- W empik go
W cieniu kamienic - ebook
W cieniu kamienic - ebook
Psychologiczna powieść przedstawiająca z niezwykłą precyzją zdarzenia z pogranicza pomiędzy jawą a snem, ukazującą różnice i podobieństwa pomiędzy czasem teraźniejszym, przyszłym i tym już ubiegłym. Na szczególną uwagę zasługuje podkreślenie umowności i przypadkowości ludzkich zachowań: bohaterowie tej książki wydają się równie prawdziwi, co iluzoryczni, a rozgrywające się wydarzenia – niekiedy wyjątkowo subtelne, ledwie uchwytne, innym razem ogromnie zmysłowe – otacza atmosfera tymczasowości. Okazuje się, że nawet całkowicie zwyczajna czynność, na przykład zapalanie papierosa czy obserwowanie spadającego liścia, może tworzyć intrygujące pytania o sens naszego pojmowania czasu czy zakres naszego poznania: tego intelektualnego i tego zmysłowego.
Narracja jest splotem drobiazgowych obserwacji, niejasnych wyobrażeń, wątpliwych wspomnień. W warstwie formalnej widać wpływy XX-wiecznej prozy eksperymentalnej: powieści strumienia świadomości i nouveau roman.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-078-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I nawet potem, kiedy jeszcze siedząc na ławce, wciąż czekając, czy wcześniej, czekając jeszcze w tramwaju (czy autobusie?), kiedy jeszcze mogłem mieć wrażenie (choć czy faktycznie je miałem?), że istnieje inne, sensowne wyjaśnienie, zastanawiało mnie właśnie to, to znaczy przypominałem sobie, że nawet kiedy przez dłuższą chwilę trzymałem na niej rękę, poręcz, ku mojemu zdziwieniu, jak potem się przekonałem, pozostawała zimna. Zawsze zimna. Niezmiennie. Wchodziłem po schodach, przesuwając dłoń po poręczy, wyczuwałem jej metaliczny chłód. Słońce było już dość wysoko, prawie w zenicie, cienie barierek padały na schody, pokrywając ich powierzchnię niemal w połowie. Wszystko było nieruchome. Trwała wiosna. Coś jakby zapach ognia w powietrzu, pomimo stosunkowo niskiej jeszcze temperatury. Mój drgający cień metodycznie przemieszczał się przede mną, sunąc po betonowej kładce ponad ruchliwą ulicą. Cień mostu, pręty bariery, mój cień kładący się płasko na wodzie, zbyt łatwo przyszło mi go oszukać i już mnie nie porzuci. I próbowałem (na ile skutecznie?) myśleć o czymś innym, myśleć o cieniu przesuwającym się przede mną, ale dosyć szybko zdałem sobie sprawę, że choć obserwowałem swój cień, to myślałem o czymś innym: jak to jest i co to właściwie znaczy zapamiętywać, czepiać się takich drobiazgów (jakich?), jak to jest (było) myśleć o tym (i dlaczego), co się wydarzyło, zadając sobie jednocześnie pytanie, jaki sens miało, i jeszcze ma, zapamiętywanie takich sytuacji jak ta, kiedy cień sylwetki monotonnie i niespiesznie, odtwarzając, jak już wspomniano, ruchy, automatyczne, uginające się nogi, pracujące mięśnie, stawy, szaleństwo krwiobiegu, motorykę ciała, ruch złożony z ruchów, z póz aktualnych tylko w izolowanych momentach, w hipotetycznych jedynie punktach upływającego czasu. Ojciec mówił, że ciągłe rozważania nad pozycją mechanicznych ramion na dowolnie określonej tarczy są objawem działania umysłu. Jasna świadomość oddzielenia. I kiedy szedłem za swoim cieniem po kładce ponad ulicą i myślałem o tym, jakby to było zapamiętać to w najdrobniejszych szczegółach, kiedy ponosiło mnie coś w rodzaju progresywnej pamięci, zdawałem sobie nagle sprawę, i była to świadomość absolutnie i boleśnie niemal czytelna i jednoznaczna, że myślę od dawna, że myślałem: nie wiem dokładnie, co się tam stało, gdy zgasły światła (wyobrażałem to sobie, sam nie wiedziałem już potem dlaczego, właśnie w ciemności), wyszedłem na chwilę, nie wiedziałem, potem, nie pamiętałem już nawet po co (po wódkę, papierosy, kokainę?), wyszedłem w trakcie i potem mogłem się tylko domyślać (wszystkiego?). Nie mogłem mieć przecież pewności, kto i dlaczego mówi mi prawdę. Lub wręcz przeciwnie. Motywacje działań osób bezpośrednio zaangażowanych pozostawały dla mnie tajemnicą. I nie miałem już czasu. Nie ufaj kobietom, które utrzymują, że nie chcą nic w zamian za to, co dla ciebie robią. Tak mawiał ojciec. Kobiety są właśnie takie nie przyswajają sobie wiedzy o ludziach takimi jakimi jesteśmy rodzą się bowiem użyźnione zmysłem podejrzliwości który wydaje plon aż nazbyt często i zazwyczaj we właściwej sobie postaci mają skłonność do czynienia zła uzupełniają wszystko czego brakuje złu samemu w sobie, instynktownie przyciągając je do siebie (…).
