W cieniu siedmiu wojen - ebook
W cieniu siedmiu wojen - ebook
Tytuł "W cieniu siedmiu wojen" wymownie charakteryzuje nie tylko losy bohaterów książki, ale też całego pokolenia Polaków, których życie przypadło na XX wiek. Tytułowe siedem wojen to kolejno: pierwsza wojna światowa (1914 r.), rewolucja w Rosji (1917r.), wojna z bolszewikami (1920r.), wybuch wojny z Niemcami i wkroczenie Sowietów (1939 r.), wojna niemiecko-sowiecka (1941 r.), powstanie w Warszawie (1944 r.) i kolejne wkroczenie Sowietów do Polski.
Choć brakuje obiektywnej skali do oceny przeżyć ludzkich, możemy wskazać tych, którzy częściej byli doświadczani w minionym stuleciu. Do nich z pewnością należeli mieszkańcy dawnych ziem wschodnich Rzeczypospolitej. Ich biografie niezwykle intensywnie są przeplatane wojnami, rewolucjami, wysiedleniami, czystkami politycznymi i etnicznymi itd. Najbardziej dramatyczne były losy ludności polskiej na ziemiach ukraińskich, skąd też pochodzą Autorki zamieszczonych tu tekstów.
Spis treści
Przedmowa
Od Autorki
Wspomnienie o Róży z Mańkowskich Jełowickiej
W cieniu siedmiu wojen
Z opowiadań Rodziców
Pierwsze własne wspomnienia. Żukocin
Styl wychowania w naszym domu
Życie sąsiedzkie, społeczne i polityczne naszej rodziny
Kołomyja 1934 –1937
Lata tułaczki 1937 –1939
Wojna, 1939 rok
Warszawa okupacyjna
Pierwsze lata PRL-u
Zakończenie
Dodatek
Teresa z Jełowickich Korolcowa. Moje wspomnienia
Aneks. Listy rodzinne
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63086-04-6 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedyś się zastanawiałam, jakie jest moje najdawniejsze wspomnienie, od kiedy ja w ogóle pamiętam. A było takie najważniejsze wydarzenie, już w Żukocinie, o którym się mówiło: „kiedy Terenia stłukła lustro”. Był to „fakt historyczny”, głośny i przerażający.
Terenia raczkowała, miała niecały rok. Pamiętam pokój, największy, centralny, sypialnia rodziców, a jednocześnie w razie potrzeby pokój zabaw. I to małe dziecko tam raczkowało. Od strony Mamy łóżka – bo były dwa wielkie łoża, jak bywało w sypialniach rodziców – stało coś takiego, ni to stolik, ni to szafka, jakieś takie coś, plecione z wikliny, stolik mało stabilny i na nim lustro: duże, ciężkie, oprawione tak jak obraz, w szeroką, czarną, drewnianą ramę. Terenia zaczęła się wspinać po nodze tego stolika i wtedy wszystko się zatrzęsło i runęło z wielkim hukiem. Pamiętam (miałam jakieś dwa i pół roku, bo nie mogłam mieć więcej), że zamarłam z przerażenia, a Terenia podwinęła nóżkę i „pożeglowała”, też troszkę wystraszona, w inną stronę. Jeszcze do dziś dnia pamiętam jej minę. Miała ogromne piwne oczy i niebieskawe białka, więc te swoje oczyska pokazała i zadowolona „odżeglowała” z tego miejsca. A tu wszędzie pełno rozbitego szkła. Jeszcze pamiętam mój lęk, żeby nie „wjechała” na jakiś odłamek. Byłam taki maluszek, a zapamiętałam tyle rzeczy, a nawet to zatroskanie.
Mama wpadła do pokoju, złapała Terenię na ręce i tuliła przerażona. Potem pozbierali to szkło, pozamiatali, i już było wszystko dobrze. Tereni nic się nie stało. Nie było już tego lustra, zjawiło się nowe, które stało w innym miejscu. Pamiętam, jak to nowe wyglądało, było w metalowej ramie, a z tyłu skóra. Stało tak jakoś, jak obraz, podparte na nóżce, i już na mocniejszym stoliku. Przed tym nowym lustrem Tatuś się golił, a Mama się czesała. W każdym razie te lustra były historyczne.
Potem był drugi wypadek, może jakieś dwa lata później. W tym samym pokoju w kącie przy drzwiach stała ogromna szafa, a na tej szafie maszyna do szycia. Mama miała ręczną maszynę, nieraz była ona używana, a nieraz całkiem zepsuta i odstawiana na bok. I właśnie wtedy stała zepsuta na tej szafie. Dom w Żukocinie był drewniany, dosyć stary, deski w podłodze trochę „klawiszowały”. Kiedy się tam bawiliśmy, w pewnym momencie ta szafa „wzięła i się przewróciła” w moim kierunku. Ja byłam niedaleko. Maszyna też spadła obok mnie, ale byłam na tyle daleko, że nic mi się nie stało. Gdybym była pół kroku bliżej, ta szafa by mnie rozpłaszczyła. Mama wpadła do pokoju, słysząc łoskot i mój płacz z przerażenia. Złapała mnie na ręce, ale tylko się przestraszyłam.
Takie rozmaite przygody bywały. Widać, że Pan Bóg chronił przed najgorszym. Gdy jest tak dużo dzieci, to jakieś wypadki ciągle się zdarzają. Aniołowie stróżowie mają wiele roboty.
W Żukocinie urodził się Staś i – po roku – Szczepek. Staś umarł bardzo szybko, miał może miesiąc. W tym samym roku (1927) umarł także Edzio, bliźniak Ola. Miał zapalenie ucha, potem zapalenie opon mózgowych. Zrobiło się wodogłowie. Mama go jakoś leczyła, pielęgnowała do sześciu lat, i w tym wieku umarł. O antybiotykach jeszcze nie było mowy. Staś umarł już jako niemowlę. Teraz by pewnie powiedzieli, że było to dziecko „bezglutenowe”, bo mu wszystko szkodziło. Miał straszną biegunkę i niczym nie można było tej biegunki zahamować. Umarł z odwodnienia. Lekarz zalecił śmietankę. Mama mówiła, że nie była całkiem przekonana, czy odpowiednio się go leczy, ale nie miała nic lepszego. Może własnym pokarmem by go wyleczyła, ale właśnie straciła pokarm po jakiejś grypie i nie odzyskała go dla następnych dzieci.
Były więc dramatyczne rzeczy. Śmierć Jasia, Stasia i Edzia. Już troje dzieci umarło. Mama bardzo przeżywała ich utratę. Ja wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tylko jednego Edzia pamiętam, choć nie pamiętam kiedy „zniknął”. Kiedyś, gdy minęło dwadzieścia lat, spytałam się Mamy o tamte dzieci, a Mama w płacz. Po dwudziestu latach! Są takie żałoby nie do zagojenia. Mama mówiła, że tak bardzo się modliła za te dzieci, a Pan Bóg nie wysłuchał. Miała podwójną zgryzotę, nie tylko stratę dzieci, ale musiała jakoś wrócić do zaufania Panu Bogu.
