W cudzych ogrodach - ebook
W cudzych ogrodach - ebook
Niech zakwitną nam cudze ogrody
Oparta na faktach saga historyczno-obyczajowa
Kolejny tom losów Stefanii i Janki.
Po zakończeniu wojny matka i córka decydują się opuścić Kresy i ruszyć w nieznane z małym dzieckiem, bez Stacha, który do tej pory nie wrócił z frontu. Po podróży pociągiem, która okazuje się niekończącym się koszmarem, dojeżdżają do Falkenburga na Ziemiach Odzyskanych. Mają nadzieję na życie z dala od Sowietów, ale nie wiedzą jeszcze, jak bardzo się mylą.
Pomorze nie jest bezpieczne. W lasach grasują niemieccy dezerterzy, w miasteczku rosyjska armia rabuje, co się da. Nie o takiej Polsce marzyli repatrianci.
Pewnego poranka w domu Stefanii i Janki nieoczekiwanie pojawia się Johan, syn poprzednich właścicieli. Wraca z wojny i szuka śladów matki, nie wie, co się z nią stało. Zostaje w miasteczku i zaczyna coraz częściej odwiedzać swój dawny dom i jego mieszkanki. Johan zaczyna adorować Jankę, ale ona stara się zachować dystans. Nie ma pewności, co się dzieje ze Stachem i wciąż na niego czeka.
Księgarnie i biblioteki są pełne sag, ale ta jest wyjątkowa. Prawdziwa, wzruszająca, nielukrowana. W dodatku bardzo dobrze napisana. Polecam!
Magdalena Kawka, autorka sagi Lwowska Odyseja, i książki Na jedną noc
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68135-68-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 1945
Brudnym wagonem jechali w nieznane. Kiedy na krótko zatrzymywali się na postojach, widzieli umęczonych podróżą znajomych i sąsiadów. Byli tu prawie wszyscy z ich wsi, znali się całe życie a teraz razem dzielili trudy tej podróży. Wspólnie rozpalali na peronie ogień, grzali ręce i znowu wracali do wagonów, popędzani ruskimi krzykami. Przez szpary i szczeliny wagonu sypał śnieg albo padał deszcz, a oni siedzieli skuleni, niewiele ze sobą rozmawiając. Słychać było tylko marudzenie i płacz dzieci, którym ta podróż dłużyła się jeszcze bardziej niż dorosłym.
Czasem któryś sołdat przynosił kipiatok, ale było go bardzo niewiele, wystarczało zaledwie po pół kubka dla każdego. Nie było co marzyć o gorącej zupie czy kaszy, tego nie jedli od dawna. Codziennie dostawali kilka sucharów albo mały kawałek chleba, ciepłego jedzenia nie było. Szczęściarzami byli ci, co mieli ze sobą suszone owoce, cebulę albo czosnek. Jedli skuleni w kącie, czasem w tajemnicy, szczelnie przykryci kocem, żeby z nikim się nie dzielić. Tylko roznoszący się zapach świadczył o tym, że ktoś właśnie je coś lepszego niż reszta. Nie pozwalano nikomu podpiekać cebuli w płomieniach wagonowej kozy, zapach wywoływał ślinotok i ataki agresji współtowarzyszy podróży.
A jednak nie głód dokuczał najbardziej, a przejmujące zimno, nocne przymrozki wciąż dawały się wszystkim we znaki. W wagonach stały prowizoryczne kozy, tylko nie było w nich czym palić, nikt nie myślał o zapewnieniu przesiedleńcom opału. Dorzucali do ognia to, co mieli pod ręką. Płomienie zjadały dziecięce zabawki, nieliczne książki, gorsze ubrania i niepotrzebne tutaj meble.
Próbowali szukać czegoś do spalenia na postojach, ale wszystko było mokre od pluchy. Poza tym przez długie wojenne lata ludzie wykorzystali już to, co mogło im dać odrobinę ciepła. Otulali się więc tym, co wzięli, niektórzy wkładali na siebie wszystko, co mieli w tobołkach.
Kiedy Janka w pośpiechu przewijała Antosia, Stefania chuchała na jego małe ciałko, żeby chłopczyk jak najmniej zmarzł. Czasem poświęcały swój przydział wrzątku, żeby chociaż trochę umyć małego. Dostał brzydkiej wysypki na plecach, z którą nie wiedziały, co zrobić. Na kolejnym postoju obejrzał go znajomy lekarz, ale niewiele pomógł.
– To od zimna i otarć. Nie umiem nic doradzić, jedyne, co mógłbym zalecić, to trzymać małego w cieple i dobrze karmić. A przecież się nie da, bo gdzie? Da Bóg, dojedzie.
Janka patrzyła na niego przestraszona, jej syn musiał dojechać żywy.
– Jak mu pomóc? – dopytywała. - Może naparem z rumianku przemywać? Jak tylko dadzą nam wrzątek to zaparzę na zapas.
Przytaknął.
– Nie zaszkodzi, próbujcie. Mleka często mu dawaj, krowę macie przecież. Nic więcej nie możesz zrobić w tych warunkach.
Modliła się codziennie, żeby jej synek był silny. W drugim tygodniu podróży zaczęły go męczyć coraz mocniejsze ataki kaszlu, tak silne, że potem wymiotował. Cały czas trzymały go na rękach, na zmianę z matką. Przynajmniej przestały słuchać tego, co działo się w wagonie. Głodni i umęczeni ludzie zaczęli kłócić się ze sobą z byle powodu. Każde miejsce było lepsze od tego, które sami zajmowali, proponowali zamiany, a te znowu doprowadzały do kłótni. Wypominali sobie nawzajem jakieś zatargi sprzed wojny, czasami dochodziło nawet do przepychanek. W wagonie panował zaduch, gdy ktoś poluzował deski, reszta zaraz krzyczała, że zimno. Trudne warunki wydobyły z ludzi ich najgorsze cechy, choć jeszcze tak niedawno byli sąsiadami i pomagali sobie wzajemnie przetrwać.
Kiedy pytali sołdatów jak długo to jeszcze potrwa, niezmiennie słyszeli:
– A czort eto znajet. Jak dojedziemy, to będziemy.