Kto w nas zaszczepił ten głód? Ale stojąc na kładce ponad ruchliwą ulicą, człowiek jednak w jakiś niepokojący sposób czuje się swobodny. Pędziliśmy w dół. O, w górach człowiek czuje się swobodny. Od uderzenia nagrzewającego się stopniowo (proporcjonalnie do upływu bezpowrotnie straconego czasu?) wiosennego powietrza. Zrównując swój oddech z rytmem falującego wiatru. Ale barierka pod moimi dłońmi wciąż była zimna, więc przyłożyłem do niej policzek, a potem czoło. Oparłem czoło o chłodną poręcz i zacząłem zastanawiać się, to znaczy uzmysłowiłem sobie, że patrząc w dół na przejeżdżające, pojawiające się w nieregularnych (lub regularnych) odstępach w moim polu widzenia pojazdy, oceniam na tyle precyzyjnie, na ile to możliwe w zaistniałych (jakich?) okolicznościach, odległość stąd do asfaltu, z góry na dół, odległość dzielącą mnie od powierzchni jezdni. Jak ciekawość ogarnia nas w takich chwilach? Co w nas podsyca ten głód? Jaki głód? Co to za hałas? O, znów. Skąd taki wiatr? I w myślach liczyłem powoli upływające sekundy ze świadomością, że to wcale nie jest czas. Abstrakcyjne reprezentacje czegoś tak trwałego i prawdziwego, że uznanego za coś jeszcze bardziej zagadkowego, niejasnego i enigmatycznego przez właśnie te abstrakcyjne reprezentacje. Sekundy równie cierpliwe i aktualne jak całe eony. Słowa. Słowa. Nie sądzę, aby ktokolwiek celowo wsłuchiwał się w zegarek czy zegar. Nie jest to konieczne. Niepomny dźwięku siedzisz długą chwilę, aż nagle jakaś tykająca sekunda tworzy w twym niezmąconym umyśle długi, zanikający pochód czasu, którego nie słyszałeś. Jak nasze zmysły rejestrują czasowy charakter otaczającej nas (zewsząd) rzeczywistości? W kontekście permanentnie zmieniających się (zmiennych?) warunków atmosferycznych? Pośród łudząco niezmiennych elementów scenerii. Wszystko było nieruchome. Wszystko pozostawało w trwałym ruchu. Nie tylko ja patrzyłem na te ptaki (gołębie?) chmarami kołujące nad miastem w pochmurny (słoneczny?) poranek (dzień?) kwietnia. Tylko jeden dzień. Piątek. Który nazywamy wielkim.
Obserwowałem je w powietrzu. Na tle niemego nieba. Poruszające skrzydłami. Zakreślające (hipotetycznie uporządkowane?) parabole lotów. Wektory ruchów. Co nimi kieruje? Płaszczyzny. Elipsy. Amplitudy. Jak to było: że bóg je ubiera i troszczy się o nie jak ojciec? A one znają drogę. Bezbłędnie. Choć gołębie wcale nie odlatują stąd, nie odlatywały stamtąd, gdzie byłem, gdzie było tamto, z tego miasta, choć temperatura zimą potrafi spadać do minus dwudziestu stopni Celsjusza w tej części geograficznej, w tej strefie, i myśląc o sobie w kategoriach punktu o określonych współrzędnych umieszczonym na płaszczyźnie, na siatce (zamkniętym?), zastanawiałem się (rojąc Nieskończoność jako gumową kulkę bez przestrzeni poza nią), co jest na zewnątrz, a gołębie, czy może kruki, kołowały, krążyły w powietrzu, i była wiosna, więc ptaki, także inne, wróciły, ale ja już nie, a ludzie dokarmiają jeszcze te jebane gołębie, które srają gdzie popadnie: wszędzie chleb walający się po chodnikach, okruchy chleba, strzępy, drobiny, fragmenty. Ekskrementy, mówił Ojciec (…). Staruszka w chmarze ptaków szybujących z gzymsu budynku na ziemię, gdzie pod jej stopami, na bruku, leżą kawałki chleba, mąka i woda, i coś tam jeszcze, jakiś polepszacz czy inne gówno, i czas, i ona, jakoś nienaturalnie spokojna, opanowana, świadoma w tym wszystkim, podejrzanie znajoma, coś rytualnego w tym wszystkim, zupełnie nieruchoma, jak martwa, wpatrzona przed siebie, mrużąca oczy, pod słońce, badawczo, obserwując mnie, albo ptaki żrące warzywa z chodnika wokół budek z hot dogami, dziobiące uparcie kleksy keczupu, łażące po stołach, roznoszące nieznane choroby, menele w tym wszystkim, czy nawet matki z dziećmi, uczniowie szkół, degeneraci wpierdalający z autentycznym (budzącym obrzydzenie?) apetytem to gówniane jedzenie, policjanci stołujący się w tych miejscach, skąpi, pazerni, flirtujący ze sprzedawczyniami obwieszonymi sztuczną biżuterią, wyglądającymi zupełnie jak uliczne kurwy, tylko sceneria się nie zgadza itd. I kiedy zamykałem oczy, wciąż odliczając kolejne sekundy, próbując uspokoić przyspieszający (nie wiedzieć czemu?) oddech, wiedziałem, że ciągle tam są, na metalicznie przydymionym i dziwnie chłodnym