W cieniu katastrofy. "Encounter", Kongres Wolności Kultury i pamięć XX wieku - ebook
W cieniu katastrofy. "Encounter", Kongres Wolności Kultury i pamięć XX wieku - ebook
Grono intelektualistów skupionych wokół Kongresu Wolności Kultury dobrze znało pokusy i zagrożenia ideologiczne XX wieku. Wielu z nich przeszło drogę od zaangażowania w komunizm do jego jednoznacznej krytyki, by ostatecznie opowiedzieć się za kulturą wolną od ideologii.
Jan Tokarski przedstawia ich refleksje nad kluczowymi dla zrozumienia naszych czasów kwestiami: historią, totalitaryzmami, rewolucją, nowoczesnością, religią. Śledząc losy i publikacje „Encountera”, najważniejszego spośród pism wydawanych przez Kongres, autor pokazuje, że bez refleksji nad tragicznymi wydarzeniami ubiegłego stulecia nie sposób zrozumieć teraźniejszości.
Być może dziś, w czasie gdy słowa ponownie wydają się wymykać spod kontroli, gdy w przestrzeni publicznej panuje duch nierzeczywistości, a zza węgła wyglądają ku nam nowe – choć, przy bliższym wejrzeniu, bynajmniej nie tak nowe – ideologie, zmierzenie się z dziedzictwem XX stulecia jest sprawą bardziej palącą niż kiedykolwiek wcześniej.
Jan Tokarski
Kategoria: | Zarządzanie i marketing |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4525-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Naszym początkiem jest katastrofa. Do dziś żyjemy w jej cieniu i – czy o tym wiemy czy nie – jesteśmy jej dziećmi. Demokratyczne państwa Europy powstały na gruzach dawnych mocarstw. Liberalne demokracje zrodziły się z pełnych konwulsji doświadczeń okresu 1914–1945. Również nasza pluralistyczna kultura polityczna, z jej przekonaniem o nienaruszalności pewnych elementarnych, przysługujących każdemu człowiekowi praw, ma swoje źródła w katastrofie XX wieku. To w niej – a nie w roku 1989 – tkwią nasze początki.
Ta genealogia staje się w naszych czasach coraz bardziej wyblakła, w coraz mniejszym stopniu kształtuje wyobraźnię i polityczną wrażliwość współczesnej Europy. W miarę jak przygasa pamięć o mrocznych źródłach, z których zrodził się nasz względnie wolny świat, słabnie również nasza zdolność do jego obrony. Pozbawieni oparcia, jakie daje jasna świadomość własnych początków, możemy okazać się bezbronni wobec nowych wcieleń despotyzmu, z jakimi Zachód musi się mierzyć w XXI wieku. Dlatego warto powrócić do rozważań tych, których sposób widzenia świata ukształtowała katastrofa ubiegłego stulecia i którzy pisali w jej cieniu.
*
Książka, którą czytelnik trzyma w rękach, jest w nieoczywisty sposób osobista. Pisałem ją mniej więcej przed dekadą, w latach 2012–2014. Miałem wówczas wrażenie, że zajmując się historią intelektualistów związanych z Kongresem Wolności Kultury (KWK), oddaję się fascynującym wprawdzie, ale jednak stricte historycznym badaniom. Nie mogąc wydać ukończonego dzieła, odłożyłem je na półkę ze starociami przekonany, że to być może najwłaściwsze miejsce dla tego typu antykwarycznych przedsięwzięć. Turbulentne wydarzenia naszych czasów sprawiły jednak, że ta zimnowojenna na pozór historia wydała mi się uderzająco aktualna i poczułem przemożną potrzebę, aby ją opowiedzieć.
Oczywiście wina za absorbowanie uwagi czytelnika własnymi opowieściami spada nieodmiennie na autora. Być może warto więc się z niej wytłumaczyć. Moją wrażliwość polityczną określiło wiele rzeczy, w szczególności jednak pewien konkretny proces oraz pewne konkretne wydarzenie. Tym procesem była transformacja ustrojowa Polski po 1989 roku. Jako osoba urodzona na samym początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, zaliczam się do pokolenia „dzieci transformacji”. Do moich najżywszych wspomnień z okresu dzieciństwa należą chwile, kiedy podczas pierwszej kampanii prezydenckiej 1990 roku rodzice sadzali mnie przed naszym czarno-białym telewizorem i mówili: „Patrz na to, co się dzieje, i jak najwięcej zapamiętaj. Będziesz opowiadał o tych wydarzeniach swoim wnukom”. Nie do końca rozumiałem, o co dokładnie w tym wszystkim chodziło, ale wiedziałem, że komunizm to było coś złego i że dobrze się stało, iż upadł. Byłem też na tyle bystry, by wyczuć, że lubimy pana z wąsami, a jeszcze bardziej – pana w dżinsowej kurtce.
Niedługo potem mój tata zaczął jeździć do Niemiec, gdzie pracował jako kierownik budowy. Pamiętam, jak wracając stamtąd raz na dwa czy trzy miesiące, przywoził do domu torbę pełną zachodnioeuropejskich produktów: batonów czekoladowych, rozpuszczalnych tabletek musujących o smaku pomarańczowym, wydanych na połyskującym papierze kolorowych magazynów ze zdjęciami pięknie urządzonych domowych wnętrz. Dziś wszystko to wydaje się nieznośnie banalne, a tego rodzaju produkty są dostępne w każdym sklepie spożywczym i w każdym kiosku. Wtedy były to dla mnie jednak pocztówki z lepszego świata. Świata normalności, której – tyle również rozumiałem – po II wojnie światowej pozbawiono nas wbrew naszej woli.
Polskie miasta były w tamtym okresie szare i ponure – a przynajmniej taki był mój rodzinny Rzeszów. Z czasem jednak miejska przestrzeń zaczynała ożywać, nabierać kolorów. Pierwszym tego sygnałem była tyleż pstrokata, co radosna feeria barw, jakie atakowały ludzkie oko na powstających wszędzie, niby grzyby po deszczu, tak zwanych placach Balcerowicza. Kwitł tam drobny handel, wszyscy sprzedawali oraz kupowali przywiezione nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak towary. Oblicza polskich miast powoli się zmieniały, a w powietrzu można było poczuć coś nieuchwytnego, przy tym fundamentalnie istotnego – zapach wolności.