Jeśli czort tego nie wiedział, oni tym bardziej. Jechali więc dalej, coraz bardziej znużeni. Stefania zabrała na drogę suszone jabłka i suchary chlebowe, ale nie było ich zbyt wiele. Mogły zabrać więcej dobytku, tylko nic już nie miały, wojenne lata nie sprzyjały gromadzeniu zapasów. Suszonego chleba w worku ubywało w zastraszającym tempie a zmęczona podróżą Tećka dawał coraz mniej mleka. Stefania podsuwała jedzenie Jance i małemu, dla siebie zostawiając zaledwie odrobinę. Zastanawiała się, co będzie dalej. Poumierają z głodu w tych brudnych wagonach stojących w szczerym polu w niewiadomym miejscu?
Na kolejnym przystanku zobaczyły kuchnię polową, poczuły suchość w ustach i wielką chęć zjedzenia czegoś ciepłego. Na widok dymu z prowizorycznej polowej kozy poczuły się szczęśliwe jak w domu. Przesiedleńcy przepychali się, pokrzykując na siebie:
– Przesuń się, Józek, ta nie widzę!
– A co tam dają?
– Może umyć się dadzą? W wagonie to tylko podchlapkę robilim.
Przy rozstawionej kuchni krzątali się ubrani w ciepłe kożuchy ludzie i nawoływali głośno:
– Zuuupa dla wszystkich, chodźta, z czym kto ma. Bierzta zupę. Nie pchajta się, ludzie, bierzta po kolei.
Patrzyli na siebie zaskoczeni, jakby to nie o nich chodziło.
– Po czemu ta zupa? Jak tu się płaci? – spytała nieśmiało jakaś owinięta chustą kobiecina, która z trudem wygramoliła się z pociągu jako ostatnia.
Stefania rozpoznała Franciszkę spod lasu, dziwnie opuchniętą i kulejącą. Pomyślała, że musi jej nazrywać ziół, jak już dojadą, trzeba by spędzić tę opuchliznę. Pewnie Franciszka wstydziła się załatwiać potrzeby do dziury w podłodze, dlatego tak spuchła. U nich w wagonie zawiesiły kwiecistą zasłonę, którą ktoś znalazł w walizce. Wstydzili się, ale przynajmniej odrobinę osłonili przed wzrokiem innych.
Mężczyzna przy kotle odkrzyknął jej dziarsko:
– Pani, a co my mamy od rodaków brać?! Resztki dobytku wam zabierać? Wy przecież nasi. Kolejarze mówili, że zza Buga nasi jadą, tośmy się zorganizowali. Trochę od siebie, trochę wojsko dało. Jedzta, ludzie, na zdrowie. Zresztą co wy tam macie w tych waszych walizach? Pewnie tyle co i my, czyli niewiele.
– Jak dawno nikt nie mówił „nasi”. – Stefania wytarła łzy, które same zaczęły płynąć. Pozostali kiwali głowami i wciąż nie dowierzali, że to naprawdę dla nich.
Dostali ciepłą zupę. Stali w kolejce z garnkami, kubkami, brali, co tam kto miał i wyciągali przed siebie ręce, prosząc o swoją porcję. Bali się, że nie starczy dla każdego, ale przestali się pchać, a nawet przepuszczali matki z dziećmi. Ten zwykły ludzki gest obcych ludzi coś w nich zmienił, zjednoczył ich we wspólnej udręce podróży.
Krzątający się przy kuchni pomocnicy rozlewali zupę, popędzani ruskimi okrzykami, żeby się spieszyć. W końcu żołnierze dostali flaszkę bimbru i zostawili przesiedleńców w spokoju. Kucharz nalewał kolejne porcje wielką drewnianą łychą i tłumaczył:
– My też mielim tam rodziny, wiemy, coście przeżyli. Wszystko musieliście zostawić i jechać w nieznane. Nie o graty mi chodzi, ale o wasze życie, wasze miejsce na tej ziemi, ja to wszystko rozumiem, ludzie. Bierzcie zupę, tyle możemy dać, chleba nie mamy niestety. U mnie brat w Brześciu mieszkał, nie wiem, gdzie on teraz. Może i jemu dobra ręka poda zupę, żeby dojechał, gdzie musi i szczęśliwie się odnajdziemy po tej stronie Bugu?
Stefania westchnęła.
– Oby tak było.
Janka nie słuchała, kołysała płaczącego Antosia.
– Może tu pielęgniarka jakaś jest? – spytała. – Dziecko mi choruje.
Antoś jakby słyszał, że o nim mowa, zaniósł się kaszlem i znowu rozpłakał.
– Nie mamy nikogo, akuszerka jest w miasteczku, ale to wszystko. Może bańki mu postawić? Moja umie – zaproponował kucharz.
Nalewająca zupę kobieta wtrąciła się do rozmowy i odpowiedziała stanowczym tonem:
– Baniek nie postawię, bo on za mały. Zresztą potem w cieple trzeba leżeć, nie w takim zimnym wagonie. Nie chcę doziębić dzieciaka, bo mu to więcej szkody przyniesie niż pożytku. A gdzie wy jedziecie, ludzie?
– Na Ziemie Odzyskane, ale nie wiemy, gdzie to dokładnie. A gdzie teraz jesteśmy?
– Niedaleko Poznania. Pytalim kolejarzy, ile was jeszcze powiozą, ale mówią, że sami nie wiedzą. Robią, co im Ruskie każą.
– Dużo takich pociągów tu jeździ? – dopytywała Stefania.
Kucharz przytaknął.
– Dużo. Ze wschodu dużo, ale i z Warszawy jadą, i z Krakowa. Wiecie, że w stolicy było powstanie? Mówili wam co?
Stefania zaprzeczyła. Kucharz obniżył głos do szeptu i mówił dalej:
– Młodzi wyszli na Niemca, ledwie uzbrojeni. Walczyli na ulicach, barykady budowali z tego, co im wpadło w ręce. Pani, ilu ich tam zginęło… – Przerwał i rozejrzał się wkoło.
– A czemu pan tak szepcze? – spytała Janka tak samo cicho, wciąż kołysząc Antosia.
– A co mam mówić, Ruskie do naszej klęski się przyczynili. Ponoć stali po drugiej stronie Wisły i czekali, aż Niemcy w pień wyrżną tych młodziaków, taka swołocz, pani. Masakry cywili to tam wprost na ulicach były, w szpitalach, gdzie się dało. Tam kamień na kamieniu nie został, gruzy tylko. Ile tam ludzi zginęło! Ja tym kałmukom to jak psom nie wierzę.