wiosennym niebie. Kruki, a może gołębie. Te światy krążą jak wiekowe kobiety (…). Ale na kładce był ktoś jeszcze, był ktoś, oprócz mnie. Usłyszałem jakieś niewyraźne głosy, strzępy rozmowy i było już za późno, więc odsunąłem się od barierki, wyszukałem w kieszeni papierosy, wyciągnąłem z paczki jednego, potem zapalniczkę, która również się tam znajdowała – w miejscu, gdzie uprzednio też były papierosy (zajmowała objętość równą dwóm usuniętym papierosom) – zapaliłem i w chwili, kiedy do płuc wciągałem dym, minęła mnie grupka jakichś ludzi w nieokreślonym wieku. Nieunikniona modalność widzialnego (…). Poszedłem więc dalej. I kiedy się obejrzałem, tamtych już nie było na kładce (nie było ich w polu mojego widzenia), i wydawało mi się to dziwne, bo upłynęło przecież zbyt mało czasu, aby mogli oddalić się całkowicie (biorąc pod uwagę fakt, że minęliśmy się w połowie kładki, a prędkości naszych ruchów odbywających się w przeciwnych kierunkach były zbliżone).
Choć może wszystko, wbrew pozorom, daje się logicznie uzasadnić. Wszystko. Także tamto, co wydarzyło się w pokoju o przygaszonych światłach, kiedy wyszedłem. Wszystkie szczegóły doskonale pasujące do siebie, komplementarne, konieczne, stałe. Precyzyjnie zaplanowana struktura miejsca i czasu. Wszystko dokładnie wypełnione. Jakby zgodnie z założonym planem. Znane doskonale osobom bezpośrednio zaangażowanym. Zeznania się pokrywają. Relacje ściśle sobie odpowiadają, w najdrobniejszych szczegółach. Zdania padają jedno za drugim, rzeczowe, wiążące się z sobą w logicznym porządku. Ten sposób wysławiania się, wyważony, jednostajny, przypomina coraz bardziej zeznania świadków w sądzie lub wyuczony tekst recytacji. I to właśnie wydaje się podejrzane. Tajemniczo (niepokojąco?) prosta, spójna precyzja fabuły. Nic się nie stało. Szedłem wzdłuż chodnika, ślepy na otaczające mnie zewsząd miasto szukałem nieścisłości w doskonale skonstruowanej (i zrelacjonowanej przez dwóch niezależnych świadków
Był piątek. Słońce znajdowało się już ponad linią budynków, nie docierało jednak w głąb podwórka, ponieważ kąt padania promieni był jeszcze zbyt mały, płaski, zresztą uniemożliwiała to wzajemna bliskość budynków, ciasnota tych przestrzeni. Wszedłem na schody. Na klatce nie było nikogo. Przynajmniej ja nikogo nie dostrzegłem. Wszystkie domy wyglądały jak puste. Ani żywej duszy. Coś w rodzaju zaduchu, jaki mają niezamieszkane domy. Ta przestrzeń porzucona. Opuszczona w pośpiechu. Martwa. Zamarła w oczekiwaniu czegoś, co niczego nie zmieni. Iluzoryczna. Różnica temperatur wywołująca wrażenie dotyku wyrwała mnie z zamyślenia. Tak myślałem. Doskonale wyczuwalna faktura drewnianej poręczy. Butelki na parapecie okiennym, niedopałek papierosa (tlący się?). Wszedłem na pierwsze piętro i zadzwoniłem do drzwi. Potem, już sporo później, zastanawiałem się, ile to wszystko trwało, ile to mogło trwać (to znaczy co mogło wydarzyć się w tym czasie w trakcie mojej nieobecności), jak długo stałem przed zamkniętymi drzwiami, podczas gdy tam, po drugiej stronie, wewnątrz, w przydymionym blasku porozstawianych lamp, w dusznych pokojach, w intymnym (podejrzanie intymnym?) półmroku, wśród krzeseł i opróżnionych butelek na zaimprowizowanym parkiecie w takt monotonnej muzyki, przy dźwiękach cyklicznego, lunatycznego utworu muzycznego bez wyraźnie słyszalnych (czytelnych) słów, pośród dwuznacznych szeptów piosenki przesuwają się przytulone postacie tańczących, lub tylko w nieznacznej odległości od siebie, a jednak osobno, poza zasięgiem dotyku, choć naśladując swoje ruchy, odtwarzając je z halucynacyjną precyzją lustrzanego odbicia, czy raczej synchronizując je, jak miarowo wzrastające w czasie tempo oddechów, kiedy kołysanie nabiera nieuniknionego rozpędu. Ale teraz mieszkanie było puste i zdałem sobie sprawę, że nikt nie otworzy, to znaczy, że ona nie otworzy, bo wyszła już do pracy, i odszukałem w kieszeni kurtki klucz, i zastanawiając się, jak długo stałem pod drzwiami i naciskałem co jakiś czas dzwonek, wsłuchując się, czy raczej mimowolnie, machinalnie reagując, rozpoznając, wspominając, rejestrując ten znajomy dźwięk, przekręciłem klucz w zamku (słyszałem, jak klucz obracał się raz w zamku, tylko raz jedyny) i przestałem już chyba o tym myśleć, i wszedłem do środka.