Wydarzeniami, które chyba bardziej niż jakiekolwiek inne wpłynęły na mój sposób widzenia polityki, były z kolei zamachy w Nowym Jorku i Waszyngtonie 11 września 2001 roku. Doskonale pamiętam szok, jaki wywołały we mnie obrazy samolotów wbijających się w wieże World Trade Center niczym nóż w roztopione masło. A także bolesne poczucie tamtego dnia, że rozchwiano stabilne dotąd ramy mojego świata; że te rozgrywające się po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego akty terroru również mnie dotykają. Odnosiłem wrażenie, jak gdyby ktoś brutalnie strzaskał szklany klosz, pod którym toczyło się dotąd moje życie, i nagle pokazał mi świat takim, jaki naprawdę jest. Po raz pierwszy poczułem na własnej skórze siłę historycznych konwulsji.
To wtedy zacząłem interesować się myślą polityczną i stosunkami międzynarodowymi. Środowisko tak zwanych neokonserwatystów, wywierające w tamtym okresie pewien wpływ na politykę administracji amerykańskiej, budziło u mnie niechęć swoją wiarą w liberalny koniec historii oraz geopolityczny „jednobiegunowy moment”. Pomysł, by demokrację eksportować na Bliski Wschód za pomocą czołgów i myśliwców F-16, od początku wydawał mi się chimeryczny. Mimo to za jedno ceniłem „neokonów” – mianowicie za to, że nie obawiali się nazwać kogoś swoim wrogiem. Nigdy nie byli ludźmi z mojej bajki – zaczytywałem się wtedy w książkach Leszka Kołakowskiego, Raymonda Arona, Isaiaha Berlina – ale ich zdolność do jednoznacznej moralnej obrony liberalnej demokracji budziła moją odruchową sympatię. Zachodnia Europa, bardziej humanitarna i dystyngowana niż Stany Zjednoczone, wydawała mi się również w jakimś elementarnym sensie politycznie kaleka – oduczona rozumować brutalnymi kategoriami siły; przekonana, że skoro ziścił się cud niemiecko-francuskiego pojednania, to z każdym i zawsze można się porozumieć. Sprawiała wrażenie przeświadczonej o tym, że nie ma wrogów, lecz tylko nieprzekonani partnerzy. Z perspektywy środkowowschodniej części Europy takie podejście uważałem za zwyczajnie naiwne i w długim okresie niewróżące niczego dobrego.
Złożenie tych dwóch doświadczeń – procesu oraz wydarzenia – ukształtowało we mnie banalne zapewne, ale przez to, jak sądzę, nie mniej prawdziwe przekonanie, że budowanie wolnego społeczeństwa to przedsięwzięcie mozolne, nieefektowne i długotrwałe, natomiast jego destrukcja może mieć tyleż nagły, co nieprzewidywalny charakter. Liberalna demokracja jawiła mi się jako coś zarazem wartościowego oraz kruchego: pełnego wewnętrznych napięć i sprzeczności, trwający siedem czy osiem dekad eksperyment, którego dalszego pomyślnego losu nie gwarantowały żadne obiektywne prawa dziejów. Nigdy nie uznawałem tego ustroju za idealny, lecz w świetle historycznych doświadczeń wydawał mi się po prostu najlepszy z tych, które leżą w zasięgu możliwości masowych, nowoczesnych społeczeństw. Przekonany o jego kruchości, jednocześnie czułem się pieszczochem fortuny – kimś urodzonym w szczęśliwej godzinie historii, kiedy nad Europą nie wisi żadna widoczna gołym okiem katastrofa. Pokolenie moich dziadków nie otrzymało od losu takiego prezentu.
*
Być może właśnie ze względu na ten „przywilej dobrego urodzenia” szczególnie fascynowało mnie pokolenie intelektualistów, których ukształtowała europejska katastrofa lat 1914–1945. Zdaniem wielu z nich rozpięte między tymi datami trzy dramatyczne dekady stanowiły jeden ciąg politycznych turbulencji; jedną historyczną „reakcję łańcuchową”. Wielka Wojna i rozpad dawnych mocarstw, narodziny ideologii i totalitaryzmu, kryzys gospodarczy, wreszcie II wojna światowa i wpisana w nią bezprecedensowa eksterminacja milionów ludzkich istnień – wszystko to były dla nich elementy tego samego procesu; ogniwa tego samego łańcucha wydarzeń. W przeciwieństwie do mnie, który poznałem jedynie drobne zawirowania historii, pokolenie urodzonych na początku XX stulecia intelektualistów doświadczyło jej najgłębszych konwulsji. Zostali skonfrontowani z tym, co stanowi „jądro ciemności” nowoczesnych dziejów.
Zawsze wydawało mi się, że z głębi tych doświadczeń wypływa bardziej trzeźwa i dalekowzroczna wizja polityki oraz historii aniżeli ta, do której można dojść, gdy żyje się w bezpiecznych i dostatnich czasach. Coś podobnego w pierwszych ustępach _Wojny peloponeskiej_ stwierdzał zresztą już Tukidydes. Zdaniem wielkiego antycznego historyka to właśnie za sprawą historycznego wstrząsu, poruszenia (greckie κίνησις), z ludzkich twarzy spadają maski, obyczaje kruszeją, a na jaw wychodzi niezmienna prawda o nędzy i wielkości człowieka. To dlatego Tukidydes traktował swoją księgę (absolutnie słusznie) jako dzieło o nieprzemijającej wartości. Mnie również od dłuższego czasu towarzyszy poczucie, że żyjemy w cieniu podobnych rozmiarów – jeżeli nie większej jeszcze – katastrofy. A także, że to ona właśnie – oraz to, co nastąpiło po niej – lepiej niż inne punkty odniesienia pozwala zrozumieć naszą współczesną kondycję.
