gazetę? – spytał Zyzma.
– I to niemiecka! – zawołał pan Marcin – niema trzech dni, jak przyszła.
Zyzma odebrał papiery, wyjął z zanadrza trzy dwucentowe cygara i podał je panu Marcinowi.
– Przeczytałbyś co, żydku, i opowiedział – odezwała się gospodyni.
– Nie ma pani tam troszkę kości? – zagadnął Zyzma.
– O, jak się to zaraz żydowska natura odzywa! U niego nic darmo. Hanka, wynieś mu tam te pół koszyka kości.
– Żyd, na ten przykład, musi być zawsze żydem – zawyrokował pan Marcin.
Hanka wyniosła kości, sypiąc je do żydowskiego worka. Zyzma siadł na wywróconych taczkach. Obok niego umieścił się pan Marcin; gospodyni sparła się na konewce i rozpoczęły się debaty polityczne na temat tłumaczonych przez Zyzmę telegramów z "Nowej Pressy" wiedeńskiej.
– Pani idzie! – zawołała Hanka.
– Doczytasz wieczór – szepnął Marcin.
Gospodyni zniknęła w starej kuchni, pan Marcin wrócił do kredensu, a Zyzma, wrzuciwszy do worka papiery, ścieżkami wśród błonia, kładkami przez strumyki, olszowemi gajami, a dobrze znaną sobie drogą, szedł do Miechowiczek.
Idąc, czytał, a raczej pochłaniał łakomie druk, siadał, odpoczywał i znów szedł, a czytał wciąż. Gdy skończył jednę gazetę, wyjmował drugą – i znów czytał.
Namiętność do czytania wyrobili w nim nauczyciel – pan Marcin, a poprzednio jeszcze ojciec.
Aron nazwał ojca Zyzmy przeklętym "apokarsą" i nie omylił się. Zbankrutowany kupiec lwowski, po śmierci żony i dziecka, zmarłych na cholerę, znalazł się niespodzianie w okolicach Szczurowy z małym Zyzmą. Za resztę pozostałej mu po bankructwie gotówki kupił w Dołędze porządną chatę, zaczął handlować zbożem, a ożenił się z panną Sara Jurną, córką Pojawskiego rzeźnika. I dobrzeby mu się powodziło, gdyby nie sceptycyzm i wolnomyślność', gdyby nie duch opozycyi i namiętność do walki za swe przekonania.
Żydzi, rozproszeni po wioskach Galicyi, prawie bez wyjątku zostają pod panowaniem husytów. Ojciec Zyzmy wiedział, że się znajduje w gnieździe husytyzmu, a mimo to palił w szabas cygaro, a w powszedni dzień jadał chleb z solonem masłem, kupionem od gojów.
Zadenunoyowano go Aronowi, Aron zaniósł skargę do rabina – powstał krzyk, na który ojciec Zyzmy odpowiedział wzruszeniem ramion. Husyci go omijali – uśmiechał się na to. W bóżnicy przyjęto go szmerem oburzenia – od tego czasu modlił się w domu. Lecz gdy Lejzor Jurna zabrał do siebie Sarę, aby z przeklętym więcej nie siedziała, – wpadł w gniew i grozić zaczął. Sara się przelękła i wróciła do męża – tem więcej, że zbliżał się czas, w którym zostać miała matką.
Od tej chwili opozycya zmieniła się w cichą nienawiść. Małego Zyzmę wypędzono z hajderu; ojciec skarżył przed rabinem i musiano go przyjąć, lecz belfer przy pierwszej sposobności tak go oćwiczył, że chłopiec w gorączce leżał tydzień cały. Nie było rady – Zyzma przestał chodzić do hajderu; uczył go w domu po hebrajsku ojciec, wpajając w chłopca nienawiść do husytyzmu. Gdy Zyzma zaczął rok siódmy, poszedł do ludowej szkoły, w której pięć lat przesiedział.
Walka z pola religijnego przeniosła się na ekonomiczne. Ojciec Zyzmy odbierał od swych współwyznawców cios po ciosie, – po raz drugi zbankrutował – i padł… Lejzor Jurna wydobył Zyzmę ze szkoły, ogolił mu głowę, nasadził krymkę i pejsy rozkazał zapuścić. Lecz – fatalizm – i on stracił na wołach, kupionych za pożyczone pieniądze. Chcąc się ratować, nabył pokryjomu zdechłą krowę na mięso, za co odebrano mu konsens, – zgryzł się i w sześć miesięcy po śmierci ojca Zyzmy poszedł za nim. Została Sara z trojgiem dzieci i z pasierbem w chałacie, a krymką na głowie.