Te wypadki tworzyły nasze życie. Kiedyś przygotowywano kąpiel, pewnie dla Szczepka. U nas nie było łazienki – wiejski dom – więc ustawiało się na dwóch stołkach czy krzesłach wanienkę. Przynosiło się z kuchni gorącą wodę. Ja stałam przy tym wiadrze z gorącą wodą – prawie ukrop. Jakiś papierek wpadł mi do wiadra, a ja, nie myśląc wiele, zanurzyłam całą rękę aż po pachę, szukając tego papierka. Oparzyłam całą. Chodziłam potem z zabandażowaną kukłą w miejscu ręki. Ciekawe, że nie pamiętam bólu. Pamiętam to wiadro z wodą, pamiętam ten papierek, nie pamiętam bólu, gdy zanurzyłam rękę. Potem chodziłam i mówiłam: „Ja mam dziećko” i kołysałam tę zabandażowaną kukłę.
Z takich najdawniejszych lat pamiętam, jak byłyśmy małe; ja jeszcze nie mówiłam „r”. Mówiłam „j” zamiast „r”. Przyjechał najstarszy brat Tatusia, stryjcio Wacio. Podniósł mnie do góry i pyta: „Jak ty się nazywasz?”. A ja mówię: „Kjójowa Jadwiga”, bo wiedziałam, że jak Jadwiga, to królowa. Strasznie się ze mnie śmieli, a ja nie wiedziałam, o co im chodzi.
W tym czasie, kiedy miałam cztery lata, Terenia miała dwa i pół. Gdy skończyła trzy lata, chodziła z zaciśniętymi piąstkami i wszystkich pytała: „Co ja tsimam?”. Chodziło o to, że ma trzy lata, ale odkryła, że „trzy mam” wychodziło na to samo, co „trzymam”. Tym dowcipem zabawiała całe otoczenie.
Terenia zresztą była bardzo rozkosznym dzieckiem. Miała bardzo delikatne włoski i to dodawało jej wdzięku. Tatuś się z nami bawił. Jego buty z cholewami służyły nam jako zjeżdżalnia z kolan na ziemię. Tatuś na nodze bujał Terenię i mówił: „Tereniucha, Tereniucha, jaka z ciebie ropucha”. Terenia śmiała się zachwycona. Mama mówiła, że ona się tak śmiała, jak „woda z karafki”, taki był „perlisty” śmiech Tereni. Wszyscy razem śmieliśmy się z nią. W pewnym momencie Terenia zapytała: „A cio to jest ropucha?”. Tatuś odpowiedział: „To taka brzydka żaba”. Terenia zaczęła płakać, nie chciała, żeby Tatuś tak na nią mówił. Najpierw się podobało, było miłe i serdeczne, a potem się okazało, że jakiś podstęp kryje się pod ślicznym słowem „ropucha”.
Jak Szczepek się urodził, miałam cztery lata, Terenia odpowiednio mniej, niecałe trzy. Starszych chłopców Tatuś wywiózł do Chocimierza, do cioci Mici, a Mama na ten czas przeniosła się do pokoju Babuni. My byłyśmy małe i mało to nas obchodziło. W każdym razie były jakieś dziwne rzeczy: Mama w pokoju Babuni, tam ją odwiedzałyśmy. I nagle przychodzi Tatuś, woła nas i mówi, że urodził się nam braciszek i możemy go zobaczyć. Bardzo byłyśmy ciekawe. Leżał wykąpany, purpurowy, rozgrzany, z jakąś pieluszką na głowie. Wydawało się, że to kaptur. Pamiętam tylko, że miał wyraźnie zarysowaną, wystającą bródkę, która została mu na całe życie. Bardzo się nam podobał, te rączki, te paznokietki, chociaż wtedy, w pierwszym momencie, był absolutnie „zapakowany”, ale potem były zachwyty nad jego rączkami, nóżkami, tak jak później za każdym razem.
Teraz koniecznie należy opowiedzieć, jak wyglądał dom w Żukocinie. Był to dom drewniany, nic specjalnego, bez żadnego stylu. Cztery pokoje, piąty był dorobiony z dużej sieni, z której szły schody na strych, co było dla nas wielką atrakcją. W końcu przybył pokój szósty, przerobiony z kuchni. Ponieważ robiło się ciasno, Tatuś wybudował mały budyneczek na kuchnię obok domu. Mieszkali tam najpierw starsi chłopcy, bo my rośliśmy, więc chłopców i dziewczynki trzeba było porozdzielać: Kazio i Olo razem, Jadwisia i Terenia w drugim pokoju, Szczepek razem z rodzicami. Potem, gdy Szczepek podrósł, urodziły się bliźniaki, Piotruś i Pawełek, Kazio i Olo wyjechali do internatu do Lwowa, więc pokój chłopców został zamieniony na pokój dziecinny. Na końcu przybył tam Józio.
Charakterystyczna dla tego budynku była tak zwana „galeria”. Nazywaliśmy ją galerią, ale naprawdę była to długa weranda, która otaczała dom pod kątem prostym, od frontu i jeszcze wzdłuż bocznej ściany. Tam się rozszerzała półokrągło w rodzaj saloniku: firanki na wielkich oknach, stolik trzcinowy i foteliki. Siadali tam dorośli z gośćmi, a my uganialiśmy się po całej galerii. Było tam bardzo dużo skrzynek z kwiatami, rozsady, różne zimujące kwiaty. Ta galeria była bardzo dobra i wygodna. Na ścianie od strony pokoju Babuni wisiała tak zwana „buzia dziczki”. Był to wypchany łeb dzika – czyjeś trofeum, które już tu zastaliśmy. Bardzo się baliśmy tego łba i nieraz Mama musiała nas obok niego przeprowadzać, gdy któreś z nas „udawało się na koniec galerii”, to znaczy do pewnego miejsca, urządzonego własnym przemysłem przez Tatusia. Gdy byłam większa, specjalnie chodziłam z Mamą na strych, żeby zobaczyć „dalszy ciąg” tego dzika. Myślałam, że on stoi na strychu i wygląda przez jakieś okienko na „galerię”. Bardzo się dziwiłam, gdy się okazało, że on tam nie stoi, że sam łeb „wygląda” i straszy.
Oczywiście, „galeria” służyła nam najbardziej w deszczowe dni lata. Bo normalnie w lecie byliśmy cały dzień na dworze, a w zimie było na niej zimno. W „saloniku” często siedziała Babunia, bo był on obok Babuni pokoju. Stamtąd wychodziły drzwi wprost do ogrodu pani Szymanowskiej.