Okna wychodziły na południe. Do pokoju przedostawało się światło wciąż unoszącego się w górę po określonym ściśle torze słońca. Zdjąłem buty. Kurtkę powiesiłem na wieszaku. Co rzuca się w oczy, gdy znajdujemy się wewnątrz? Jakie fragmenty tu tkwią? Drobiny kurzu unoszące się w powietrzu, doskonale widoczne w promieniach wiosennego słońca? Jest to raczej wyobrażenie niż spostrzeżenie, ponieważ słońce nie padało na zamknięte okna. Dom jest pusty. Pusty od samego rana. Mieszkanie było puste. Przez otwarte drzwi do pokoju można było dostrzec część znajdujących się tam mebli. Stół, ustawiony po prawej stronie pod oknem, czarna kanapa, widoczna tylko częściowo, obok stojąca lampa (wtedy
Niczego nie pamiętam. Pamiętaj, że to wszystko kurwy. Tak mawiał ojciec. Czy w pokoju panowała wtedy absolutna cisza? Tak sobie to wyobrażałem. To znaczy zdawało mi się, że tak właśnie będzie, że tak powinno się to odbyć, chciałem to zaplanować w ten sposób, by nic mnie potem nie zaskoczyło, by nie zakłóciło przebiegu zdarzeń, serii koniecznych czynności nieuchronnie zmierzających do momentu kulminacyjnego. Życie jako eliminacja możliwości. Jako malejąca w czasie szansa na przetrwanie. Jako wzrastające zagrożenie. Jako redukcja. Aż do zera stopni Celsjusza. Alternatywy zwiększają prawdopodobieństwo. Myślałem, że mam jeszcze sporo czasu. Że zdążę kupić. Że zdążę ze wszystkim. Że zdążę. Nie było więc pośpiechu, lecz jeśli głębiej się tam tym zastanowić, nie było już też na co czekać. A jednak zawsze. Wysoko, w słońcu, wisiał zegar, a ja zastanawiałem się, jak to się dzieje, że kiedy nie ma się ochoty na nic, ciało podstępnie wymusza aktywność, niejako podświadomie. Co wciąż jeszcze starałem się odkryć? Smużka pary unosiła się nad kubkiem i rozpływała eliptycznie w powietrzu. Ale dym z papierosa, którego zapaliłem (nieco wcześniej), zaznaczał się na dłużej niebieską falą, przesuwał, skręcał, rozprzestrzeniał się aż do całkowitego zniknięcia, a ja odruchowo znowu zaczynałem liczyć upływające sekundy, to znaczy w trakcie, kiedy już byłem przy siedemnastu czy osiemnastu, zdawałem sobie sprawę, że liczę, być może tylko dlatego, żeby nie myśleć o tamtym. Na paczce fajek widziałem czarny napis na biały tle: „palenie zabija”. Jakie znaczenie ma to wszystko? Okno w pokoju było otwarte. Nieunikniona modalność widzialnego. Na szklanym stole okrągłe ślady wyznaczały miejsca, w których zapewne stały (wtedy) szklanki z kawą. Dwa ślady. Usytuowane na jednej linii, wzdłuż dłuższej krawędzi stołu. Zewnętrznej (krawędź wewnętrzna przylegała niemal do ściany pod zamkniętym teraz oknem). Łyżeczka leżąca w rogu stołu, pozostawiona być może przez nieuwagę. Kwadratowa, porcelanowa cukierniczka ustawiona pośrodku. Coś zamierzonego w lokalizacji wszystkich tych przedmiotów. Coś zaaranżowanego? Na drugim planie widoczne kwiaty stojące w wazonie na parapecie okiennym. Duże, zaokrąglone liście rzucające cienie, skrócone wskutek pozycji słońca nad horyzontem. A jeśli przenieść wzrok ponad parapetem, napotyka się nieciekawy widok rozciągający się za przybrudzonym oknem: ściana przeciwległego budynku. Szary tynk, gdzieniegdzie pęknięty, w niektórych miejscach odpadł całkowicie, odsłaniając czerwone cegły muru. Ponieważ firanki zostały zdjęte, nic w zasadzie nie utrudnia obserwacji części podwórka widocznej z tego okna.