Nie każda przeszłość przemija bowiem jednakowo. Niektóre wydarzenia odchodzą w niebyt prędko, nie pozostawiając po sobie żadnego niemal śladu. Inne trwają uporczywie, mimo że na pozór przeminęły. Więcej: bez cienia, jaki rzucają na współczesność, nie sposób zrozumieć teraźniejszości. Rozpad europejskiego świata wskutek I wojny światowej, horror masowej eksterminacji Żydów i radzieckie obozy pracy, doświadczenie ideologicznego terroru, spuszczona z łańcucha wojenna przemoc – otóż wszystkie one mieszczą w sobie coś, co sprawia, że okres 1914–1945 nabiera cech nowoczesnej wojny peloponeskiej. Staje się poruszeniem, które wykracza daleko poza stricte historyczny kontekst, w którym się wydarzyło. Przeczuwałem to, oglądając w telewizyjnych serwisach informacyjnych zdjęcia z zamienionego w stertę gruzów Aleppo. Jednak uzmysłowiłem to sobie z całą jasnością dopiero całkiem niedawno, po brutalnej napaści Rosji na Ukrainę oraz zbrodniach dokonanych w Buczy, Irpieniu i Iziumie. Zobaczyłem w nich budzącą najgłębszą grozę powtórkę z historii, rodzaj makabrycznej kalki. „Skądś znamy te erupcje nihilistycznej przemocy. Ten diabeł jest stary” – pomyślałem. I postanowiłem wrócić do historii o zimnowojennych liberałach oraz do ich zmagań ze światem, jaki wyłonił się z katastrofy lat 1914–1945.
*
Piszę o tym wszystkim, bo niniejsza książka jest przede wszystkim próbą – ćwiczeniem z rozumienia. Na pierwszy rzut oka opowiadam tu historię o dość wąskim znaczeniu: koleje losu pewnej grupy intelektualistów oraz pisma, które tworzyli. Wywodzący się z lewicowo-liberalnej tradycji myślenia pisarze, poeci i filozofowie, tworzyli związani z „Encounterem” – swego czasu jednym z najważniejszych intelektualnych periodyków na świecie – nie są jednak, jak mi się zdaje, grupą jak wiele innych. Dość powiedzieć, że w jej skład wchodzili między innymi Stephen Spender, Irving Kristol, Arthur Koestler, Raymond Aron, Daniel Bell, Denis de Rougemont, Nicola Chiaromonte i Ignazio Silone. Drogi, po jakich biegła ich myśl – choć bardzo różnorodne – oraz ewolucja ich politycznych poglądów są, z jednej strony, w tak ścisły sposób związane z wydarzeniami XX stulecia, że opowiedzieć dają się jedynie w ich kontekście. Same zaś, z drugiej strony, pozwalają ten kontekst lepiej pojąć i opisać. Przejście wielu z interesujących mnie tu intelektualistów (choć przecież nie wszystkich, nawet spośród tych, których wymieniłem) od zaangażowania w komunizm do jego jednoznacznej krytyki sprawia, że analiza charakteru dwudziestowiecznych pokus ideologicznych nie była dla nich problemem abstrakcyjnym – przeciwnie, stanowiła sprawę jak najbardziej własną, nieomal intymną.
Pismem jak wiele innych nie był również, przynajmniej w mojej ocenie, „Encounter”. Nie tylko z tego względu, że na jego łamach regularnie pojawiali się autorzy z najwyższej europejskiej – ba, światowej! – półki. Przede wszystkim dlatego, że problematyka, jaką w nim poruszano, obejmuje wszystkie właściwie najważniejsze zagadnienia minionego stulecia. Analizy rewolucji, ustrojów totalitarnych i zbrodni popełnionych przez ich architektów, mechanizmów działania ideologii, przekształceń gospodarczych, kulturowych, społecznych, dekolonizacji, wreszcie: sensu nowoczesności jako pewnego projektu oraz możliwości powrotu sacrum – wszystkie te kwestie były w „Encounterze” szeroko dyskutowane. Niczym w pryzmacie zagadnienia te możemy na łamach kolejnych numerów pisma obserwować w zagęszczeniu, próbując jednocześnie wyłapać zachodzące między nimi, zrazu niewidoczne, oddziaływania. Więcej: poprzez śledzenie dyskusji toczących się w „Encounterze” możemy również przyjrzeć się wspomnianym zagadnieniom w całej ich dynamice. Nie są to abstrakcyjne debaty akademickich filozofów, rozgrywające się gdzieś wysoko ponad nami, w przestworzach idei. To spory w sposób ewidentny uwikłane w historię, a poszczególne wypowiedzi pochodzą od ludzi głęboko w nią zaangażowanych1.
To, jak blisko historycznych wydarzeń znajdował się „Encounter”, stanie się jeszcze bardziej czytelne, gdy przypomnimy, że pismo było wydawane przez Kongres Wolności Kultury – zrzeszającą wybitnych intelektualistów antykomunistycznych stricte zimnowojenną instytucję. Kongres wydawał również inne pisma – między innymi „Der Monat” (w Republice Federalnej Niemiec), „Preuves”(we Francji) oraz „Tempo presente” (we Włoszech) – oraz organizował liczne konferencje. Wszystkie wspomniane periodyki – choć intelektualiści nie pisali, rzecz jasna, „pod dyktando” polityki – były zatem pismami politycznie zaangażowanymi, nawet jeżeli ich profil ideowy daje się określić jedynie w szerokim planie i przy użyciu bardzo ogólnych pojęć, takich jak „liberalizm”, „antykomunizm” czy „antytotalitarna centrolewica”. Nie zapominajmy, że sam Kongres stanowił organizację częściowo i pośrednimi drogami sponsorowaną przez amerykańską Centralną Agencję Wywiadowczą. Wstrząsnęło to jego reputacją, chociaż w istocie rzeczy było w o wiele mniejszym stopniu kontrowersyjne, niż mogłoby się wydawać. Żaden z czołowych autorów „Encountera” nie był bezkrytycznym entuzjastą Stanów Zjednoczonych. Łączyło ich przekonanie, że budowane po wojennej pożodze liberalne instytucje, choć niedoskonałe, warte są obrony, a świat zachodni – pełen napięć, nierozwiązywalnych antagonizmów i niesprawiedliwości – jest lepszy od świata sowieckiego komunizmu. To, że wobec tego rodzaju fundamentalnych zagadnień politycznych intelektualista nie może być neutralny; że powinien być raczej „widzem i uczestnikiem” niż zamkniętym w wieży z kości słoniowej mędrcem, stanowiło być może najważniejszą z lekcji, jakie owi pisarze wyciągnęli z katastrofy lat 1914–1945.