Pani Szymanowska, właścicielka Żukocina, pozwalała nam czasem wejść do jej ogrodu. Był to ogród z dużymi, wysokimi drzewami, rodzaj parku, a warzywna część była gdzieś dalej. Oczywiście do ogrodu pani Szymanowskiej szło się pod opieką, to już była trochę „wycieczka”, utrudniona tym, że pani Szymanowska miała pieska, Pika. Szczekał okropnie przeraźliwie. Baliśmy się go wszyscy, nawet Tatuś trochę się go bał. Piko skowyczał przeraźliwie, nie do wytrzymania. Zresztą był dość rozpuszczony, a pani Szymanowska dogadzała mu niesamowicie, na przykład dodawała mu śmietankę do jedzenia. Jednym słowem był to nasz „wróg klasowy”, bo nie tylko, że hałaśliwy, nie tylko, że szczerzył zęby i straszył, że ugryzie, to jeszcze zjadał takie specjały, których dzieci nie jadały. Oczywiście, że śmietanka była własnością pani Szymanowskiej i co nam do jej gospodarowania, niemniej jakoś nam to nie pasowało, żeby piesek jadł takie frykasy. Od tamtej pory lęk przed psami jakoś się nam wszystkim zakodował. Szła ponura wieść za Pikiem, że kogoś pogryzł.
Specjalną sprawą były schody w naszym pokoju. Schody – wiadomo, korcą. Mama sobie poradziła z problemem schodów i niebezpieczeństwem naszego spadania z nich. Była ustalona raz na zawsze taka reguła, że wolno wchodzić tylko na ten schodek, ile kto miał lat. Jak miał cztery, to na czwarty, jak miał pięć, to na piąty. W dniu urodzin było uroczyste wejście na ten swój nowy schodek. To był jeden z przywilejów „awansu społecznego”.
Ale jeszcze w różnych innych sprawach awansowaliśmy w dniu urodzin. Na przykład do sześciu lat miało się serwetę pod brodą, zawiązaną jak u niemowlęcia. W dniu ukończenia sześciu lat zdejmowali z człowieka tę serwetkę i dostawał dużą serwetkę, jak dorośli, którą kładło się przy jedzeniu na kolana. Od siedmiu lat dostawało się widelec i nóż. Już nie Mama kroiła mięso na talerzu, tylko każdy sam sobie kroił. Był jeszcze jeden awans, a mianowicie do czternastu lat jeździło się na koniu na czapraku, a od czternastu lat zaczynało się jeździć w siodle. Ja już nie doczekałam tego awansu, bo wyprowadziliśmy się z Żukocina, potem już nie było koni. Na czapraku jeździłam, mieliśmy starą kasztankę – starą klacz, która woziła mleko do mleczarni. Jak była zabawa z Tatusiem w jeżdżenie konno, Tatuś wsadzał na tę kasztankę i można było troszkę pojechać. Była bardzo spokojniutka i bezpieczna.
Nie wiadomo tylko, co raz jej się stało, bo właśnie pogalopowała, poniosła, i wtedy na niej jechał Szczepek. Był maleńki, czteroletni, i pewnie po raz pierwszy w życiu siedział sam na koniu, bo dotąd małe dzieci Tatuś woził przed sobą. Ona się nagle poderwała, nie wiadomo co ją ugryzło, i przeleciała pod drzewem jabłoni, Szczepek zaczepił głową o gałąź i spadł. Przez kilka dni majaczył, potem mu wszystko przeszło, ale nie wiem, czy to nie pozostawiło jakiegoś śladu. W ogóle Szczepek miał wiele takich „pechów”, różne inne wypadki i zawsze ciężkie. Był jakoś naznaczony na wielkie chorowania i naprawdę trudne doświadczenia, ale o tym później.
Muszę jeszcze opowiedzieć o Babuni, bardzo sympatycznej osobie. Była w domu kimś, kogo się otacza czcią, ale miała też z nami swoje zajęcia. Nieraz czytała nam głośno, nieraz Mama zostawiała nas z Babunią, nieraz nas Babunia pilnowała, na przykład w ogrodzie pod jesionem. To było bardzo przyjemne miejsce. Ogromne drzewo, a pod nim stolik i ławeczka. Siedzieliśmy tam nieraz po południu i jedliśmy podwieczorek: chleb z serem i rzodkiewką, kakao lub coś innego do picia. Babunia bardzo dbała o kwiaty. Zmieniała kwiaty w salonie, przy ołtarzyku do nabożeństw majowych i czerwcowych. To były różne Babuniowe zajęcia. Miała bardzo uregulowany tryb życia. Rano po śniadaniu pisała listy, czytała, robiła szydełkiem, po obiedzie odpoczywała, o piątej mówiła różaniec i to był żelazny porządek dnia. W zimie wyjeżdżała do swojej rodzonej siostry – cioci Isi Orsetti, do Kurowa. Poza tym była z nami.
Babunia miała swój osobny pokój od strony „galerii” i tam nieraz siedziała. Pokoje były takie: pokój jadalny, sionka, pokój Babuni. Od pokoju jadalnego wchodziło się do tak zwanego salonu i potem z salonu wchodziło się do pokoju rodziców. Z pokoju rodziców wchodziło się do naszego pokoju, a później przez nasz pokój do chłopców. Było też wejście z werandy do ich pokoju. Jak przyjeżdżali chłopcy ze Lwowa, spali w różnych miejscach: na strychu, na sianie, zawsze gdzieś tam spali. To już trwało bardzo krótko, ale nie chcę wybiegać naprzód, bo jeszcze mam dużo do opowiadania o Żukocinie.
W folwarku, w mieszkaniu służbowym, mieszkali Weryńscy. Ci sami Weryńscy z Basztańkowa i Kodymy, którzy u nas pracowali. Po kolei wszystkie dziewczęta nas niańczyły. Chłopcy uczyli się. Nasi rodzice wykształcili Franka, a Staszek – najmłodszy syn, sam sobie załatwił studia; zatrzymał samochód prezydenta Mościckiego w drodze do Spały, wręczył list z prośbą, aby prezydent łożył na jego naukę. Skończył szkołę ogrodniczą na koszt Prezydenta we Lwowie. Szkoła mieściła się obok gmachu uniwersytetu. Gdy go pytano: „Staszku, gdzie ty chodzisz?”, odpowiadał: „Na prawo”. Szkoła była na prawo od uniwersytetu. Takie sobie robił dowcipy. Po tym chodzeniu „na prawo” został fachowym ogrodnikiem i jeszcze długo, długo po przeprowadzeniu się do Wrocławia pracował w Miejskiej Zieleni Wrocławskiej. Całe życie w swoim fachu. Franek uczył się w seminarium nauczycielskim, Mania wyszła za mąż za Jana Orzechowskiego. Mieszkali w Żukocinie. Józia była u nas długo, niańczyła Kazia i Ola, potem wyszła za mąż i wyjechała do Argentyny. Po powrocie z Argentyny Sapowie wybudowali sobie dom w Kamionce koło Kołomyi i dopiero wtedy zaczęły się im rodzić dzieci. Potem była Hania, żona Michała Kosiaka – osiadłego Cygana. Mieli siedmioro dzieci. Zosia, starsza od Hani, nie wyszła za mąż, mieszkała całe życie u nas, aż do rozstania wojennego. Potem Elżbieta, która skończyła jakąś szkołę, zdaje się haftu. Pracowała samodzielnie, mało się u nas pokazywała. Najmłodsza, Rózia, przebywała też u nas długo, a przed samą wojną wyszła za mąż i wyjechała do Lwowa. Wszyscy trochę wcześniej dorastali od nas.