Jednak siedząc w głębi pokoju, nie dostrzega się wcale tych widoków. Rzucają się z kolei w oczy inne szczegóły. Dom był pusty. Pusty od samego rana. Nie licząc mojej w nim obecności. Upartej. Jeszcze obecności. Nie licząc przedmiotów, które się tam znajdowały. Obiektów organizujących otaczającą mnie przestrzeń. Zgniotłem palcem niedopałek papierosa w metalowej popielniczce stojącej na stoliku. Żadnych obrazów na ścianach. Żadnych zdjęć. Żadnych płyt. Niepokojąca prowizoryczność tego wszystkiego. Umowność. Tymczasowość. Stojąca lampa. Zegar. Telewizor. Krzesła. Wszystko nieruchome. Podejrzana fragmentaryczność zamkniętych przestrzeni. Ograniczona wskutek pozycji obserwatora widoczność. Nieczytelne wspomnienia lokalizacji postaci. Nie zdołałem odtworzyć w pamięci jakichkolwiek jej ruchów pośród tego wszystkiego. Gest, kiedy pochyla się nad stołem; strząsa popiół z tlącego się papierosa, wypuszcza dym, obraca głowę, mruży oczy, wpatrując się w światło, zapina bluzkę, prostuje plecy, miesza łyżeczką herbatę, odsłania zęby w uśmiechu, maluje w skupieniu paznokcie, oddycha przez sen z lekko uchylonymi ustami, porusza powiekami, cienie wykwitające niespodziewanie na jej ciele, w załamaniach materiału, w zagłębieniach ciała, w szczelinach. Cienie, cienie. Przyciągające uwagę. Niepostrzeżenie kwestionujące migotliwą spójność obrazu. Albo gdy siedząc na wprost lustra, upina włosy, by chwilę potem prawą ręką sięgnąć po czerwoną szminkę. Wszystko pozostawione w subtelnym nieładzie wskazującym na permanentne użytkowanie zdawało się znajdować na swoim właściwym miejscu. Byłem w łazience. Jej bielizna susząca się na sznurku. Czarne, koronkowe majtki. Białe. Staniki. Bolesny wzwód na samą myśl. Kosmetyki stojące na półce. Przedmioty odbite w lustrze. Uporządkowane. Na jednej linii. Patrząc od prawej. I zdałem sobie sprawę, że nie ma się czemu przypatrywać. Że nic tutaj nie znajdę. Zauważyłem żyletkę. I zacząłem się zastanawiać, co tam robiła. To znaczy, do czego mogłem jej używać poprzednio, bo goliłem się tylko elektryczną maszynką. A ona z pewnością nie potrzebowała do niczego żyletki. Trzeba było (dlaczego?) wykluczyć oczywiście ewentualność, że pozostawił ją tu ktoś trzeci wyłącznie przez nieuwagę. Nic nie tłumaczyłoby takiego stanu rzeczy. Równocześnie nic nie wykluczało go ponad wszelką wątpliwość. A jeśli, załóżmy, zdarzyło się tylko to, co pamiętam? Lub wręcz przeciwnie? Lub pamiętam nie to, co faktycznie miało miejsce? Co się w ogóle działo? Komu wierzyć, kiedy nie posiada się jednoznacznej i wyczerpującej wiedzy o intencjach cudzych poczynań? Przypomniałem sobie, że kupiłem żyletkę jakiś czas temu. Poszedł do lasu i zrobił to brzytwą, siedząc w rowie. Złamaną brzytwą, przerzucając je do tyłu ponad ramieniem ten sam ruch doprowadzony do końca wyrwana gmatwanina krwi z tyłu nie zataczając pętli. Ale to nie to. Teraz jednak, wobec innych podjętych w międzyczasie decyzji, była już (zupełnie) bezużyteczna. Choć alternatywy zwiększają szansę powodzenia. Okoliczności. Drażniąca niepewność – jaki stworzyć kontekst, by był odpowiedni? Zwykłe przedmioty obrastające złudnym, nieadekwatnym znaczeniem. Prowokacyjnie milczące otoczenie. Bezcelowe próby ulokowania wszystkiego na właściwym miejscu. Absurdalne czynności, których jedynym celem (i usprawiedliwieniem) jest możliwie szczelne wypełnienie pozostałego (pozostawionego?) czasu. Odstęp. Dystans, który początkowo zdaje się w ogóle nie zmniejszać, by potem niespodziewanie i bezpowrotnie zniknąć. Bolesna konieczność podejmowania określonych działań. Eliminacja posuwana (posuwająca się?) coraz dalej. Minimalizacja liczby rekwizytów potrzebnych do odegrania ostatniej, kulminacyjnej sceny. Zawężony krąg osób. Do jednej. Godzinami. Godzinami i dniami, aż do zakwestionowania sensu tych pojęć zadawałem sobie pytanie: co ocalić (i jakim kosztem?)