Na parę godzin przed zachodem słońca Zyzma dobił się do Miechowiczek. Rozmarzony wyczytanemi, a dziwnie posplatanemi idejami, walkami opinij, szedł zamyślony, zamknięty w sobie, pełen pragnień nieokreślonej wolności, człowieczeństwa, cywilizacyi i nareszcie nieugaszonej ciekawości.
We dworze kucharka sprzedała mu ćwierć kości i zajęczą skórkę. Za ćwierć kości dał dziesięć centów, a weźmie za nią pięćdziesiąt; za zajęczą skórkę zapłacił dwanaście, a w Tarnowie dadzą mu trzydzieści. Przytem załatwiał mniejsze operacye, zamieniając szpilki ze szklanemi łebkami i paczki zapałek na szmaty.
Jędrek Jurek miał ochotę ściągnąć deskę z nad brzegu Dunajca, za co psy poszarpały mu kożuch. Pocichu zawołał Zyzmę do chaty i kazał mu go połatać, aby uniknąć despektu w niedzielę, – gdyż zwyczajem jest w Miechowiczkach, że gospodarze przez cały maj chodzą w kożuchach do kościoła. Zabrał się Zyzma żywo do pracy, a przy pogwarze z Jurkiem dowiedział się, że Szmul Miechowicki, chociaż siedzi w kryminale, ma pieniądze po ludziach i należy do spółki handlu drzewem na Dunajcu, – że córce w posagu dał pięć stówek, złoty zegarek i salopę, podbitą lisami, – a dzieci ma sześcioro.
Wszystko to Zyzma zanotował sobie w pamięci. Za połatanie kożucha własną skórą dostał trzydzieści pięć centów, a że miał ćwierć kości, huk papieru i parć funtów gałganów, wyruszył wprost do Tarnowa.
Szedł lewym brzegiem Dunajca, odwiedzając po drodze wioski dla zakupu szmat i kości. Wielką miał ochotę przeprawić się na drugą stronę rzeki, lecz się bał. Prawy brzeg aż po sarnę Wisłę opanowany był przez mieszkańców Żabna i Dąbrowy mojżeszowego wyznania. Tam byli oni wszechwładni; a chociaż Zyzma niewiele robił sobie z rabina, lękał się współzawodników, którzy go mogli wybić i zmusić do odwrotu.
W Radłowie zjadł za dwa centy bułkę. W Łęce poszczęściło mu się: kupił skórkę cielęcą i dwie skórki owcze zabezcen. Miał więc z czem iść do Tarnowa i szedł śmiało, dźwigając oprócz chałatu, worka kości i skór, pełną głowę projektów, opromienionych nadziejami.
Przenocował w drodze u chłopa, zakupiwszy sobie za trzy centy miejsce w chacie, między piecem a drzwiami. Nie miał zwyczaju rano się modlić – wstydzi! się chrześcian, zresztą duch sceptycyzmu mieszkał w nim.
Białawo – złociste słońce obrzucało swem światłem dolinę Dunajca. Upał był przeraźliwy, trawy i kwiaty mdlały, ludzie i bydło uciekali z pola, tylko Zyzma obładowany towarem szedł śmiało, nie zważając na palące promienie. Nie miał czasu na to – obliczał zarobek na wysokość trzech guldenów, a pieniądze miały mu dać wolność, szacunek, przyszłość pełną uśmiechów szczęścia… Czyż możemy się dziwić, że pragnął je mieć i pracował na nie ciężko?
Nie zawiódł się co do zarobku. Utargował więcej o sześć centów i te postanowił przejeść i przepić, przeznaczając trzy guldeny na kapitał, z którego procent zaledwie mógł zużytkować dla siebie.
Zadowolony, uśmiechnięty, kupił bułkę, cebulę i piwa, rozkoszując się obiadem i odpoczynkiem. Lubił odpoczywać.
Szukając Zyzmy, wpadł do szynku żyd chudy, wysoki, o śpiczastym nosie, długiej, bladej twarzy i długich pejsach. Oczy miał niebieskie, duże, wyraziste, latające. Zyzma skinął na niego, Mordek siadł przy nim. Muskuły na jego twarzy drgały, ręce były w ciągłym ruchu, nie mógł usiedzieć na miejscu.
– Mam interes, ale to mój interes – rzekł z dumą Zyzma; – zarobisz przy nim.
– Kup piwa – szepnął Mordek.
– To ty kup; i jeżeli nie kupisz, nie powiem, znajdę sobie drugiego.