Pamiętam poważne przeżycie: pogrzeb Mateusza Weryńskiego, ojca. Nazywaliśmy ich – prawdopodobnie był to język Kazia i Ola – „Tutu” i „Mumu”. Gdy umarł „Tutu”, wtedy przeżyłam pierwszy raz sprawę umierania, że ktoś umarł. Umarł „Tutu”. Pamiętam ten pogrzeb, śpiewali na rzewną melodię Salve Regina po łacinie. Ja szczerze płakałam i żal mi było, że nie ma już „Tutu”, ale w ogóle sam problem śmierci był dla mnie wstrząsający. Jak to, był i nie ma? Było to dla mnie bardzo dziwne: człowiek był i go nie ma. A jeszcze to Salve Regina takie rzewne, wydobyło ze mnie straszny szloch i smutek. Zresztą wszyscy płakali, bo „Tutu” był ojcem dużej rodziny. Został pochowany na cmentarzu w Żukocinie, tam gdzie już leżały nasze dzieci, czyli Edzio i Staś. Gdy chodziliśmy na cmentarz w Dzień Zaduszny, odwiedzaliśmy te groby.
Pamiętam jeszcze takie niemal „metafizyczne” przeżycie, gdy kiedyś doszło do mojej świadomości, że Mama do Babuni mówi „Mamo”. Mama? Mamo? Mama mówi do Babuni „Mamo”? „Tak”, powiedziała Mama, „bo Babunia jest moją mamą”. Mamo? To znaczy, że Mama jest dzieckiem? Mama się śmiała i mówiła: „Tak, jestem dzieckiem mojej mamy”. Jak Mama jest dzieckiem, to zaczęliśmy Mamę obejmować, bo jeśli jest dzieckiem, to trzeba ją wziąć na ręce, ale to się nie dało. Mama była duża, dość gruba, więc gdzieś w miejscu kolan obejmowaliśmy Mamę, żeby ją wziąć „na ląćki”. Mama okropnie się śmiała, że dla nas bycie dzieckiem znaczy, że trzeba dziecko wziąć na ręce. I znów Mama tłumaczyła, że gdy była mała, jej mama nosiła ją na rękach. Ale i teraz nie przestała być dzieckiem swojej mamy, chociaż jest duża. Bardzo to wydawało się dziwne, ale przyjemnie pamiętać te odkrycia.
Trzeba by teraz powiedzieć o obojgu rodzicach. Tatuś i Mama stanowili naprawdę wspaniałą parę. Można powiedzieć, że wspanialszych rodziców nie znałam. Nie taka sztuka nie znać wspanialszych, jak się zna tylko ich dwoje, ale patrząc całkiem obiektywnie, byli bardzo zgodni i solidarni. Bywało tak, że jeżeli któreś z dzieci chciało przechytrzyć Mamę czy Tatusia, to na przykład pytają o coś Mamę, Mama nie pozwala, lecą do Tatusia, który akurat nie zorientował się i pozwolił. Potem jak to wyszło na jaw, Tatuś się gniewał: „Co? Wyście przyszli mnie pytać, jak Mama nie pozwoliła? Tak nie wolno”. I za to otrzymywało się całkiem realnie w skórę. Tatuś dawał w skórę za to, że dziecko podważa zasadę, że Mama i Tatuś myślą jednakowo. Tak było postanowione i powiedziane. Jeżeli Mama coś mówiła, to choćby Tatuś o tym nie wiedział, mówi to samo. Jeżeli Tatuś coś mówi, to choćby Mama o tym nie wiedziała i nic nie mówiła, mówi tak samo. Czy chcecie nas podzielić? My jesteśmy zgodni. Rodzice nam to wbijali do głowy. Wiedzieliśmy, że oni stanowią naszą „pewność i zaufanie”. Pewna ostoja! Tacy rodzice to jest jedyne bezpieczne miejsce na świecie. Bo gdy stykaliśmy się z „różnymi rzeczami”, gdy już byliśmy poza Żukocinem, w Kołomyi, i „różne rzeczy” nas spotykały, wiadomo było, że u nas wszystko jest tak, jak powinno być.
Mówiła mi Mama, że pokochała Tatusia za to, że był religijny: w ogóle go pokochała, ale ze wszystkich braci Tatuś najbardziej jej się podobał, bo był najbardziej religijny. Inni byli mniej praktykujący. Tatuś należał do Sodalicji Mariańskiej, był pobożny tak po polsku. Modlił się, słuchał Pana Boga i przykazań Bożych. Sam nieraz o sobie mówił, że on tak za bardzo nie ma się z czego spowiadać. Owszem, spowiadał się, jak Kościół wymagał, a w niedziele zazwyczaj przystępował do Komunii Świętej. Potem nawet częściej, gdy było bliżej do kościoła.
W Żukocinie było daleko do kościoła, więc trudniej było o spowiedź i komunię. Mama z Babunią zawsze przystępowały, ale zdarzały się pewne ograniczenia z powodu postu eucharystycznego, który obowiązywał od północy, i to bez kropli wody. Gdy jechaliśmy na sumę, Tatuś prosił, żeby Mama, oczekująca na następne dziecko, nie przystępowała do komunii, aby nie była tak długo na czczo. To też wiem od Mamy, bo wówczas nie byliśmy świadomi Mamy stanu. Tatuś, o ile wiem, nie mógł być długo głodny, wtedy zawsze bolała go głowa. Post eucharystyczny stwarzał duże utrudnienie, ale najczęściej rodzice starali się jechać do kościoła na godzinę dziewiątą. Wtedy nie było problemu, śniadanie jadło się po powrocie.
Gdy zaczęliśmy podrastać, zaczął się problem szkoły. W Żukocinie była szkoła jednoklasowa, rodzice nie bardzo mieli do niej zaufanie. Chłopcy przez jakiś czas do niej chodzili, ale krótko, bo nie przygotowywała do szkoły średniej. W szkole kierownikiem i jedynym nauczycielem był pan Bąk, który przez jakiś czas chłopców uczył, ale potem rodzice zrezygnowali, może z powodów finansowych, może ze względu na poziom, ostatecznie Mama sama przygotowała ich do gimnazjum. Wyjechali do Lwowa, Kazio do pierwszej klasy gimnazjum. Olo chodził jeszcze do szkoły powszechnej. Dwa lata byli we Lwowie w zakładzie Abrahamowiczów. Dziewczynki, czyli Terenię i mnie, Mama uczyła sama. Pamiętam, że jak miałam lat sześć, zaczęła się nauka. Potem doszła Terenia. Były wszystkie przedmioty, pisanie, czytanie, religia, rachunki i odrabianie lekcji.