Jakaś kobiecina przeżegnała się powoli.
– A Kraków? Coś wiadomo? – spytała jeszcze Stefania.
– W Krakowie mają się dobrze. Tam u nich gubernator niemiecki siedział i nie zniszczyli miasta, chociaż lekko to im nie było, jak wszędzie, pani.
Kobiety kończyły rozlewać zupę, Janka zjadła odrobinę krupniku, w którym niewiele pływało kaszy i ziemniaków, ale był taki gorący, że aż parzył. I to było w nim najlepsze.
– A tam, gdzie nas wiozą, to już nie ma Niemca? Co tam jest teraz? – Była ciekawa, czy oni to wiedzą.
– Podobno Polska. Pogonili szwaba i wszystko, co szkopskie, teraz rozdają ludziom. Ale nic więcej nie wiemy.
Żołnierze zaczęli krzyczeć, że pora wsiadać do wagonów.
– Bóg wam zapłać. – Dziękowały kucharzowi wzruszone.
– Na zdrowie, trzymajcie się i dojedźcie żywi. Jeszcze Polska nie zginęła – dodał szeptem. Popatrzyła na Jankę i wcisnął jej w rękę mały węzełek, który rozpakowały w wagonie.
W chusteczkę był zawinięty cukier. Niewiele, zaledwie łyżeczka, ale mogły posłodzić mleko Antosiowi. Były wdzięczne obcemu człowiekowi, który pewnie sam nie miał wiele. Mleko z cukrem mały wypił chętnie, żałowały, że nie mogły zdobyć więcej. W trakcie podróży chłopczyk zamiast rosnąć marniał, nie miał apetytu i cukier z pewnością by go wzmocnił.
Janka, obserwując synka, zaczęła się modlić, by pociąg jechał szybciej. Albo żeby ich wysadzili już tu, pośrodku niczego. Byleby jakaś chałupa była, a resztę sobie zorganizują. Właściwie więcej stali, niż jechali, pociąg zatrzymywał się w szczerym polu, czasem na stacjach, stał i czekał, mijały długie godziny, zanim znowu ruszył. Żołnierze nie chcieli niczego tłumaczyć, na postojach ludzie pytali kolejarzy dlaczego to tyle trwa. Ci odpowiadali, że muszą przepuszczać pociągi wojskowe, a takich jedzie dużo, tory niestety nie wszystkie w użyciu, co ogranicza ruch i spowalnia transporty.
Słuchała ich spokojnie, chociaż miała ochotę wykrzyczeć im swój matczyny ból. Jeśli się nie pospieszą, jej mały synek nie dojedzie. Jest brudny, zmarznięty, kaszle, a oni stoją i czekają. Byli tacy, co namawiali, żeby żołnierzy zwyczajnie przekupić, może wtedy ich przepuszczą i szybciej dojadą? Janka uważała, że to doskonały pomysł, tylko nie było już czego oddawać.
Pod Poznaniem stali prawie tydzień a może dłużej, gubili się w tych rachunkach. Wydrapywali kreski, ale w każdym wagonie mieli inną ilość znaczków, mylili się i kłócili o to, ile tak naprawdę trwa ta podróż. Pogoda wciąż była kapryśna, świeciło słońce, a za chwilę deszcz lał jak z cebra. Wagony przeciekały i kapało im na głowy, siedzieli pod kocami, przytuleni do siebie i umęczeni. Palili, czym mogli. Wyciągali to, co im jeszcze zostało i podsycali ogień. Dopiero jak ludzie zaczęli chorować, żołnierze zabrali się do organizowania pomocy. Widocznie przestraszyli się epidemii. Na postojach coraz mniej przesiedleńców wychodziło na zewnątrz, kaszel słychać było właściwie z każdego wagonu. Ratowali się tym, co mieli w pakunkach: ziołami, miodem, bimbrem, leczyli się, jak mogli. Niestety zmęczenie, brak ciepłego jedzenia i zimno zbierały swoje żniwo.
Którejś nocy zmarło dwóch ruskich żołnierzy. Podobno położyli się spać z lekkim kaszlem, a rano już nie wstali. Pochowano ich w płytkim dole razem ze starym Maczewką, co także zasnął na wieki. Potem ruscy żołnierze kazali kolejarzom zorganizować drzewo na opał. Zawiadowca stacji dwoił się i troił, żeby w taką ulewę cokolwiek załatwić, na szczęście się udało. Wieczorem przyjechał jeden wóz, wyładowany mokrym drewnem. Niewiele tego było, każdy dostał po kilka kawałków. Dymiło, ale jakoś się paliło i dawało trochę ciepła. Wykłócali się potem o miejsca przy dymiącej kozie, jakby to był rozgrzany kominek pośrodku przytulnego pokoju.
Tylko Janka nie pchała się tam, od dymu Antoś zaczynał kaszleć. Wolała siedzieć z boku, owinięta w koc i przykryta ojcowskim kożuchem. Wtulając w niego twarz, wspominała ojca, jego dobre oczy i ciepły uśmiech.
Tatku, wstaw się tam na górze, żeby mi Antosia los oszczędził – prosiła w myślach. Już tyle dzieci tam jest, po co Bogu jeszcze jedno? Tatku kochany, niech on dojedzie żywy…
Żeby nie oszaleć organizowali się i prowadzili wspólne wagonowe modlitwy, śpiewy i czytanie, a nawet recytacje. Sołdaci nie reagowali. Ukaz był by pozwolić Polakom wrócić do ojczyzny, więc głównie zajmowali się piciem i nie wtrącali się w to, co Polaki robią po drodze. Im też dłużyła się ta podróż niemiłosiernie, jak wszystkim. Na kolejnych postojach czekały przygotowane flaszki, kolejarze robili wszystko, żeby zapewnić żołnierzom trunek. Wiedzieli, że Ruscy będą szukać do skutku, a ten może być marny w przypadku braku bimbru. Kiedy dostali, co chcieli, wszyscy mieli spokój.