Co ich łączyło? Przywołani tu myśliciele oraz pisarze nie byli wyznawcami żadnej wyraźnej politycznej doktryny. Punktem odniesienia było natomiast dla nich coś o wiele ważniejszego – pewien wspólny etos. Doświadczywszy niezwykle gwałtownych poruszeń historii, wiedzieli, że wyborów politycznych nie dokonuje się zazwyczaj pomiędzy dobrem a złem w ich czystej postaci, lecz pomiędzy tym, co względnie lepsze, a tym, co odpychające. Widzieli na własne oczy – a w niektórych przypadkach również poczuli na własnej skórze – jakie są praktyczne skutki zideologizowanego myślenia. Dlatego ich postawę cechował głęboki sceptycyzm względem wszelkich doktryn wyjaśniających zbyt wiele zjawisk w zbyt prosty sposób. Zwracali się przeciwko jednostronności w czytaniu świata, byli pluralistami. Odrzucali radykalne teorie zarówno lewicy, jak i prawicy. Sprzeciwiali się wszystkim formom i wszystkim postaciom „politycznej neurozy”. Uważali, że despotyzm nie był w warunkach nowoczesności ani błędem, ani przypadkiem. Przeciwnie, wierzyli, że stanowi jak gdyby jej drugą stronę – wiecznie towarzyszący jej, niedający się wyeliminować cień. Realnie dostępna ludzkim zbiorowościom wolność jawiła się im więc nie tylko jako ograniczona i niedoskonała, ale również niezwykle krucha.
Nic dziwnego zatem, że miejscem ich spotkania (ang. _encounter_) była idea wolności kultury. Bez niej nowoczesne społeczeństwa nie potrafią nazwać ani tego, co robią, ani tego, co się z nimi dzieje. Tkanka łączących ludzi w zbiorowość nici zostaje nadszarpnięta lub wręcz całkowicie zerwana. Aktywnie współdziałających obywateli zastępują bierne, wyizolowane jednostki. Nie potrzeba wówczas wiele, by nowoczesność odsłoniła swoje drugie, niszczycielskie oblicze; wyzwoliła uśpiony w jej wnętrzu nihilizm. Dlatego właśnie dla omawianej przeze mnie konstelacji intelektualistów wolność kultury była tożsama z ideą nieustającego poszukiwania języka, który pozwoliłby pełniej opisać rzeczywistość – przy jednoczesnej świadomości, że żaden taki język nie może być nigdy ostateczny i w pełni satysfakcjonujący. „Encounter” był zwierciadłem tych poszukiwań.
*
Czytając niniejszą książkę na nowo, po zdjęciu jej z zakurzonej półki, nabierałem poczucia, że nie przyglądam się epoce, która odeszła w niebyt. Wiele z dylematów, o których piszą czołowi intelektualiści „Encountera” – choćby zagadnienia dokonujących się przemian społecznych, ekonomicznych czy kulturowych, geopolitycznych zagrożeń, lewicowych oraz prawicowych radykalizmów, ukrytego w nowoczesności potencjału nihilistycznego – pozostało z nami do dzisiaj. W niektórych przypadkach uległy one pewnym przeobrażeniom, w innych zmieniły się jedynie w niewielkim stopniu. Najczęściej są to jednak takie same co do swej istoty problemy, ubrane w nowy historyczny kostium. Pomiędzy społeczeństwami zachodniej Europy przed 1989 rokiem a społeczeństwami ponownie zjednoczonego Zachodu po tej dacie więcej jest podobieństw i ciągłości aniżeli różnic i zerwania. Najbardziej ogólne ramy naszego świata powstały w 1945, a nie w 1989 roku.
Druga ze wspomnianych dat zmieniła oczywiście niemal wszystko z perspektywy Europy Środkowo-Wschodniej. Doskonale wiedział o tym już ten dziewięcioletni chłopiec, którego rodzice posadzili przed telewizorem, każąc mu śledzić pierwszą w pełni wolną kampanię prezydencką. Rewolucja roku 1989 obaliła powojenne podziały, pozwoliła wschodniej, „porwanej” Europie połączyć się z jej zachodnią częścią, zmieniła geopolityczny układ sił w skali całego świata. Była „odrzuceniem niemożliwej do zniesienia i, jak się okazało, niedającej się utrzymać rzeczywistości, a tym samym – potwierdzeniem dawnych ideałów. Ani demokracja, ani pluralizm nie zostały bynajmniej wymyślone w Europie Środkowowschodniej w 1989 roku”2. Jeżeli odrzucano w tej części kontynentu komunistyczne tyranie, to nie w imię żadnej przyszłej utopii, ale dlatego, żeby wrócić do normalności, z którą utożsamiano liberalne demokracje świata zachodniego.