Nauka religii – wspaniała, fascynująca, ale też drążyła nasze sumienia. Pamiętam to moje sumienie, które okazało się pełne skrupułów. Miałam dużo problemów, które Mama rozstrzygała jak wytrawny kierownik duchowy. Poza tym jeździliśmy w niedziele do kościoła. Jak był duży mróz czy deszcz, wtedy Mama nas nie zabierała, ale zaraz po powrocie, po śniadaniu, siadało się razem i Mama czytała Ewangelię i wszystko nam opowiadała. Jednym słowem, robiła nam takie niedzielne pouczenia, żebyśmy przynajmniej wiedzieli, co na dany tydzień było „zadane” z liturgii Kościoła. Dobrze więc znaliśmy Ewangelię od małego, byliśmy bardzo dobrze katechizowani, dziś by się powiedziało – ewangelizowani.
Mama miała ogromny talent pedagogiczny, umiała wysłuchać, rozwiązać problemy, bardzo mądrze i naprawdę odpowiedzialnie. Nawet miała taką opinię w Sodalicji Mariańskiej, do której należała. Moderatorem sodalicji był ksiądz Adam Bogdanowicz ze Lwowa, który mówił o Mamie „ta pani teolog”.
Mama nigdy nie przesadzała. Był wspólny pacierz, krótki, odpowiedni do wieku dzieci. Była Msza niedzielna, było przygotowanie do Pierwszej Komunii Świętej. Chłopcy – o ile pamiętam – mieli Pierwszą Komunię Świętą w parafii w Żukowie, a my, Terenia i ja, całkiem osobno. Mama nas przygotowała, a siostry urszulanki w Kołomyi urządziły nam uroczystość 13 maja 1932 roku. Ksiądz Bogdanowicz przyjechał ze Lwowa, wyspowiadał nas i on udzielił Pierwszej Komunii Świętej. Żebyśmy nie czuły się same, tylko dwie, siostry poprosiły starsze uczennice gimnazjum, aby towarzyszyły nam w białych mundurkach.
Pamiętam, że poza przeżyciem Pierwszej Komunii, które było zwyczajne, należało w sobie tę malutką wiarę obudzić i nic szczególnego się nie działo. Najważniejsze, że Pan Jezus naprawdę przyszedł i że od tej pory będę mogła przystępować do Komunii Świętej ile razy będę chciała. Był to początek życia sakramentalnego. Ale byłyśmy bardzo dziecinne. Przystąpiłyśmy razem, Terenia miała sześć lat, a ja osiem. Potem było śniadanie z księdzem Bogdanowiczem. Ksiądz Bogdanowicz spytał: „A o czym ja mówiłem kazanie?”, a Terenia od razu się wyrwała: „O naczyniach”. A on mówił o wezwaniach litanii do Matki Bożej: „Naczynie duchowne, Naczynie poważne, Naczynie osobliwego nabożeństwa” – teraz się mówi: „Przybytku Ducha Świętego, Przybytku chwalebny, Przybytku sławny pobożności”. To były te „naczynia”. Ksiądz Bogdanowicz bardzo się śmiał z tych naczyń. Ale gdy mówił w czasie mszy, zorientował się, że to jest trochę za trudne dla nas, i potem powiedział kilka zdań, które już zrozumiałyśmy i zapamiętałyśmy. Powiedział, że dusza to jest tak jakby wielkie pole, które Pan Jezus uprawia. Z tego pola wycina maleńki ogródek i każdy z nas ma go uprawiać. „A jak uprawiasz swój ogródek, to Pan Jezus uprawi ci całe pole”. Tyle pamiętam z nauki w dniu Pierwszej Komunii. Miałam wielką chęć uprawiać ten swój ogródek, aby Pan Jezus uprawił moje pole. Nawet sobie wyobraziłam ten mój „ogródek”, taki trójkącik ziemi w kącie ogrodu, zresztą właśnie taki, jaki miałam w naszym ogrodzie.
Jeszcze w czasie tego śniadania, gdy już dłuższy czas jedliśmy, przychodzi siostra, bo to było u urszulanek, i pyta, czy nie zjadłybyśmy jajka na miękko. Mówimy nie, dziękujemy. A tymczasem jajka wjeżdżają w kieliszkach. U nas jadło się jajka stłuczone do szklanki, po wiedeńsku, i to było pyszne, ale codzienne. A tu raptem – w kieliszkach! Mówimy jednocześnie: „Jak w kieliszkach, to proszę”. Jadłyśmy więc te jajka w kieliszkach, a ksiądz Bogdanowicz znowu bardzo się z nas śmiał: że oczywiście w kieliszkach to fantastyczny argument, żeby je jeść. Było bardzo miło, potem wróciliśmy do domu, do Żukocina.
Warto jeszcze wspomnieć, że od zamieszkania w Żukocinie zaczął się kontakt naszej rodziny ze Lwowem, bo Żukocin znajdował się na terenie archidiecezji lwowskiej. Lwów stał się naszym ukochanym miastem, do którego się jeździło do lekarza i do ważnych sakramentów, na przykład do bierzmowania.
W tym czasie, zaraz po naszej Pierwszej Komunii, „raptem” (24 czerwca 1932 roku) rodzą się bliźniaki, Piotruś i Pawełek. Dla nas to było zaskoczenie, bo my nie miałyśmy pojęcia, że Mama szykuje się do urodzenia następnych dzieci. Pewnie myślała o następnym dziecku, a nie o bliźniakach, ale urodziło się dwóch chłopców. No więc rada w radę, Mama z Tatusiem postanowili, że skoro nie ma już krewnych, aby prosić ich na rodziców chrzestnych, wobec tego bliźniaki będą trzymane do chrztu przez braci i siostry. Terenia z Kaziem – Piotrusia, a Olo ze mną – Pawełka. Ksiądz proboszcz się zgodził, wprawdzie rodzice chrzestni powinni być bierzmowani, ale ponieważ chłopcy byli bierzmowani, więc to wystarczyło. Mama nas wyuczyła dokładnie, co będzie ksiądz mówił, co rodzice chrzestni odpowiadają. Byliśmy wykuci jak należy. A tu naraz organista nam podpowiada. Byliśmy oburzeni, po co on podpowiada, kiedy my umiemy? Trzeba było to ścierpieć, bo skąd mógł wiedzieć, że takie małe dzieci wszystko umieją.
Nasze dzieci zachowały się jak należy, Piotruś chyba spał i cichutko przyjął chrzest, a Pawełek, jak poczuł zimną wodę, strasznie się rozpłakał, ale całe życie nie lubił zimnej wody, więc pewnie to już wtedy się objawiło. W każdym razie dzieci zostały ochrzczone. Piotr i Paweł – to była wielka atrakcja, takie małe bliźniaki w domu.
A my byliśmy jeszcze nieduzi: ja miałam osiem lat, Terenia prawie siedem. Olo jedenaście, Kazio prawie trzynaście. Dzieci były podzielone na wyraźne grupy. Tak się mówiło: Kazio i Olo – „duże”, Jadwisia i Terenia – małe, Szczepek – maleńki, a „Pawełki” – „malusieńkie”. Jeszcze do tych malusieńkich przybył za rok Józio, który urodził się 16 września 1933 roku i był już ostatni.