Bały się z matką tych Ruskich trochę mniej niż w Baranowiczach, ale wciąż starały się nie rzucać za bardzo w oczy. Na postojach chodziły za potrzebą tylko w grupie, myły się moczoną w wiadrze szmatką, nigdy nie rozbierając się do naga. Na szczęście żołnierze nie interesowali się nimi zbytnio, skupiali się na poszukiwaniach kolejnych flaszek samogonu. Na postojach sami organizowali sobie rozrywki, przesiedleńców zostawili w spokoju. Nie bili, nie gwałcili, pili i opóźniali transport, a to dało się wytrzymać.
Janka siedziała całe dnie, tuląc synka i opowiadając mu bajki. Przypominała sobie wszystko, co słyszała od babki i ojca. Czasem dosiadały się inne dzieci i słuchały, ich matki miały wtedy chwilę odpoczynku. Nawet zdarzyło się, że kilka razy Janka dostała od nich mały podpłomyk z mąki i wody pieczony na kozie czy kawałek suchego chleba w podziękowaniu. Skończyło się, kiedy mały zaczął coraz bardziej kaszleć. Jadąca w tym samym wagonie Hryciukowa z wnuczką zwróciła Jance głośno uwagę.
– Od tego waszego to się reszta pozaraża. Kto wie, na co on chory, kaszel ma jak jaki suchotnik. Płuca pewnie zajęte.
– Przecież to dziecko, nie może mieć suchot bo niby skąd? Przeziębiony jest – cicho tłumaczyła Janka, kołysząc śpiącego Antosia.
Hryciukowa zaczęła mówić coraz głośniej, podchodząc bliżej do Janki:
– A to wiadomo? Dobrego lekarza nie ma to i nikt nie wie dokładnie, na co on chory. Resztę jeszcze pozaraża i żadne żywe nie dojedzie. Zbieraj się stąd, wysiadaj z nim albo do odkrytego się przenieś. Tam bezpieczniej, nie będzie choroba wisiała w powietrzu.
Odkrytymi wagonami jechały ich rzeczy, doczepione do składu. Janka wiedziała, że nie ma szans przeżyć podróży w takich warunkach, ale Hryciukowa złapała ją za chude ramię, chcąc zmusić do wstania.
Stefania podniosła się z barłogu, stanęła pomiędzy nią a córką i spokojnie odpowiedziała:
– Nigdzie nie pójdzie i zostaw ją w spokoju.
– Bo co? Zaraz wam bety wyrzucimy i obie stąd pójdziecie.
– Dobrze, pójdziemy – oświadczyła Stefania spokojnie. – Pójdziemy prosto do starszyny. I powiemy, że same stąd wyszłyśmy, boście źle o Stalinie mówiły. A my wierzymy, że on się opiekuje ludem i nie da nas skrzywdzić. Zobaczymy, dokąd dojedziesz tym swoim zakrytym wagonem.
Odsunęła kobietę od Janki i spokojnie usiadła obok. Hryciukowa popatrzyła na obie, splunęła na podłogę wagonu i od tej pory przestała z nimi rozmawiać.
Janka miała żal, że matka takie rzeczy opowiada.
– Mamo, po co to mówiłaś? Dojedziemy tam razem i może będziemy sąsiadami. Będą gadać, że my od Stalina.
– Niech gadają, co chcą, najważniejsze, że dojedziemy żywe. W tym odkrytym wagonie nie miałabyś z dzieckiem szans.
Wiedziała, że matka ma rację, ale rozumiała obawy tamtej, ona także się bała. Już niedługo miało się zacząć normalne życie w nowym miejscu, bez Ruskiego i bez Niemca. Hryciukowa też chciała, żeby jej rodzina dojechała żywa.
Na kolejnym przystanku Jachoniowa powtórzyła Jance, że o niej gadają.
– Janka, co żeś ty im powiedziała, że mówio na was komunistki? – spytała zdziwiona. – Hryciukowa na was gadała, jak to się wam do czerwonych spieszy.
– Ja nic, to mama z nią rozmawiała. Chciały mnie wygonić z wagonu z kaszlącym Antosiem, żeby innych dzieci nie pozarażał to i jej mama powiedziała do słuchu.
– Co zrobisz? Ludzie się bojo, kłóco się w tym pociągu i nienawidzo jeden drugiego, chociaż sąsiady. Powiem Hryciukowej, że nieprawda. A małemu miodu daj do mlika, mam jeszcze trochę. Może będzie lepiej? I napluć mu trzeba na plecy, to przestanie tak kaszleć, ja to wim.
Uściskały się serdecznie. Janka darowała sobie to plucie na plecy, ale dała małemu miodu, za radą Jachoniowej. Dostał po nim uczulenia i płakał jeszcze bardziej niż wcześniej. Zastanawiała się, czy dobrze zrobiły, wybierając się z dzieckiem w nieznane. Może ze względu na małego powinny zostać? Nie znała odpowiedzi.
W końcu kolejarze powiedzieli, że Pomorze już całkiem blisko. W wagonie zrobiło się gwarno i jakby odrobinę milej. Wspólnie zastanawiali się, jakie będzie to nowe miejsce. Padały nazwy Prusy, Bałtyk, ale nic konkretnego. Stefania szeptała, że może zatrzymają się w Gdańsku. Albo gdzieś nad morzem. Kazia zawsze powtarzała, że nadmorski klimat najlepszy dla dzieci, z pewnością Antoś szybciej dojdzie do siebie. Tam mogliby zamieszkać.
Janka czytała o Gdańsku, ale nigdy w nim nie była, nigdy nie widziała morza. Nawet porządnego jeziora nie widziała, tyle co na fotografiach. To, co mieli u siebie, przypominało bagna, zarośnięte i dzikie. Teraz zatopiona w myślach próbowała zgadnąć, co jest na tym Pomorzu. Czy Pomorze to to samo, co morze? Słyszała, jak ludzie w wagonie zastanawiają się nad tym samym, nikt o Pomorzu nigdy nie słyszał. Nie znali dokładnego celu podróży i nie wiedzieli, kiedy on nastąpi. Chcieli jednego, być w Polsce i jak najdalej od wojny. Ktoś opowiadał niepewnym głosem, że tam, na Pomorzu, jeszcze wciąż mieszkają Niemcy, słyszał to od kolejarzy. Zakrzyczeli go zaraz, żeby nie straszył. Ale między sobą szeptali nerwowo i zastanawiali się z niepokojem, czy znowu będą do nich strzelać. Mieli jechać do Polski, a wiozą ich prosto w łapy szwaba.