W tej perspektywie rok 1989 w większym stopniu był zamknięciem pewnego rozdziału powojennej historii Europy niż początkiem „nowego wspaniałego świata”. Być może największe złudzenie związane z tą datą polegało tymczasem na tym, że zinterpretowano ją w duchu dziejowego triumfalizmu, uznano za świt nowej epoki. Tony Judt, znakomity brytyjski historyk, zresztą spokrewniony duchowo z wieloma bohaterami niniejszej książki, pisał:
W przypływie manichejskiego entuzjazmu my, mieszkańcy Zachodu, w pośpiechu odrzuciliśmy, gdziekolwiek to było możliwe, gospodarcze, intelektualne i instytucjonalne ciężary XX wieku i zachęcaliśmy innych, by czynili podobnie. Wiara, że tamto było wówczas, a to jest obecnie, że jedyne, czego mogliśmy się nauczyć z przeszłości, to jak jej nie powtarzać, ogarnęła o wiele więcej niż tylko niefunkcjonalne instytucje zimnowojennego komunizmu z ich marksistowską ideologiczną otoczką. Nie tylko niewiele nauczyliśmy się z przeszłości – samo w sobie nie byłoby to aż tak niezwykłe. Staliśmy się przeraźliwie uparci – za sprawą naszych kalkulacji ekonomicznych, politycznych praktyk, międzynarodowych strategii, nawet naszych celów edukacyjnych – co do tego, że przeszłość nie może nas nauczyć niczego interesującego. Upieraliśmy się, że to do nas należy nowy świat, a niesione przezeń możliwości i niebezpieczeństwa są bez precedensu3.
Opisane przez Judta złudzenia nie pojawiły się przypadkowo. Wyobraźnia nowoczesnych społeczeństw w naturalny sposób nakierowana jest na przyszłość, a nie na przeszłość; poszukuje raczej tego, co nowe, niż tego, co niezmienne; czuje się w większym stopniu awangardą świata nadchodzącego niż dziedzicem tego, który odszedł. To jedna z największych bolączek demokratycznych społeczeństw, z łatwością bowiem sprawia, że jej mieszkańcy ulegają „tyranii chwili”4, gubią z pola widzenia perspektywę długiego trwania. Ceną takiej krótkowzroczności może być niezrozumienie źródeł posiadanej wolności – zawsze względnej i niedoskonałej – oraz niezdolność do przeciwstawienia się siłom, które jej zagrażają. Być może zatem postąpimy rozsądniej, myśląc o wyzwaniach, jakie stoją przed wolnymi społeczeństwami w XXI wieku nie w perspektywie ich możliwej świetlanej przyszłości, ale ich mrocznych i zapomnianych początków. Jeżeli lektura niniejszej książki chociaż w niewielkim stopniu ułatwi czytelnikowi dokonanie tego poznawczego przesunięcia, jej zadanie zostanie spełnione.
*
Skoro już tłumaczę się czytelnikowi z tego, dlaczego w taki, a nie inny sposób określiłem ramy tej książki, poza tematycznymi warto również wyjaśnić jej ramy czasowe. Cezura początkowa, jak sądzę, jest dość oczywista – w październiku 1953 roku ukazał się pierwszy numer „Encountera”. Od tego punktu staram się więc rozwijać swoją narrację. Nie traktowałem jednak tej daty dogmatycznie i aby w klarowny sposób opisać niektóre procesy czy zjawiska, w pierwszym rozdziale odwołuję się również do – jeżeli można się tak wyrazić – „prehistorii” pisma. Starając się pokazać, jak powstała redakcja oraz jakie doświadczenia miały za sobą osoby, które się wokół „Encountera” skupiły, cofam się tam, gdzie to konieczne, do lat czterdziestych, a nawet trzydziestych ubiegłego stulecia.
Rozdział drugi otwiera rok 1956, kiedy miała miejsce interwencja sowiecka na Węgrzech, a Nikita Chruszczow wygłosił podczas XX Zjazdu Partii Komunistycznej ZSRR słynny referat. Wydarzenia te w sposób znaczący zmieniają dynamikę zimnej wojny, dlatego też postanowiłem osobno analizować publikowane wówczas teksty, eseje i książki prezentowanych tu autorów.
Kolejny punkt zwrotny jest słabiej uchwytny, przypada na lata 1963–1964. To w tamtym okresie dochodzi do poważnego kryzysu w Kongresie Wolności Kultury – pojawiają się pierwsze prasowe doniesienia o tym, że instytucja za pośrednictwem Fundacji Forda jest dofinansowywana przez amerykańską Centralną Agencję Wywiadowczą. Zmienia się również skład redakcji najbardziej interesującego mnie pisma.
Ostatnia cezura to rok 1968. Ma wówczas miejsce kilka znaczących wydarzeń geopolitycznych i kulturowych: w sierpniu dochodzi do interwencji wojsk radzieckich w Czechosłowacji, w maju wybucha fala studenckich protestów i na politycznej mapie Europy pojawia się tak zwana Nowa Lewica. Jednocześnie związki Kongresu Wolności Kultury z CIA zostają poddane ostrej krytyce w prasie. Oznacza to koniec działania tej instytucji w jej dotychczasowej formie. I chociaż samo pismo przetrwa aż do roku 1990, w tym właśnie momencie rozpada się również środowisko tworzące „Encountera”. Dlatego też na latach 1968–1969 postanowiłem zamknąć rekonstruowaną tu opowieść.
Oczywiście poruszana w tym przedziale czasowym na łamach „Encountera” problematyka wykracza znacząco poza te lata – nie dotyczy przecież wyłącznie spraw bieżących. Dlatego czytając kolejne numery pisma, starałem się skoncentrować na wszystkich tych analizach, które stanowiły próbę szerszego opisu dokonujących się zmian, działających w podglebiu kultury procesów. Choć przywołuję (w zdecydowanej większości przypadków) książki, eseje i artykuły opublikowane w latach 1953–1968/1969, ich tematyka dotyczy również czasów wcześniejszych i późniejszych. Z tego względu przy omawianiu ich treści dotykam zagadnień związanych z I wojną światową, narodzinami totalitaryzmu, ale również możliwym w przyszłości (a może już będącym faktem?) „końcem ideologii” czy przejściem od społeczeństwa przemysłowego do postprzemysłowego. W tym sensie problematyka, którą w ten lub inny sposób poruszam, obejmuje nie wycinek, lecz całość dwudziestowiecznej historii. Jak sądzę, w tej szerokiej perspektywie tym wyraźniej wybrzmiewają podobieństwa i analogie z niektórymi wyzwaniami współczesności, pozwalając na odczytanie ich w perspektywie długiego trwania.