Pamiętam wydarzenie, którego dziś już nikt nie rozumie: trzymano przed nami w sekrecie – jak dzieci przychodzą na świat. Nieraz pytałam Mamy, Mama tłumaczyła, że Pan Bóg stwarza, więc wyobrażałam sobie, jak to się odbywa. Dziecka nie ma, raptem Pan Bóg mówi: „Niech się stanie” i ono się pojawia. Dowiedziałam się już przy Szczepku, że jak się dziecko rodzi, Mama jest wtedy chora. Dlaczego Mama leży w łóżku? Domyślamy się, że po to, żeby dziecko się nie potłukło, jak się urodzi. Ale skąd Mama wiedziała, że ma się położyć do łóżka, o to już nie pytaliśmy. Widocznie tak się składa, że Mama wtedy jest chora. Wiadomo już, że jak Mama leży w łóżku, dziecko się rodzi.
Myślałam, jak się ono zjawia: czy z nieba, czy nie wiadomo skąd, czy to Pan Bóg stwarza i je tu na kołdrze u Mamy kładzie. Nic się nie domyślałam, że dziecko ma się urodzić, a tu raptem coś szykują. Ze strychu ściągnęli stare łóżeczko Szczepka, obijają muślinem. Pytam: „A dla kogo to łóżeczko?”, „No może się przyda, może ktoś przyjedzie”, a ja dodaję: „Może ciocia Micia z Marcinem”. Szykowali więc to łóżeczko, ja patrzę, kto to może przyjechać, dla kogo ono będzie. Potem się okazało, że Mama jest chora, pojechała do szpitala do Stanisławowa.
Przedtem my wszyscy rodziliśmy się w domu. Odbierała znajoma akuszerka, pani Korpak. Ona przyjeżdżała za każdym razem i było wszystko dobrze. Ale już po urodzeniu Szczepka radzono, aby Mama poszła do szpitala. Była więc już w szpitalu przy Piotrusiu i Pawełku.
Jest nawet fotografia z tego dnia, zrobiona u fotografa, jeszcze bez Mamy i dzieci. Fotograf „nie umiał się zachować” wobec nas. Łapał za brodę, ustawiał, przesuwał to w tę, to w tamtą stronę. Do Szczepka mówił: „Zobacz, tu ptaszek wyleci”. Szczepka to bardzo zgniewało i rozpłakał się, gdy światło zgasło. Terenia i ja stoimy złe. A dlaczego światło zgasło, dlaczego się zapaliło? Bo dawniej były takie aparaty fotograficzne: na trzech nogach stała skrzynka, fotograf „właził” pod czarną płachtę, coś tam robił, potem „wyłaził”, jeszcze ustawiał dzieci, mówił, że ptaszek wyleci. Potem coś tam pstrykało. Nie wolno się było ruszać, bo to były zdjęcia „na czas”. Wyszliśmy na tym zdjęciu fatalnie: Szczepek zaryczany, Terenia zapłakana, a ja zła. Poszliśmy do Mamy do szpitala, zobaczyliśmy malutkie dzieci, Piotrusia i Pawełka. Bardzo nam się spodobali.
Po roku Mama znów jest w szpitalu i nagle przyszła wieść do Żukocina, że się nowe dziecko urodziło. Mama przyjechała z maleńkim Józiem, a ja mówię: „Aleście mieli szczęście, przygotowujecie to łóżeczko nie wiadomo dla kogo, a jak ono teraz się przyda”. Byłam bardzo uszczęśliwiona, że tak wycelowali, a dorośli się śmiali ze mnie. Tak oto trzymali nas w naiwności tyle czasu.
My bardzo dobrze reagowaliśmy na urodzenie nowych dzieci. Nigdy nie było problemu takiego jak się teraz wysuwa. Nie wiem, czy to dzieci mają problemy, czy dorośli, ale nie było pytań, po co nas jest tyle, narzekań, że będziemy mieć gorzej. W naszych umysłach nigdy taka myśl nie powstała. Cieszyliśmy się z każdego braciszka.
Rodzice byli w stu procentach etyczni. Tatuś osobiście przestudiował podręcznik etyki po łacinie, jaki był używany w seminariach duchownych, po to, aby poznać zasady etyki małżeńskiej. Mama po latach śmiała się z tego, że chociaż starali się postępować roztropnie, stosując wszystkie przepisy według swego rozumienia, przeważnie wychodziło odwrotnie. Co półtora roku nowe dziecko przychodziło na świat.
Mama to była taka urodzona „Mama”. Bardzo bym chciała podkreślić Mamy wielkość. Była urodzonym pedagogiem. Właściwie była urodzona do wychowywania dzieci, choć podobno nie była stworzona do rodzenia dzieci. Gdy rodziła Józia, lekarz powiedział: „Pani w ogóle nie jest przystosowana do macierzyństwa”. Przy jedenastym dziecku taką rzecz usłyszała. Rzeczywiście, rodziła zawsze w wielkim trudzie, a potem przy karmieniu Mamę boleśnie kaleczyliśmy, gdy już jeden czy dwa zęby wyszły. Miała więc dużo takich ludzkich udręk z okazji rodzenia dzieci, ale wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia.
To była MAMA nad MAMY. Zawsze gotowa, zawsze serdeczna, pełna humoru. Umiała każde dziecko „rozczmuchać”, zabawić. Gdy Szczepek był jeszcze mały, mówiło się o nim „rozpacznik”. Jak mu się coś nie podobało, rozkładał ręce, kładł się na wznak i zrozpaczony płakał. Był bardzo wrażliwy, bardzo łatwo mu było dokuczyć, zranić. Wtedy się tulił do Mamy, ale trudno było go pocieszyć. Pamiętam, że Mama wymyśliła na to sposób. Stosowała go także do bliźniaków i do Józia. Śpiewała taką piosenkę swojej kompozycji, która tak brzmiała: „Czego ci potrzeba – nic mi nie potrzeba. Może tobie zimno – nie, mnie nie jest zimno. Może tobie mokro – nie, mnie nie jest mokro. Może tobie sucho – nie, mnie nie jest sucho”. Jednym słowem – nie ma wyjścia. Ale w ten sposób dziecko się rozbawiło i samo zaczynało wymyślać, czego mu potrzeba, a czego nie potrzeba. Czego ci potrzeba? Nic mi nie potrzeba. Smutek nie do pocieszenia, a jednak dziecko się pocieszało.
Mama miała również swoje sposoby na nas. Bywały wielkie zabawy na dwa pokoje. Zabawa w kotka i myszkę, to było dobre dla mniejszych dzieci. A dla starszych – to samo, tylko jakby w powiększeniu, „kangury i tapiry”, goniliśmy się przez dwa pokoje. Jakiś tapir łapał kangura. Pamiętam, jak ja się rzeczywiście bałam, gdy byłam myszą czy kangurem.