Kolejarze uspokajali, że na Pomorzu zostali tylko cywile, starsi i kobiety z dziećmi. Czekają, aż ich wywiozą do Heimatu, a na razie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Przesiedleńcy nie bardzo wierzyli w te zapewnienia. A bo to esesman nie może się przebrać za starego? Już nie takie rzeczy ludzie widzieli. Jednego byli pewni: oczy trzeba mieć dookoła głowy, żeby szkopa w porę poznać.
– A ładne to Pomorze? – dopytywała Janka na kolejnym postoju.
– Ładne, mówią, lasów dużo, jeziora wkoło. Ziemia podobno lepsza niż u was. Zobaczycie, spodoba się wam. – Kolejarz nigdy tam nie był, ale nie chciał martwić bladej dziewczyny z kaszlącym dzieckiem.
Mąż Hryciukowej się rozmarzył.
– Kawałek pola może dadzą?
– Daleko od Ruskich, na szczęście – szepnęła Stefania.
– Ale blisko Niemca – odpowiedziała jej Janka.
W końcu dojechali, zatrzymali się na kolejnej stacji i czekali. Nikt nie wierzył, że to już. Nikt nie ruszył się ze swojego miejsca, siedzieli, jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. Sowieci wyszli z wagonu, a po chwili kazali wychodzić wszystkim i czekać na dalsze rozkazy. Stefania głośno przeczytała napis „Dramburg” na przekrzywionej tablicy wiszącej nad budynkiem dworca. Obok niemieckich liter czyjaś ręka domalowała sowiecką gwiazdę i napis „Polska”.
Pokazała Jance napis i powiedziała wzruszona:
– Boże, dojechaliśmy! Janka, żyjemy, daliśmy radę. I Antosiowi się udało, teraz już będzie tylko lepiej.
– Ludzie, dojechaliśmy!
Coraz więcej osób wyskakiwało z wagonów, ich radosne krzyki niosły się po dworcu. Znowu zaczęli się do siebie uśmiechać i ściskać sobie ręce.
– E tam, szkopskie napisy. – Ktoś pokazał palcem na wiszącą tablicę z niemiecką nazwą.
– Jakie szkopskie, jakie szkopskie? Teraz tu Polska! Napis obok widzicie?
Stefania popatrzyła na majowe promienie słońca i uśmiechnęła się do córki. Wiosenna pogoda wciąż była kapryśna. Janka wystawiła twarz chłopca do słońca, trzymając go mocno w ramionach. Synek spał spokojnie, obie pomyślały, że to dobry znak. Rozejrzały się i zobaczyły ludzi z pakunkami, wyglądali, jakby znali to miejsce.
– Panie, jak tu jest? Strzelają czasem? Tak blisko Niemca, może bombardują? – Kulawy Wincenty zagadnął pierwszego z brzegu człowieka trzymającego lampę.
Janka pamiętała Wincentego, bo za księdzem po wsi chodził i dzwonkiem dzwonił, uśmiechając się do niej za każdym razem. Zdecydował się jechać z nimi, bo bał się, że za to dzwonienie Ruskie od razu wyślą go gdzieś na Sybir, wolał nie ryzykować.
Człowiek odstawił lampę i popatrzył na Wincentego zmęczonymi oczami.
– Ludzie, wy nie wiecie, że wojny już nie ma? Skończyła się.
Wincenty był tak samo zdziwiony, jak cała reszta.
– Ale jak to się skończyła? To już koniec? Tak po prostu?
– Koniec, całkowicie koniec. Niemcy podpisały kapitulację. Nikt wam nie powiedział?
Przecząco kręcili głowami. Janka słuchała go zdziwiona. Tak po prostu wszystko się skończyło? Czekała na to tak długo, wyobrażała sobie ten dzień tyle razy. Stach opowiadał, że zjedzą po pajdzie chleba z cukrem, popiją bimbrem i zatańczą. Żadne z tych marzeń się nie spełni. Nie ma Stacha, nie ma cukru, a pociąg stoi na poniemieckim peronie nie wiadomo gdzie.
Wśród ludzi nie było spodziewanego wybuchu radości, wycierali łzy i patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Tak długo to trwało, tyle stracili, z czego tu się cieszyć? Ale dobrze, że już koniec. Tylko czy aby na pewno? Kto może wiedzieć, czy Niemcy znowu tu nie wrócą? Nikt nie czuł się pewnie.
Nieznajomy mówił dalej:
– Zniszczone wszystko, ale odbudujemy. Teraz Polska tu będzie! Przeżyliśmy, ludzie!
Kiwali głowami, ale wciąż nie dowierzali. Ktoś spytał z powątpiewaniem:
– A tu bezpiecznie? My z dziećmi, z rodzinami…
Człowiek pokręcił głową.
– Bezpiecznie tobym nie powiedział, mówią, że tu jeszcze bandy grasują. A najgorsze, że i domy podobno zaminowane pozostawili po sobie, żołnierze jeszcze nie mieli czasu sprawdzać. Niemcy pułapki przygotowali, żeby człowiek wszedł i bum! Nie mają oni, ale nie masz i ty. Ja bym tu dobrowolnie nie siedział, ale dobra dużo zostawili, można brać. Mówią, że obok miejscowość mniej zniszczona i tam bardziej bezpiecznie, bo Dramburg, panie, odbudować trzeba, nie da się tu żyć. Jak dacie radę, to jedźcie na Falkenburg.
Nie pytali go, co w takim razie tu robi, byli wdzięczni za rady.
– My jeszcze nie rozpakowani, to prośmy, niech nas wiozą gdzie indziej – powiedział Wincenty. – Co to ma być za miejscowość? Falkenburg? Co to za nazwa?
– Falkenburg. Nazwa niemiecka, ale pewnie zmienią na polską, żeby śladu tu po szwabach nie zostało. To całkiem ładne miasteczko, sam Hitler tam bywał, ludzie gadali. Lepiej wam tam będzie, więcej całych domów i podobno nie ma w nich min.
Nie było na co czekać. Podjęli decyzję i od razu wysłali delegację do Sowietów, żeby jeszcze kawałek pojechać. Na tę okoliczność wyciągnęli ostatnie flaszki i ostatni kawałek solonej słoniny. Spokojnie tłumaczyli, że chcieliby cofnąć skład, to przecież niedaleko, tylko kilka kilometrów.