– Szukaj – zawołał obrażony Mordek i rzucił się ku drzwiom.
Zyzma go nie wołał. Mordek postał chwilę w bramie, nareszcie wrócił… Kazał dać piwa za cztery centy i siadł z zaciśniętemi ustami, patrząc pogardliwie na towarzysza. Zbierał po stole resztki chały z obiadu Zyzmy i gwałtownie je zjadał.
– Jeszcze nic w ustach nie miałem – szepnął, pijąc chciwie piwo.
– Ty, taki bogacz, mnie biedaka objadasz? Mordek się uśmiechnął nerwowo.
– Słyszysz, ja powiem "dosyć," kiedy będę miał sto tysięcy, a brakuje mi dziewięćdziesiąt dziewięć. Jutro mogę mieć dwa, albo będę taki łapserdak jak ty.
– Ty grasz, a ja ciężko pracuję – rzekł z godnością Zyzma.
– Tyś głupi, a ja mam rozum – odparł Mordek. – Ty będziesz zawsze łapserdak, a ja pan.
Teraz kolej uśmiechu przyszła na Zyzmę – rozśmiał się ironicznie, bębniąc palcami po stole.
– Dostałem posagu – mówił Mordek – sto papierków; dziesięć razy ryzykowałem i mam tysiąc! Jeszcze sto razy zaryzykuję, będę miał sto tysięcy; jeszcze dziesięć, i zrobi się milion.
Mordek się oblizał łakomie, a głośno wciągał w płuca powietrze, mrugając oczami.
– A jeżeli jutro przegrasz wszystko? Mordek drgnął i rozśmiał się dziko.
– Nie wszystko – rzekł. – Gadaj o interesie – zwrócił rozmowę, aby Zyzma nie przepowiadał mu nieszczęścia.
– Zarobisz dwadzieścia guldenów. Mordek się skrzywił.
– To mój interes, ty przy mnie zarobisz dwadzieścia guldenów – powtórzył Zyzma.
Mordek z niedowierzaniem potrząsł głową.
– Mów – szepnął.
Zyzma opowiedział sprawę Zawrzykrajki z Miechowickim Szmulem.
– A ty dla nich chcesz wydobywać?
– Dla siebie – rzekł Zyzma.
– To idź ze Szmulem do spółki.
– Ja chcę mieć wszystko.
– I dlatego chcesz Szmulowi wydrzeć z gardła?
– Chcę.
– Zyzrma, tyś się wściekł, jeżeli ze Szmulem rozpoczynasz wojnę..
– Chcę i wygram – powtórzył Zyzma. Mordek potarł ręką po czole.
– Dwadzieścia guldenów to nie za taki interes; gadaj inaczej.
– Trzydzieści i ani centa. Przystajesz?
– Zobaczę – odpowiedział Mordek z tajemniczym uśmiechem. – Słuchaj – dodał, – ty służysz gojom, ty trefne jesz.
– To i cóż?
– To, żeś łajdak, bo goje są dla nas.
– Mordek, tyś głupi – przerwał Zyzma.
– Głupi." a za co my mrzemy głód i marzniemy od zimna? Harujemy dzień cały jak woły, latamy jak psy po błocie od świtu do nocy. Oni nic nie robią, jedzą, piją i leżą, oni panowie, a my lapserdaki, łachmanami trzęsiemy, ale zbieramy to, co oni rozrzucą. Im zawsze potrzeba, a my mamy, co im potrzeba. My nie marnujemy… żyd rozpoczyna z dziesięcioma guldenami i dochodzi do kroci; oni mają krocie i dochodzą do dziesięciu guldenów. Ty głupi jesteś, jeżeli służysz gojom i dla nich pracujesz! Dasz pięćdziesiąt?
– Nie – odparł stanowczo Zyzma.
– No, to Szmul będzie o tem wiedział, że taki łapserdak, jak ty, staje mu w drodze. Ty zagłupi jesteś do takiego interesu i dlatego wolę ja.
ze Szraulem trzymać. I to piwo, coś mi wypił, i te cztery centy niech cię udławią!
Wyszedł, trzaskając drzwiami. Zyzma z obojętnością i spokojem przyjął przekleństwo Mordka, zamyślił się jednakże, szukając drogi wyjścia.
Postanowił żydów nie brać do spółki, a samemu wystąpić do walki z potężnym Szmulem Miechowickim. Koszyk swój napełnił towarem, potrzebnym do zamiany produktów, i wyruszył w stronę Bochni, aby brzegiem Raby na Ujście Solne dobić nazajutrz do Szczurowy na jarmark.