1 W pewnej mierze konstelację intelektualistów skupionych wokół Kongresu Wolności Kultury można uznać za pokrewną wobec formacji szczególnie mi bliskiej, tak zwanej Warszawskiej Szkoły Historyków Idei.
2 R. Dahrendorf, _Rozważania nad rewolucją w Europie_, przeł. M. Gottesman, Niezależna Oficyna Wydawnicza Nowa, Warszawa 1991, s. 24.
3 T. Judt, _Zapomniany wiek XX. Retrospekcje_, przeł. P. Marczewski, Rebis, Poznań 2019, s. 28.
4 Określenie Michaela Oakeshotta.Część pierwsza
KONIEC WIEKU IDEOLOGII
Wybuchowi. – Zważywszy, że energia młodych ludzi
tylko czeka, aby wybuchnąć, nic dziwnego,
że są tak prostaccy i mało wybredni
w decyzji na rzecz takiej czy innej sprawy;
podnieca ich nie sama sprawa,
ale zapał wokół sprawy, niejako widok płonącego lontu.
Co wytrawniejsi uwodziciele potrafią
doskonale ukazać im perspektywę eksplozji,
nie dbając o uzasadnienie sprawy –
tych beczek prochu nie zjednuje się racjami.5
FRYDERYK NIETZSCHE, _RADOSNA WIEDZA_
5 F. Nietzsche, _Radosna wiedza_, przeł. M. Łukasiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2008, s. 69.WSTĘP
Apokalipsa już się w naszej kulturze dokonała – przynależy do przeszłości. Nie miała jednak teologicznej głębi ani nie stała się prologiem uniwersalnego odkupienia. Okazała się spuszczoną z łańcucha historią – siłą, którą człowiek stwarza i której zarazem podlega. A może tylko owa „apokalipsa, na którą czekaliśmy, nadeszła i minęła jako fałszywy zmierzch dziejów ogłoszony przez fałszywych proroków”?6 „Czy nie nastał czas, w którym musimy sobie przypomnieć, że historia nie zmierza do żadnego finału, że ma w sobie tyle samo zakończeń, co początków?” Z takimi pytaniami zwrócili się do czytelników Irving Kristol i Stephen Spender, redaktorzy „Encountera”, prestiżowego intelektualnego miesięcznika sponsorowanego przez Kongres Wolności Kultury, w edytorialu pierwszego numeru pisma, wydanego w październiku 1953 roku.
Jakie historyczne „zakończenia” Spender i Kristol mieli dokładnie na myśli?
Zmarło trzech przywódców – Mussolini, Hitler i Stalin, a wraz z nimi odeszła mitologia całej epoki. Jej ostatnie płomienie dogasły dosłownie wczoraj w Niemczech Wschodnich i Czechosłowacji, gdzie robotnicy z krwi i kości odcięli się zdecydowanie od istniejącego jedynie w abstrakcji „proletariatu”, osiągając tym prostym sposobem coś, czego nie jest w stanie uczynić nawet tysiąc najsubtelniejszych argumentów: podważając u podstaw ideologię marksizmu-leninizmu. Być może teraz słowom zostanie wrócone ich znaczenie i nie będziemy już musieli więcej słuchać owej skądinąd nudnej sofistyki, która mianuje despotyzm wyższą formą wolności, a morderstwo – wyższą odmianą humanizmu. Być może teraz nie będzie już nas pętała szaleńcza retoryka pełnego arogancji mesjanizmu, która ma na sumieniu setki ohydnych zbrodni popełnionych z podziwu godną beztroską przeciwko temu, co realne, cielesne.
Czas po apokalipsie jest więc przede wszystkim czasem utraty złudzeń, rozwiania się miraży, pryśnięcia iluzji. To, w co jeszcze wczoraj wierzono z całą mocą, nagle zdaje się nieludzkie i niewiarygodne. Bóg, którego czczono z fanatycznym oddaniem, odsłania swoją prawdziwą twarz i okazuje się Molochem – pożerającym wszystko, krwawym i bezwzględnym bóstwem-potworem. Grunt osuwa się spod nóg obserwatorom tych wydarzeń, niewzruszone dotąd punkty odniesienia drżą w posadach. Nieruchomy, stabilny wcześniej świat teraz zieje paszczą chaosu.
Lecz ta nowa sytuacja ma również swoje plusy.
Ciemnej strony księżyca nie bierzemy już za jasną, lecz wciąż wisi przecież na nieboskłonie – i wciąż spowija ją mrok. Cienie przesuwają się również pomiędzy nami – nazbyt liczne, by wszystkie zauważyć i nazwać. I dopiero w tej przedziwnej sytuacji mamy szansę naprawdę przeżyć wszystkie dylematy, które skrywa w sobie, jak to nazbyt ogólnie określamy, „kryzys naszych czasów”, przeżyć je w całej ich pełni, konkrecie, realności. Miejsce człowieka i sztuki w zmechanizowanej cywilizacji, uzgodnienie ze sobą równości i wolności, dominacja narodowej dumy w świecie, w którym idea narodu stała się anachroniczna, niemożliwość tolerowania głodu i biedy, gdy zdajemy się dysponować środkami umożliwiającymi ich wyeliminowanie – wszystkie te problemy przetrwały fałszywe rozwiązania, których były przyczyną7.