? Jaki smak posiłku? Widok za oknem? Warunki pogodowe? Wiosnę? Podmuchy wiatru uginające wierzchołki stwardniałych przez lata drzew? Fragment muzyki powracający cyklicznie? Płytę odtwarzaną niezależnie od nieobecności słuchaczy? Dotyk? Różnicę temperatur? Wypukłość ust? Kolor skóry? Kieliszek jakiegoś trunku? Zamęt w głowie? Kreskę kokainy? Stronę zaznaczoną w książce? Podkreślone zdanie? Strzęp słowa wyrwany z gardła? Fonem, uznany za bezużyteczny? Fałdy skotłowanej pościeli? Falowanie oddechu? Kondom wypełniony spermą? Zadziwiająco nieme ulice nocą? Samotność na klatce schodowej? Tlący się koniec papierosa? Znajomy pokój widziany z nowej perspektywy? Ciężar ciała? Niepokojąca i niezrozumiała arbitralność dokonywanych wyborów. Podjętych nieodwołalnie (dlaczego?) decyzji. Zamknięta skala doświadczeń. Brak zastosowania. Bezużyteczność wspomnień. Uparte czepianie się szczegółów i świadomość, że to wszystko ma w gruncie rzeczy jedynie przedłużyć (zbędne?) oczekiwanie. Równie dobrze – dowolny dzień i pora. Przypadkowe otoczenie. Sposób. Żadnego przesłania. Alternatywy zwiększają prawdopodobieństwo. A jednak przyzwyczajenie jest drugą naturą. Tak mawiał ojciec, cytując łacińską maksymę. Trwałość pamięci. Odruchowa. Uparta. Bezrefleksyjna i bezwzględna. Tak że nawet chwilę przedtem ogarnę wzrokiem pokój z perspektywy obserwatora stojącego na taborecie. Ze świadomością, że obraz zachowany na siatkówce oka nie będzie już przydatny.
A jednak myśli się o tym, co ma nastąpić. Narracyjny sposób pojmowania otaczającej nas rzeczywistości wymusza spoglądanie w przyszłość. Jest to już nawet nie tyle umiejętność, ile odruch. Konieczność. Mechanizm. Że kupujesz gazetę z programem na cały nadchodzący tydzień, czytasz ją z zainteresowaniem, pogrążasz się nieświadomie w ciągłości czasu, tracąc momentami poczucie, że jest już za późno. Kiedy i w jakich okolicznościach można stwierdzić, że wszystko było stracone już od samego początku? Miałem świadomość, że modyfikuję sens i przebieg tego, co się stało przez pryzmat stanu, w jakim się znalazłem. Choć chwilami były to zaledwie moje przypuszczenia i przez te krótkie momenty łudziłem się, że wszystko może się jeszcze ułoży, że być może wszystko wbrew pozorom daje się uzasadnić: że nic się jednak nie stało. Specyfika moich przeżyć polegała na tym, że miałem wrażenie, doznawane jednak dopiero po fakcie, że mogłem uniknąć tego, co się właśnie stało. I właśnie to nie dawało mi spokoju. Ocknąłem się w fotelu. Otwierając oczy, miałem wrażenie, że upłynęło niewiele czasu, choć niejasne wspomnienia fragmentarycznego snu, rozciągnięte i skomplikowane, przeczyły tym przypuszczeniom. W skondensowanej próżni pamięci starałem się uchwycić jakieś wyraziste obrazy, strzępy zdań, ruchy oczu, spojrzenia, które padały na mnie, dziwne przekonanie, że jestem obserwowany czy uczucie, że nagle zmieniają się pory roku lub że z niewiadomych powodów, ale w ściśle określonym celu, znalazłem się w jakimś miejscu. Trudno powiedzieć dlaczego, ale miałem nadzieję zapamiętać ostatni sen i teraz czułem się bezsilny i rozczarowany, ale przypomniałem sobie, że często mi się to zdarzało, to znaczy tuż po przebudzaniu byłem zdezorientowany, oszołomiony, pozbawiony jakiegokolwiek pewnego punktu zaczepienia, a potem, w trakcie dnia, czy nawet kilka dni później, w niejasnych, przypadkowych okolicznościach na widok czyjejś twarzy czy fragmentu budynku, kształtu chmur lub koloru światła, na dźwięk słów pochodzących z czyjejś zasłyszanej jedynie częściowo rozmowy, w zetknięciu z nagłym podmuchem wiatru wszystko wracało w nienaruszonej formie: jasne, zrozumiałe, trwałe i absolutnie niewyrażalne. Tylko czy będę miał czas przypomnieć sobie sen, który mi właśnie umknął, kiedy otwarłem oczy, siedząc na wprost okna w fotelu, w pustym (od samego rana) mieszkaniu? Czy zdążę natknąć się na właściwe wskazówki? Puste mieszkanie wypełnione było jedynie monotonnym dźwiękiem słów, których sens mi jednak umykał. Poświata na ścianach. Cienie. Dla kogo przeznaczony jest ten nieprzerwanie trwający bełkotliwy show? Zapewne także dla mnie, skoro telewizor był tam włączony (choć nie przypominałem sobie, żebym go włączał, co mnie bynajmniej wcale nie dziwiło, ponieważ w ostatnim czasie wyrobiłem w sobie pewną umiejętność, rodzaj zobojętnienia na brak wspomnień wypadków, które z oczywistych powodów musiały mieć miejsce w nieodległej przeszłości). (…) to wszystko czyni mnie wyłącznym i absolutnym panem zdziwienia.