Umiała Mama też rozstrzygać różne spory. Pamiętam wielką awanturę. Pewnie miałam z dziesięć lat, słyszę straszny ryk, straszny płacz, bo chłopcy, Kazio i Olo, się pobili. Kazio zaczął, uderzył Ola, a Olo zamierzył się na niego młotkiem. Było to coś przerażającego. Kazio ryczał z samej zgrozy, że jak Olo mógł się zamierzyć na niego młotkiem. Mama na to wchodzi i mówi: „Olu, przeproś Kazia”. Olo mówi: „Nie przeproszę” i ryczą obydwaj na całe gardła, a my z nimi. „Olu, przeproś Kazia”. „Kiedy on zaczął”. No i taka dyskusja bez końca. Ale Mama mówi: ,,Ty się zamierzyłeś młotkiem, a to już po prostu zbrodnia, co innego pobić się, a co innego grozić takim strasznym narzędziem”. Olo wreszcie dał się przekonać i mówi: „No to przeproszę, ale szkaradnie”. I powiedział słowo „przepraszam”, wykrzywiając się niemiłosiernie. My czekaliśmy, co Mama zrobi z takim przeproszeniem, ale Mama już je „zaliczyła” i zapanowała zgoda. Takich sytuacji było wiele.
Bywały także i takie sytuacje, gdy rodzice jechali do kościoła, a nas z Kaziem i Olem nie zabierali, bo był mróz czy deszcz. Kazio miał pilnować Tereni i Jadwisi. Byłyśmy pewnie jakieś cztero- i trzylatki. Mama włożyła nas do wielkiego łoża rodziców, to była wielka przyjemność nurknąć sobie pod ogromną kołdrę. Zawsze sobie wyobrażaliśmy, że pływamy w wielkim morzu. Ponieważ to było „morze”, Kazio wziął bat i siedział jak z wędką na poręczy łóżka i nas pilnował. Tak nas pilnował przez dwie godziny, aż rodzice wrócili z kościoła. Siedział spokojnie jak wędkarz.
Czasem i Olo nas zabawiał. Pewnie byłyśmy już starsze, a Olo miał wiele wspaniałych pomysłów. W salonie nad kanapą wisiał portret: jakiś starszy pan czytający książkę. Podobno był to dobry obraz. Ta książka strasznie nas intrygowała. Olo kiedyś wlazł na poręcz kanapki. Była to nieduża kanapka z wysoką poręczą. Olo wspiął się na tę poręcz pod obrazem i mówi: „Ja wam z tej książki trochę poczytam”. My uszczęśliwione, że nareszcie dowiemy się, co w tej książce jest napisane. A Olo coś tam czyta i czyta, coś opowiada, już nie pamiętam co, bo mnie okropnie intrygowała jedna ważna sprawa. Pytam: „Olu, a co ty zrobisz, jak będzie trzeba przekręcić kartkę?”, Olo mówi: „Przekręcę”. Czekam już tylko na ten moment. Wreszcie mówię: „Olu, kiedy wreszcie ty tę kartkę przekręcisz?”. „Już dawno przekręciłem”. „Ale ja nie widziałam”. „Co ja poradzę, że jesteś taka gapa”. I tak mnie załatwił. Drugi raz było tak: Olo przyszedł z tajemniczą miną, bo wymyślił zagadkę: „Będziecie zgadywać?”. „No tak, naturalnie”. „Nie ma rąk ani brzucha, jak mu zimno, to se chucha”. Więc my zgadujemy i zgadujemy, ale nic nie możemy zgadnąć. W końcu mówię: „Olu, powiedz nam. Już prawie obiad, a my nie wiemy. Umieramy z męki, już nas brzuchy bolą z wysiłku”. A on mówi: „Nie powiem – zgadujcie”. Dalej zgadujemy i nic nie możemy zgadnąć. Mówię: „Olu, powiedz, niech się skończą te męczarnie”. A on na to: „Przecież ja sam jeszcze nie zgadłem”. I taki był właśnie Olo.
Terenia też wymyślała zagadki. Tereni zagadka była taka: „Cały dom się rusza, nie ma kapelusza. Co to jest?”. A Terenia była jeszcze malutka, miała ze trzy latka. Pytam: „Co to jest, Tereniu?”. A Terenia odpowiedziała: „Poduszka”. Dlaczego poduszka, tego nikt nie wiedział, ale po prostu to nie była zagadka tylko wierszyk. Terenia miała zdolności do układania wierszyków, jak dziś się mówi – rymowanek.
Teraz trzeba jeszcze trochę opowiedzieć o Tatusiu. Tatuś gospodarzył w Żukocinie. Wstawał o czwartej rano, gdy my jeszcze spaliśmy i w oczach „się ćmiło” od tej wczesnej pory. Nieraz było słychać jakiś chrobocik w pokoju rodziców, wiadomo, że Tatuś rano idzie do koni i krów, coś tam zarządza. Potem wracał, jeszcze się kładł, a dopiero potem wstawał, mył się i golił. Przy goleniu wolno nam było asystować. Była to cała opowieść, odziedziczona po starszych chłopcach: Tatusia twarz to jest pole, a na to pole spadł śnieg i teraz na moim polu stopniał śnieg, a na twoim jeszcze nie. Oczywiście najlepsze pola to były Tatusia policzki, a najgorsze to broda. Musiała być kolejka i każdego dnia inne pole do kogo innego należało. To była zabawa między Terenią, Szczepkiem i mną, bo myśmy stanowili taką trójkę, więc akurat trzy pola. Tatuś nie rozmawiał przy goleniu, była tylko nasza dyskusja. Potem Tatuś zakładał na twarz – jak myśmy mówili: „brzydkiego pana”. Była to tak zwana „binda”, urządzenie, które prasowało wąsy, aby dobrze się układały po myciu. Tatuś nosił to pięć czy dziesięć minut i byliśmy bardzo szczęśliwi, gdy już zdejmował, bo znowu robił się ślicznym Tatusiem, a tego „brzydkiego pana” bardzo nie lubiliśmy.
Tatuś miał kilka zasad, o których warto powiedzieć. Przychodzili interesanci załatwić to czy tamto, nieraz w czasie śniadania i obiadu. Tatuś nigdy nie kończył jedzenia, tylko wstawał i szedł załatwić. Nieraz Mama prosiła: „Zjedz chociaż zupę póki gorąca”, ale Tatuś mówił: „Nie mogę pozwolić, aby ludzie na mnie czekali”. Pamiętam też, jak Tatuś powiedział: „Ja nigdy nie wydaję rozkazów. Ja tylko ludzi proszę, żeby to czy tamto zrobili”. Oczywiście, bywały poważne rozmowy. Nieraz ktoś, kto pracował, przestawał pracować, został zwolniony, ale to wszystko odbywało się bardzo spokojnie. Tak uczył Tatuś i nas, stanowił przykład wielkiej kultury wobec ludzi. Na pewno był zaprzeczeniem wszystkich tych rzeczy, które się opowiadało o panach i chłopach. Szanował ludzi i oni to doceniali. Pracował w kółkach rolniczych, uczył, dzielił się wiedzą, nasionami, dzielił się wszystkim z gospodarzami. Można powiedzieć, że był wzorowym panem ze dworu.