– A zaczem wam tam jechać, zdies toże choroszo – dopytywał żołnierz, oglądając flaszkę, którą Wincenty postawił mu na stole. Prosto z butelki pociągnął spory łyk, zmrużył oczy i uważnie mu się przyglądał.
– Tam lepiej. Mówią, że mniej zniszczone. Zawieźcie tam.
– Nie nada, tu dobrze.
W końcu Stefania zdobyła się na odwagę.
– Mówią, że tam Hitler kiedyś był, Giermańce witali go kwiatami na ulicach jak jakiegoś bohatera. To będzie zaszczyt powiesić tam portret Stalina, a zdjęcie tamtego psubrata spalić. Towarzysz się pochwali, że pierwszy flagę sowiecką w niemieckim mieście powiesił to i za gieroja będzie. Zawieźcie nas tam.
Żołnierz podrapał się brudnym palcem po skroni.
– Nu, może i rację ma? Dawajcie nazad! – krzyknął do ludzi, którzy bez ociągania zaczęli się pakować do pociągu, który zaraz ruszył.
W wagonie ktoś syknął za plecami Stefanii:
– Suka od Stalina.
Było jej wszystko jedno.
Tym razem podróż trwała dużo krócej, jechali zaledwie godzinę i tylko raz stali w szczerym polu. Wyglądali zaciekawieni przez szpary, ale widoki nie wydawały się zbyt interesujące. Nie było morza ani jezior, tylko równina i drzewa. Janka bardzo chciała zamieszkać blisko lasu, chociaż to przypominałoby jej rodzinny dom. Mijali las, ale zupełnie inny niż ten ich poleski, jakiś niski i marny.
W końcu zatrzymali się na stacji. Pociąg zagwizdał, oznajmiając wszystkim koniec podróży. Ktoś po polsku krzyknął, że koniec, dojechali i pora wysiadać. Ludzie rozglądali się wkoło, ale niewiele tu było ciekawych rzeczy poza budynkiem poczekalni. A ten był zupełnie inny od dworca poleskiego, w porównaniu z tamtym wydawał się mały i skromny, pewnie i miasto było takie. Ktoś głośno odczytał niemiecki napis nad wejściem „Falkenburg”. Stefania potwierdziła, że dojechali, gdzie chcieli.
Żołnierze pokrzykiwali, żeby wszystko wyładować i czekać na ciężarówki. Każda rodzina miała być dowieziona do nowego domu. Tylko one dwie stały spokojnie, inni nerwowo łapali swoje pakunki i resztki jedzenia, pytając się nawzajem, co teraz? Zobaczyły duży stół, przy którym kręcili się żołnierze. Słychać było polskie rozmowy, ktoś z ich wagonu powiedział głośno:
– Ludzie, tu teraz Polska, słyszycie język? Polska!
Stefania usłyszała za plecami głośny szept.
– To czemu tyle tu Ruskich?
Nie było odpowiedzi, ktoś zaczął śpiewać Boże coś Polskę, słowa płynęły ze wzruszonych gardeł, a zdezorientowani żołnierze nie wiedzieli czy przerwać, czy czekać, aż ludzie sami skończą. W końcu któryś krzyknął:
– Ludzie, kończcie, bo noc was tu zastanie. Będziemy przydzielać domy, podchodźcie, nie bójcie się. Spać będziecie u siebie, na swoim.
Hryciukowa odpowiedziała półgłosem:
– U siebie to my tam byliśmy.
Jednak nie odważyła się powiedzieć tego głośno.
Stefania jako pierwsza podeszła z Janką do grupy siedzącej za stołem. Zobaczyła przed sobą dwóch mundurowych i dwóch cywili, potem podniosła wzrok na polską flagę, zawieszoną na dworcowej ścianie. Była wzruszona, drżącym głosem odpowiadała na zadawane pytania.
– Nas tu troje przyjechało, ale dom to nam potrzebny większy, bo jest jeszcze zięć. Mąż córki – powiedziała głośno, bo nie była pewna, czy ją rozumieją.
– A gdzie on? – dopytywał rejestrujący po polsku, z lekko śpiewnym akcentem.
– W wojsku, ale wróci. Znajdzie nas tu, tak nam mówili.
– Wróci albo i nie wróci, a co wtedy? Po co wam duża chałupa?
– Bo taką obiecaliście – odpowiedziała stanowczo. – Jak wróci, to będziemy się gnieść w jednej izbie? Zięć walczył z Niemcem i musi mieć gdzie wracać, dajcie, coście obiecali.
Mężczyzna machnął lekceważąco ręką i wpisał coś w rubryczki. Nie słuchał już żadnych tłumaczeń i zaraz kazał podejść następnej osobie. Prawie każdy zadawał to samo pytanie:
– Panie, a tu aby na pewno Polska czy wciąż Niemcy ?
– Polska, to teraz Ziemie Odzyskane. Wciąż jeszcze są Niemcy, ale cywile, nie bójcie się. Została cywilna ludność, bez broni. Nasi żołnierze będą was chronić, już nie musicie się bać.
Powtarzał to kilka razy, żeby całkowicie ich przekonać, a oni kiwali głowami i pełni wątpliwości zapisywali się na listę. Nie wierzyli mu. A jak znowu wysiedlą? A jeśli będą strzelać? Niemcy to Niemcy, każdy z przyjezdnych zdążył ich poznać.
Zobaczyli na peronie kuchnię polową przyciągniętą przez konie. Ktoś krzątał się przy kotłach i wołał, że zaraz będzie zupa. Zwierzęta stały spokojnie, patrząc na przybyszy. Przesiedleńcy podchodzili i delikatnie dotykali jedwabistej sierści. Janka bez strachu pogłaskała końską szyję, konie wszędzie były tak samo przyjazne, tego była pewna.
Poganiani okrzykami pomocnicy rozstawiali kotły i przygotowywali się do wydania jedzenia. Stojący przy nich żołnierz palił papierosa i rozdawał kopniaki pracującym.
– Szybciej tam, dawać jedzenie! Ludzie głodni! Nie guzdrać się! – pokrzykiwał, wypuszczając papierosowy dym.