Oczywiście wszelka apokalipsa – to znaczy wszelka ludzka apokalipsa – nie jest nigdy apokalipsą ostateczną. Z popiołów niezmiennie odradza się nowe życie. Rozbitkowie, dzieci tych ponurych czasów, zaczynają zawsze krążyć wśród ruin i niezmiennie, z podziwu godną konsekwencją, postanawiają odbudować swój świat od nowa. Raz jeszcze okazuje się, że:
w strasznym czasie człowiek nie jest już kowalem swego losu, bo to losowi dane jest prawo łaski i karania śmiercią, wznoszenia ku sławie i pogrążania w nędzy, wtrącania do obozu, ale ani losy świata, ani wyroki historii, ani gniew państwa, ani rezultaty bitew nie są w stanie zmienić tych, którzy zwą się ludźmi, i czy za trudy czeka ich nagroda czy też samotność, nędza, obóz i śmierć, przeżyją swoje życie jako ludzie i umrą jako ludzie, a ci, którzy zginęli, potrafili umrzeć jako ludzie – i na tym polega ich wieczne, gorzkie, ludzkie zwycięstwo nad wszystkim, co potężne i nieludzkie, nad wszystkim, co na tym świecie było i będzie, co przychodzi i odchodzi8.
Historia, którą tu opowiem, będzie mówiła właśnie o tym: o świecie, który rozpadł się w pył, oraz o próbach ponownego scalenia go z rozsypanych bezładnie fragmentów. „Po apokalipsie wstaje nowy dzień. Zwykły, kolejny dzień. Ale nasz własny”9.
6 I. Kristol, S. Spender, _After the Apocalypse_, „Encounter”, October 1953, s. 1.
7 Cytaty tamże. Gdy wielokrotnie cytuję ten sam tekst, źródła cytatów podaję w przypisie pod ostatnim z nich, jednocześnie zaznaczając strony, z których pochodzą wszystkie fragmenty.
8 W. Grossman, _Życie i los_, przeł. J. Czech, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009, s. 871.
9 I. Kristol, S. Spender, _After the Apocalypse_, dz. cyt., s. 1.II
„PARTISAN REVIEW” I „POLITICS” –
AMERYKAŃSKA DROGA DO „ENCOUNTERA”
W latach trzydziestych i czterdziestych czołowi przedstawiciele amerykańskiej lewicy zorganizowali się wokół dwóch pism, które można uznać za swoistych prekursorów „Encountera”. To na ich łamach (jak również na bankietach oraz podczas redakcyjnych dyskusji) spotykało się ze sobą wielu autorów, którzy później będą grali przysłowiowe pierwsze skrzypce na kartach flagowego periodyku Kongresu Wolności Kultury. Pierwszym z tych pism był ukazujący się od połowy lat trzydziestych „Partisan Review”, drugim – wydany po raz pierwszy w 1944 roku „Politics”.
Pierwsze czasopismo powstało w roku 1934, a jego współtwórcami byli Philip Rahv i William Phillips – dwaj młodzi nowojorscy intelektualiści, którzy poznali się w tak zwanym Klubie Johna Reeda, komunizującego działacza lewicy amerykańskiej. Po pewnej przerwie, spowodowanej kłopotami finansowymi, pismo udało się reaktywować pod koniec roku 1937. Jego powstaniu (a w jeszcze większym stopniu reaktywacji) towarzyszyły kłótnie, zażarte dyskusje i gorące spory – podobne do tych, które w przyszłości będą towarzyszyć powstaniu „Encountera”. William Phillips wspominał potem, jak razem z Fredem Dupee rozmawiali o konieczności utworzenia nowego pisma z wyraźnie komunizującym w tamtym czasie (wciąż chodzi o drugą połowę lat trzydziestych) Dwightem Macdonaldem. W środowisku dyskusję tę określano później mianem „krwawej niedzieli”. Phillips pisał:
Kłóciliśmy się cały dzień. Wciąż mam przed oczami ten obraz, jak wspólnie z Rahvem dosłownie przyciskamy Macdonalda do ściany, odrzucając zażarcie wszystkie jego argumenty, wystrzeliwujemy w jego stronę z szybkością karabinu maszynowego pytania, na które nie dajemy mu nawet szansy odpowiedzieć, przekrzykujemy go. Kto znał Dwighta, wie, jak trudno było go przegadać. W efekcie naszych potyczek ustaliliśmy jednak, że spróbujemy reaktywować „Partisan Review” jako niezależne pismo literackie57.
Taki właśnie program działania naszkicowany został zresztą wyraźnie w pierwszym edytorialu pisma, w którym Phillips i Rahv ogłaszali, że ich celem jest stworzenie ośrodka myśli niezależnej, nieskrępowanej doktryną czy politycznymi afiliacjami. Odcinali się od konformizmu zarówno lewicy, jak i prawicy oraz chcieli promować idee nowoczesne i marksistowskie (co nie znaczy: komunistyczne)58. W efekcie, jak wspominał potem Phillips, „biorąc się za wydawanie «Partisan Review», musieliśmy zmierzyć się z krytyką płynącą nie tylko ze strony tradycjonalistycznej prawicy, ale również z «monopolem na opiniotwórczość», jaki po lewej stronie politycznego spektrum mieli komuniści”59. Stroną finansową przedsięwzięcia zajęli się Dwight Macdonald oraz jego kolega z Yale George Morris, utalentowany malarz abstrakcjonista.
Napięcia w środowisku lewicujących intelektualistów nowojorskich młodego pokolenia nie dawały się jednak łatwo wygłuszyć. Już na samym początku pojawiły się w redakcji ostre spory odnośnie do tego, czy publikować materiały mówiące o czystkach stalinowskich w Związku Radzieckim, czy też nie. Dawało tu o sobie znać głębokie ideowe rozdarcie.
Podczas gdy Phillips i Rahv stawali się – głównie pod wpływem Sidneya Hooka – coraz bardziej krytyczni wobec wizji dokonania rewolucji proletariackiej i stopniowo porzucali swoje radykalne poglądy, Macdonald zagłębiał się jeszcze bardziej w teorię marksizmu, a w 1939 roku wstąpił nawet do Socjalistycznej Partii Pracy. Tu miały swoje źródło redakcyjne spory: Macdonald chciał, aby w „Partisan Review” jak najszerzej pokazywano problematykę polityczną; Phillips i Rahv natomiast woleli skupić się na szeroko pojętej sztuce czy (zwłaszcza) literaturze60.