Pamiętam, jak kiedyś zdarzyło się nam coś wyśpiewywać do dziewczyny (może jej imię było Paraska), która u nas pracowała. Myła właśnie okna, a my coś wyśpiewywaliśmy. Tatuś uważał, że to jest coś obraźliwego. Kazał przeprosić Paraskę i kazał nam w rękę ją pocałować. Ona piszczała, jak zwykle dziewczyny ze wsi, kiedy się wstydzą. Zakrywała twarz rękoma, że dlaczego dzieci mają ją w rękę całować. Ale Tatuś kazał jej to przyjąć, a nam kazał przeprosić za niegrzeczne zachowanie. Bardzo był pod tym względem wymagający.
Gdy byliśmy jeszcze całkiem mali, Tatuś kładł się po obiedzie na małą drzemkę, a myśmy włazili na jego nogi i ręce. Wolno było po Tatusiu chodzić i taka panowała wtedy zasada, że wolno było siadać tam, gdzie jest twardo, a gdzie miękko, nie wolno. Więc na nogach, rękach, ewentualnie na piersiach. Szczepek paluszkiem próbował, gdzie twardo, a gdzie miękko. Wreszcie odkrył, że czoło jest twarde i usiadł na czole, taki był skrupulat. Tatuś powiedział, że to już przesada i zsadził go stamtąd; okazało się, że zasada musi mieć wyjątki. Były zabawy z Tatusiem, gdy robił z nami jakieś wyczyny gimnastyczne. Mama trochę truchlała, ale miała zaufanie, że nas Tatuś nie upuści na ziemię.
Wspaniałą atrakcją była zmiana pościeli raz na tydzień, a jeszcze większą uroczystością zmiana słomy w siennikach – raz w miesiącu. Szliśmy z naszymi siennikami do stodoły, trzymając nasze nianie za ręce. Wysypywało się starą słomę i „nabijało się” sienniki, jak się wtedy mówiło. Trzeba było dobrze napchać słomę do wszystkich rogów. Sienniki były bardzo „górzyste” i trzeba je było ubić. Wtedy było dozwolone skakanie po łóżkach. Potem kąpiel, czysta pościel, uroczystość na cały dom. Trzeba to było organizować wspólnie, bo przecież nie było łazienki, więc kolejno wkładało się dzieci do wanny, Terenia i ja razem. Potem zmiana wody. Mama myła jedną, potem drugą. Wtedy właśnie zaobserwowałam różnicę, która do dziś się zaznacza przy znoszeniu ciepła i zimna. Terenia wchodziła do wody, już się bawiła, a dla mnie woda wciąż była za gorąca. Do tej pory Tereni jest zawsze ciepło, a mnie zimno.
Jeszcze – wracając do Tatusia – zabawa przez niego aranżowana to zabawa w wojsko. My wszyscy bardzo źle jedliśmy, byliśmy bez apetytu, chorowaliśmy, powstał więc problem porządnego zjedzenia śniadania, obiadu czy innego posiłku. Byłam okropnie marudna w jedzeniu i okropnie długo jadłam, ale za porządne zjedzenie dostawało się awans. Chłopcy awansowali aż do generałów, bo już się wdrożyli w jedzenie, ja ciągle byłam niejadek. Oczywiście, jeżeli nie awans, to degradacja. Spadłam w dół z kaprala do starszego żołnierza, potem byłam prostym żołnierzem, potem Mama mówi: „Ja już nie mam stopni wojskowych dla ciebie”. Wymyśliła więc, że byłam giermkiem, a po następnym niepowodzeniu byłam paziem. Potem zabawa się skończyła, bo już nie było minusowych stopni dla mnie. Ale chłopcy już wyrośli i wszyscy zmęczyli się tą zabawą. Pamiętam te swoje porażki. Przykro było tracić te swoje stopnie wojskowe. Ale można żartem powiedzieć, że wszystko się w życiu wraca. W Powstaniu Warszawskim byłam szeregowcem, a teraz już w ŚZŻAK awansuję. Widocznie jest to nagroda za wszystkie dawne niepowodzenia.
I tak zbliżamy się do końca naszego pobytu w Żukocinie. Wtedy zaczęło się coś dziać. Trwał kryzys światowy, u nas dwa lata suszy, a potem dwa lata powodzi. W roku 1934 Tatuś zasiał ogromną ilość koniczyny. Rosła wspaniale, kwitła pięknie, wydawało się, że będą z tego „kokosy”. Tymczasem przyszła powódź. Wylała rzeczka Czerniawa, która normalnie w lecie wysychała i nawet nie było gdzie się chlapać. Ale przyszły deszcze i ta niecna Czerniawa zalała wszystkie łąki. Koniczyna już w kopkach spłynęła. Jeszcze pierwszego dnia próbowali coś ratować, zwieźli ile się da, ale dalej już nie było dostępu, tak że ten dochód rozpłynął się. To zdecydowało, że Tatuś nie mógł się wypłacić z dzierżawy. Właściwie to było bankructwo. Tym, co mu pozostało, popłacił wszystkie należności. Maszyny posprzedawał, a dzierżawę oddał pani Szymanowskiej. Jeszcze do jesieni tam był, porządkował sprawy, a my wyjechaliśmy do Kołomyi i na jesieni poszliśmy do szkoły. Na drugi rok Żukocin wynajął jakiś Żyd i on miał wspaniałe urodzaje. Tatuś mówił: „No tak, cała moja praca, cała moja staranność wokół ziemi, dostała się mojemu następcy”. Gdyby dało się przetrzymać ten rok – ale powstało tak duże zadłużenie, a na długi ludzie nie lubią czekać, więc byłaby pewnie licytacja. Lepiej z honorem załatwić te sprawy, niż czekać aż zlicytują i wyproszą.
Jakiś czas Tatuś pozostawał bez pracy, a potem objął tak zwane zarządy przymusowe, które okazały się bardzo ciężką pracą – dojazdy po osiemdziesiąt kilometrów na rowerze do poszczególnych folwarków. Chodziło o pomoc ludziom w spłacaniu długów. Trzeba pamiętać, że był to czas wielkiego kryzysu światowego, gospodarstwa znalazły się w bardzo trudnych warunkach i bardzo często bankrutowały. Tak jak to się zdarzyło i Tatusiowi przez tę kolejną powódź. W każdym razie praca, którą Tatuś podjął, była bardzo ciężka.
W naszym domu panowały nadal stare obyczaje podolskie. Rodzice udzielali się społecznie w Sodalicji Mariańskiej i Akcji Katolickiej, organizowali rekolekcje dla ziemian. Tatuś działał w kółkach rolniczych. Oczywiście jako katolicy opiekowali się kościołem parafialnym w Żukowie. Byli bardzo czynni. Dla nas stanowiło to ważny przykład, że pomimo różnych niepowodzeń, trzeba Polsce służyć i trzeba spełniać obowiązki wobec Kościoła.