Stanęły i one w kolejce po zupę. Wyraźnie wystraszony mężczyzna rozlewał burą ciecz do misek i podawał każdemu po małym kawałku ciemnego chleba.
– Deutsche? – spytała Janka.
Zagadnięty odpowiedział czystą polszczyzną.
– Ja Polak, ale żona Niemka. Ja cywil, nie żołnierz, pani, ogrodnik. Od razu powiedzieli, żem Niemiec i kazali czekać na wywiezienie. I do roboty zagonili, żeby nas ukarać za Hitlera. Ludzie, ja spokojny człowiek, nic z tym nie miałem wspólnego. Ale żony nie chcę się wyrzec to i za więźnia mnie mają. A żona po polsku mówi, nigdy wojny nie popierała. Co mam zrobić, pani?
Kiwali głowami, rozumiejąc, i brali swoją zupę. Janka przypomniała sobie słowa Stacha, że każdy jest na tej wojnie ofiarą. Co miał robić biedny ogrodnik, skoro ożenił się długo przed wojną? Miał teraz zostawić niemiecką żonę? Może i byli dobrymi ludźmi, ale los sprawił, że przybysze czuli do nich niechęć. Brali swoją zupę bez słowa, ona sama zaledwie skinęła mu głową w podziękowaniu.
Zjadły swoje porcje, słuchając głośnych dyskusji Ruskich. Ci, podpici, naradzali się, dokąd pojadą. W końcu zarządzili:
– Z jednej wsi jesteście, to sąsiady będziecie, wsiadać na ciężarówki. Kobiety z dziećmi pierwsze, potem reszta. No szybciej, żeby przed nocą być w ciepłym domu.
Tylko Tećka ryczała, zapierała się i za nic nie chciała zejść po podeście skleconym z desek. Stefania była tak zmęczona, że tylko westchnęła.
– Janka, może później wrócimy po krowę? Pewnie też zmęczona, że tak się zawzięła.
– Nie ma mowy! – Janka się oburzyła. – Nie zostawię krowy, jak potem udowodnię, że moja? Czym nakarmimy Antosia, jak mleka nie będzie?
Musiała przyznać córce rację.
– Przepraszam, musimy ją zabrać, bo na zatracenie pójdzie.
Przysłuchujący się rozmowie żołnierz uspokajał je.
– Nie martwcie się, tam wszystko w chałupach zostało dla was. Szwaby zostawiły konie, krowy i nawet ogórki w piwnicy. Mają iść precz i mogą wziąć tylko walizkę. Do waszego pociągu wsiądą i pojadą do siebie.
– Ale krowę i tak bierzemy – odpowiedziała Stefania, ciągnąc Tećkę.
Wreszcie się udało i mogli ruszać. Jechali, siedząc na brudnej podłodze ciężarówki, ale po tym, co już przeszli, było im wszystko jedno. Janka oparła głowę o plecy Stefanii i drzemała, tuląc do siebie Antosia. Ocknęła się, kiedy matka szepnęła:
– Janka, mijamy cmentarz żydowski. Mam nadzieję, że nie tu będziemy mieszkać, takie sąsiedztwo przyniesie pecha.
– Mamo, daj spokój. Już chyba większego pecha nie można mieć. Miejsce jak miejsce – odpowiedziała zaspana. Nie chciała przypominać matce, że u siebie w sadzie też miały cmentarz. Mogiły ojca i brata zostały po tamtej stronie Bugu.
Na szczęście auto nie zatrzymało się przy cmentarzu, tylko skręciło w małą, boczną uliczkę. W końcu zatrzymali się w polu pod lasem, przed sobą widzieli murowane domy. Obok nich stawały kolejne ciężarówki.
– Wystarczy tych domów dla wszystkich? – spytał ktoś zmartwiony.
– Mówili, że wystarczy. Po co by nas tu wieźli? – odpowiedziała Janka spokojnie, rozglądając się dookoła.
– Może nas rozstrzelają? – spytał jakiś przerażony głos z głębi ciężarówki. – Mówię wam, ludzie, tu świadków nie ma, rozstrzelają wszystkich pod lasem i nikt nie będzie o nas wiedział. A dobytek zabiorą.
– Mówili, że koniec wojny, nie straszcie.
Ucichli, ale czujnie zerkali na boki, gotowi uciekać. Osiedle było pięknie położone, zaraz za łąką zaczynał się sosnowy las. Nie było chałup krytych strzechą ani pokrzywionych płotów, biedy nie było widać.
Schodzili powoli z ciężarówek, pomagając sobie nawzajem. Obok stanęła porykująca Tećka, przyprowadzona przez żołnierzy. I ona wydawała się zaciekawiona nowym miejscem.
Małym wojskowym samochodem przyjechała delegacja cywili, przedstawili się jako Komisja Przesiedleńcza. Ten najważniejszy od razu zaczął tłumaczyć.
– Ludzie, witajcie na Ziemiach Odzyskanych, jesteście w Polsce. Władza ludowa nie da wam zrobić krzywdy. Każdy dostanie dom, ale musicie wiedzieć, że mieszkają tam ciągle Niemcy. Nie w każdym, ale w niektórych jeszcze wciąż są. Zaraz dostaną polecenie opuszczenia domów. Mają spakować walizki i wsiąść na te same ciężarówki, którymi przyjechaliście. Możecie patrzeć, czy nie zabierają cennych rzeczy. Jeśli coś wam się spodoba, to bierzcie śmiało. To dla was, za trudy wojny, taka rekompensata. Nie litujcie się nad nimi, jak i oni nie mieli nad nami litości. A teraz możecie zabierać swoje rzeczy i do domu. Koniec tułaczki. Rozumiecie?
Rozumieli, tylko dziwili się, jak to tak obcym ludziom zabierać ich dobytek bez pytania.
Janka i Stefania ustawiły się w kolejce i kiedy nadeszła ich pora usłyszały:
– Numer domu piętnaście. Możecie iść.
Stojąca za nimi Jachoniowa poprosiła:
– A możemy chałupę obok? My były sąsiadki całe życie. Tylko żeby trzynaście nie było, bo mówio, że to pecha na nowym przyniesie.
Dali jej siedemnastkę i ucieszona Jachoniowa poszła po swoje rzeczy.