Wszedłem do sypialni. Starannie pościelone łóżko. Słońce sączące się na jego powierzchnię przez okno. Niknące o określonej godzinie. Zmiennie. Zależnie od pory roku. Ile razy obserwowane w swoim powolnym, geometrycznie uporządkowanym i planowym ruchu? Przedłużające się chwile milczącego, niepokojącego zamyślenia. Czy jednak prześcieradło i materac nie nosiły subtelnych, widocznych przy uważnej obserwacji śladów niedawnego użytkowania (pozostawionych przez nieuwagę czy może celowo?)? Zresztą nie miałem pewności, czego miałbym tu szukać, czego się spodziewać, to znaczy: jak miałoby wyglądać łóżko po tym, co, jak przypuszczałem, się na nim rozegrało. Zresztą nie pamiętałem, w jakim stanie zostawiłem je dziś rano. Z pewnością ona w nim była. Pierwszy raz od jakiegoś czasu. Może jej mama czuje się już lepiej. I przypomniałem sobie, że poranek wciąż trwa, że nie ma jeszcze południa, że byłem w nocy w pracy, że nie spędziłem tu nocy, że wyszedłem wieczorem, i zacząłem się zastanawiać, kiedy, ściśle rzecz biorąc, ostatni raz, spałem nocą w tym łóżku. Lekko wygniecione poduszki. Włos. Fałdy. Zagniecenia. Zapach? Smugi cienia powstające w rowkach materiału. I jeszcze ten szczegół: od jakiegoś czasu z niewyjaśnionych powodów zaczęła sypiać po lewej stronie łóżka, zewnętrznej, a nie jak dotąd – po prawej, od ściany. Dlaczego? Czym można tłumaczyć takie (pozornie?) arbitralne decyzje? Ciekawe (smutne?), że w pewnych przypadkach nieprzerwana obserwacja osób przebywających w naszym otoczeniu nie prowadzi do wykrycia żadnych określonych prawidłowości rządzących zachowaniem tych właśnie osób. Skazani na przypadek i na (bezzasadne?) podejrzenia. Obserwujący ze wzrastającą uwagą. Uważni. Skupieni. Ale nigdy dość. Coś mi umykało, ale nie potrafiłem znaleźć sposobu, by zweryfikować prawdziwość swoich hipotez. Czy więc wierzyć w banalne (oczywiste) wyjaśnienia, czy podejrzewać coś innego (intrygę?)? (…) przecież nie wiemy, co jest ważne. A co będzie ważne, kiedy ja... Kiedy już nie. Co zostanie, gdy nieświadomi poczujemy dłoń (…). I wyszedłem z domu. Miałem jednak jeszcze sporo czasu i parę spraw do załatwienia. Choć może nie tak dużo. Nie tak dużo tego czasu. To znaczy – wystarczająco. I pomyślałem, że się przejdę, połażę po ulicach dla zabicia czasu, popatrzę. Ulice wiosną. Ziemia porastająca trawą. Parująca. Nasiąknięta wodą. Ile zdoła się pomieścić? Gdzieniegdzie ocalone plamy śniegu. Opierające się w absurdalnej i skazanej na klęskę walce ze wzrastającą z każdym dniem temperaturą. I całe to wnętrze wydobyte spod śniegu. Syf. Psie gówna, kiepy, butelki, śmieci. Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Wywodzi z nieżywej ziemi (…). Mężczyźni w średnim wieku w cieniu lip. Pijący wódkę z plastikowych kubków. Przeklinali. Dyskutowali o polityce. Posiadali masę zbędnego czasu. Odchrząkiwali. Pluli na bok. Liczyli potrzebne pieniądze. Pochodzące z zasiłków. Częstowali się tanimi, mocnymi papierosami. Wypuszczali dym. Wybuchali nagłym, hałaśliwym śmiechem. Niespodziewanie wpadali w apatyczne, zadziwiające milczenie. Spoglądali ukradkiem. Rozglądali się badawczo. Agresja ukryta w spojrzeniu. Potencjalna. Chęć zysku. Bezradność. Ciała zastygłe w groteskowych pozach. Nalewali płyn do kubków. Z wytężoną uwagą. Ostrożnie. Dzieci tuż obok. Kopiące piłkę o ceglany mur. Wykrzykujące wyzwiska. Z rozwianymi włosami. Zasapane i spocone. Z wypiekami na twarzach. Skore do bójki. Lumpy przeszukujący śmietniki w nadziei odkrycia wartościowych dla nich przedmiotów. Cuchnący brudem i szczochami. Słodkawo. Brodaci, z zapadniętymi oczami. W za dużych, znalezionych gdzieś