Ten wyłom pogłębił się znacząco wraz z wybuchem II wojny światowej. Jak w swojej książce o nowojorskich intelektualistach pisze historyk Hugh Wilford:
Początkowo ustalono wprawdzie, że redakcja zajmie stanowisko „trockistowskiego defetyzmu”, opierając się na przekonaniu, że włączenie się przez Stany Zjednoczone w globalny konflikt będzie równoznaczne z wprowadzeniem tyranii oraz uciskiem klasy robotniczej, uniemożliwiającym przeprowadzenie rewolucji. Jednak radykalizm Phillipsa i Rahva stopniowo wygasał, a wraz z nimi pękały fundamenty ich pacyfistycznej postawy. Coraz chętniej okazywali natomiast ograniczone poparcie dla aliantów61.
Pełna eskalacja tego konfliktu nastąpiła w latach 1942–1943. Najpierw Macdonald oskarżył redaktorów pisma, że stanowi ono dla nich jedynie instrument, dzięki któremu mogą robić karierę, że służy im za trampolinę do zdobycia sławy. Phillips i Rahv (obydwaj żydowskiego pochodzenia) odpowiedzieli równie gwałtownym atakiem, zarzucając Macdonaldowi antysemityzm. Po nieudanej próbie przejęcia redakcji latem 1943 roku Dwight Macdonald opuścił „Partisan Review”.
Niemal natychmiast rzucił się w wir działań zmierzających do wydania własnego niezależnego pisma. W tę inicjatywę wciągnął Mary McCarthy (którą znał jeszcze z czasów, gdy powstawał „Partisan Review”), Daniela Bella, Paula Goodmana, a także swojego przyjaciela z Włoch Nicolę Chiaromontego62. Tak powstało „Politics”(nazwane zrazu „The Radical Review”), które miało – jak ogłaszał Macdonald w manifeście ideowym pisma – „stanowić platformę dla wyrażania radykalnej myśli lewicowej przez wszystkie jej nurty”63. Miało to być pismo jednocześnie antystalinowskie i pacyfistyczne, zbliżone do „trzeciego obozu” trockistów w swoim stosunku do trwającej wojny, krytyczne wobec demokracji liberalnych i planów aliantów dotyczących politycznej rekonstrukcji Europy. Pierwszy numer „Politics” (zgodnie stwierdzono, że tytuł „Radical Review” mógłby razić część potencjalnych czytelników) ukazał się w lutym 1944 roku. Jego jedynym redaktorem był oczywiście Dwight Macdonald, a menedżerem biznesowym pisma jego żona Nancy.
Niektóre artykuły opublikowane na łamach „Politics” faktycznie łączyły polityczny radykalizm z hasłami wojennymi. W tekście zamieszczonym w numerze z grudnia 1945 roku Macdonald oskarżał rząd Stanów Zjednoczonych o prowadzenie w Europie – a w szczególności w Niemczech – skrajnie cynicznej i nieodpowiedzialnej polityki, której rezultatem była klęska głodu na Starym Kontynencie. Amerykańskim producentom żywności, przekonywał Macdonald, „bardziej opłacało się wytwarzać dobra na rynek detaliczny, zamiast dla wielkich grup niekomercyjnych konsumentów; bardziej opłacało się wytwarzać drogie «wysokogatunkowe» produkty dla wzbogaconych na wojnie Amerykanów aniżeli towary tanie”64 dla tysięcy ludzi w wyniszczonej globalnym konfliktem Europie. Na łamach „Politics” często przeważał tego typu polityczny radykalizm, podawany w gęstym moralizatorskim sosie. Zdarzały się jednak również artykuły, w których autorzy sięgali znacznie głębiej; teksty dojrzałe, by nie powiedzieć: niezwykłe. Warto wspomnieć tutaj o dwóch z nich – każdy był moim zdaniem czymś w rodzaju zapowiedzi pewnego typu eseju, a przede wszystkim wrażliwości politycznej, która później będzie charakterystyczna dla wielu piszących dla „Encountera”.
Do tych niezwykłych tekstów zaliczyłbym z pewnością esej Nicoli Chiaromontego opublikowany w letnim (maj–czerwiec) numerze z 1946 roku, zatytułowany _Remarks on Justice_ (Uwagi o sprawiedliwości). Włoski myśliciel usiłował zderzyć w nim ze sobą dwa kluczowe pojęcia filozofii polityki – pojęcia sprawiedliwości i działania – aby z tego przeciwstawienia wydobyć pogłębione rozumienie sensu każdego z nich. Publiczna aktywność, twierdził, stanowiła moralny obowiązek każdego odpowiedzialnego człowieka. Obowiązkiem proletariusza było działać, to znaczy swoimi czynami przybliżać nadejście wielkiego ogólnoświatowego zrywu klasy robotniczej. Ale Chiaromonte w połowie lat czterdziestych miał już spore wątpliwości odnośnie do tego, czy tak ujęta idea „zaangażowania” da się pogodzić z ideą sprawiedliwości. Wskazywało na to jego zdaniem doświadczenie rewolucyjne bolszewickiej Rosji.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
57 W. Phillips, _A Partisan View. Five Decades in the Politics of Literature, Transaction Publishers_, New Brunswick–New Jersey 2004, s. 48.
58 Zob. W. Phillips, P. Rahv, _Editorial Statement (1937)_, w: E. Kurzweil (ed.), _A Partisan Century_, Columbia University Press, New York 1996, s. 1.
59 W. Phillips, _A Partisan View. Five Decades in the Politics of Literature_, dz. cyt., s. 49.
60 H. Wilford, _The_ _New York Intellectuals. From Vanguard to Institution_, dz. cyt., s. 45.
61 Tamże, s. 46.
62 Tamże, s. 138.
63 D. Macdonald, _Why Politics?_, „Politics”, February 1944.
64 D. Macdonald, _America’s Christmas Gift to Europe: Starvation_, „Politcs”, December 1945, s. 358.