butach. Z reklamówkami pełnymi rupieci. Automatycznie szurający nogami. Pozbawieni poczucia czasu. Otumanieni głodem i denaturatem. Taksówkarze obserwujący kobietę w sukience (ściśle przylegającej do ciała). Wymieniający sprośne uwagi. Mrużący oczy. Znudzeni. Narzekający na klientów. Opowiadający sobie zmyślone, wciąż te same historie. Wracający nocą lub nad ranem do swoich otyłych i starzejących się żon. Bezczynnych. Pogrążonych we śnie w ciemnych i dusznych pokojach pośród bezużytecznych bibelotów i kiczowatych obrazów wiszących na ścianach. Robiący drobne przekręty. Naciągający podpitych pasażerów. Wożący dziwki do klientów. Obserwujący łapczywym wzrokiem kobiety we wstecznych lusterkach. Nachalni. Skąpi. Upijający się do nieprzytomności w święta i dni wolne od pracy. Rzygający nocą. Zmęczeni. Z potem na skroniach. Owładnięci wyrzutami sumienia. Nieporadnie formułujący słowa przeprosin. Zmuszający do uległości swoje kobiety na kacu. Zadowoleni z siebie. Ćpuny na dworcu. Heroiniści odizolowani przez AIDS. Wykluczeni. Bezsenni. Zawszeni. Żebrzący o pieniądze rzekomo potrzebne na jedzenie. Z trudem powstrzymujący się od mimowolnego drapania. Drżenie rąk. Suchość w ustach. Podwyższone tętno. Pocenie się. Smród. Upokarzające dialogi z nieznajomymi. Problemy z poruszaniem się. Niepasujące części garderoby. Ograniczone do minimum pole zainteresowań. Rozpaczliwe próby utrzymania się na haju. Nieruchome gałki oczne, widziane z bliska, zapatrzone w odległe punkty przestrzeni, stanowiące jedynie obiekt bezmyślnej obserwacji. Chorobliwe skupienie na twarzy podczas każdej nieskładnej rozmowy. Szaleńcza nadzieja na widok rozmówcy sięgającego do kieszeni po jakieś drobne pieniądze. Ale ja kazałem mu się odpierdolić. Nie byłem w nastroju. W przejściu podziemnym panowała wilgoć.
------------------------------------------------------------------------
W. Faulkner, Wściekłość i wrzask, przeł. J. Polak, Warszawa 2001. W dalszej części dla ułatwienia oznaczam jako (WiW).
(WiW).
(WiW).
T. S. Eliot, Ziemia jałowa, przeł. Cz. Miłosz, w: T. S. Eliot, Poezje, wybór i posłowie Michał Sprusiński, Kraków 1978. W dalszej części dla ułatwienia oznaczam jako (ZJ).
(ZJ).
(WiW).
T. S. Eliot, East Coker, przeł. M Sprusiński, w: T. S. Eliot, Poezje, wybór i posłowie Michał Sprusiński, Kraków 1978. W dalszej części dla ułatwienia oznaczam jako (EC).
A. Ginsberg, Kaddysz, przeł. B. Baran, w: A. Ginsberg, Utwory poetyckie, przełożył i posłowiem opatrzył Bogdan Baran, Kraków 1984. W dalszej części dla ułatwienia oznaczam jako (K).
(WiW).
T. S. Eliot, Preludia, przeł. A. Międzyrzecki, w: T. S. Eliot, Poezje, wybór i posłowie Michał Sprusiński, Kraków 1978..
J. Joyce, Ulisses, przeł. M. Słomczyński, Bydgoszcz 1992.
A. Robbe-Grillet, Żaluzja, przeł. M. Zenowicz, Warszawa 1975. W dalszej części dla ułatwienia oznaczam jako (Ż).
(WiW).
(ZJ).
(Ż).
D. Walcott, Szczęśliwy podróżnik, przeł. M. Heydel w: D. Walcott, Mapa Nowego Świata, wybór i redakcja Magda Heydel, Kraków 2008.
P. Celan, , przeł. F.Przybylak, w: P. Celan, Utwory wybrane, wybrał i opracował Ryszard Krynicki, Kraków 1998..
(WiW).
A. Robbe-Grillet, Dom schadzek, przeł. W. Bieńkowska, Warszawa 1967. W dalszej części oznaczam jako (DS).
J. Joyce, dz. cyt.
(WiW).
C. Fuentes, Urodziny, przeł. M. Kaniowa, Kraków, 1982. W dalszej części oznaczam jako (Ur).
P. Celan, Zürich, Zum Strochen, przeł. R. Krynicki w: P. Celan, Utwory wybrane, wybrał i opracował Ryszard Krynicki, Kraków 1998.
K. K. Baczyński, Dłoń, w: K. K. Baczyński, Utwory zebrane, tom I, opracowali Aniela Kmitowa-Piorunowa i Kazimierz Wyka, Kraków 1970..
(ZJ).