Szły powoli, oglądając to małe miasteczko, które wyglądało zupełnie jak wieś. Ulica piaszczysta, domy murowane, ale żadnych sklepów ani warsztatów. Nie było stąd widać nawet wieży kościoła, a przecież w miasteczku jakiś musiał być, w końcu Niemcy to wierzący naród.
Przy jednej z chałup ktoś już się krzątał, usłyszały polską mowę.
– Ludzie, pochwalony. To miasto czy wieś? – zapytała wzruszona Stefania. – Bo sama nie wiem. Wygląda jak wieś, a przecież stacja kolejowa była, czyli miasto?
Człowiek stojący przed domem zdjął czapkę.
– Pochwalony. Miasto, Falkenburg się nazywa. Ale wy już za miastem jesteście, to kolonia pod lasem. Ładnie tu, niedaleko w lesie jest jezioro, latem można tam się kąpać i ryby łapać. Piękne miejsce, tyle wiemy, bo my sami tu od niedawna. Przyjechaliśmy spod Warszawy, sąsiady będziemy.
– Ano będziemy, Bóg wam zapłać. – Podziękowały i poszły dalej.
Wreszcie stanęły przed domem, który miał być ich. Zdziwiły się, jaki dookoła był porządek. Budynek wydawał się solidny, w oknach wisiały firanki, przed domem był mały ogródek, jeszcze bury o tej porze roku. Na tyłach zobaczyły kawałek sadu i bardzo się ucieszyły. Janka pokazała palcem jabłoń i uścisnęła dłoń matki. To był znajomy widok. Musiały przyznać, że było tu chyba ładniej niż u nich we wsi. Dom za Bugiem był zadbany i okazały, ale reszta wsi biedna, drewniana, z pokrzywionymi chałupami. A tu nie było widać ubóstwa, uliczki między zabudowaniami wyglądały porządnie i czysto. Dom stał na podmurówce, nad nią widać było okienka piwnicy zabite deseczkami i zabezpieczone przed zimowym chłodem. Jeszcze nic nie kwitło, było za wcześnie, ale ustawione skrzynie były już gotowe, tylko czekały na wiosnę.
Nad drzwiami zobaczyły numer piętnaście, to było ich miejsce. Towarzyszący im żołnierz kazał zaczekać i wszedł pierwszy, za chwilę na próg wyszła kobieta w wieku Stefanii i starszy mężczyzna. Żołnierz powiedział głośno, pokazując palcem na dom:
– Dom rekwirujemy dla repatriantów, mają się wprowadzać zaraz. Zrozumieli? Teraz oni tu, a wy weg. Poniali? – spytał wystraszonych ludzi.
Przecząco pokręcili głowami.
– Ich verstehe nicht. – Staruszek trzęsącą się ręką dotykał czoła, drugą kurczowo trzymał się framugi. – Ne rozumie, nicht.
– No to teraz kto frycom powie, że mają się stąd wynosić? – spytał zafrasowany. – To już nie jest ich dom.
– Spróbuję im to przetłumaczyć, tylko nie wiem, czy potrafię, słabo znam niemiecki – zaproponowała Stefania.
– Próbujcie, ja nie umiem wcale. – Żołnierz machnął lekceważąco ręką, było mu wszystko jedno, co Stefania im powie.
Ta popatrzyła na wystraszonych ludzi.
– On powiedział, że musicie się wynieść, i to zaraz. Możecie zabrać walizki z waszymi rzeczami, reszta dobytku zostaje. Na dworcu poczekacie na pociąg i pojedziecie do Niemiec.
Spuściła oczy, nie umiała spokojnie patrzeć na niedolę tych ludzi. Nie potrafiła ich nienawidzić, chociaż wiedziała, jak wiele zabrali jej ich rodacy. W głowie miała jedno: przecież to nie oni, nie ten staruszek i wystraszona kobieta.
W końcu na nich spojrzała.
Na twarzy mężczyzny malowało się zmęczenie, a w oczach kobiety pojawiły się łzy.
– My tu całe życie przeżyliśmy, gdzie chcą nas odesłać? – rzekła Niemka. – Ojciec nie przeżyje takiej podróży.
Stefania bezradnie rozłożyła ręce.
Żołnierz domyślił się o czym mówią.
– Dalej szkopy, zbierać się! – krzyknął. – Powiedz, że mają pół godziny. Odprowadzę resztę, to wrócę po fryców. Chociaż ten stary to tylko zajmie miejsce, on i tak nie dojedzie żywy. I powiedz im, że tylko ubrania mogą brać, reszta wasza. Do piwnicy niech jeszcze wejdą, każcie im. Zobaczycie, czy czegoś nie naszykowali, jak wybuchnie, to frycom łeb urwie.
Stefania potwierdziła, że tego dopilnuje, a żołnierz, pogwizdując, poszedł dalej.
Janka usiadła na progu i czekała, tuląc synka. Niemka w milczeniu weszła do domu. Po chwili wróciła i zaprosiła je do środka.
– Chodźcie, mam zupę i chleb. Zjecie. A potem doradzicie mi, co zabrać.
Janka chciała zaprotestować, że z Niemcami do stołu nie siądzie, ale matka złapała ją za rękę i gestem nakazała wejść. Gospodyni posadziła je za stołem, dla Antosia podsunęła wiklinowy koszyk. Janka położyła tam synka i usiadła. Antoś znowu zaniósł się kaszlem.
Niemka popatrzyła na niego zatroskana.
– Chory? Biedny mały. Nazywam się Hilda Amsel, też miałam syna. Nawet nie wiem, co z nim. Jedzcie zupę, my z ojcem zjemy w sieni, teraz to wasza kuchnia. Siadajcie, smacznego.
– Nie ma mowy, Hilda! – Stefania się oburzyła. – Siadajcie do stołu. Zjemy razem, to wy nas gościcie.
– Ostatnia zupa w tym domu. – Hilda westchnęła i pogładziła ręką kuchenny stół, milczącego świadka jej dotychczasowego życia.
Zapadła cisza, sytuacja wydawała się wszystkim niezręczna. Gospodyni postawiła na stole talerze z zupą. Jej ojciec przyczłapał z pokoju i usiadł razem ze wszystkimi. Przeżegnał się powoli i zaczął jeść. Dłonie drżały mu tak bardzo, że niewiele zupy trafiało do ust. Hilda wyciągnęła z szuflady łyżki, wypolerowane na błysk ozdobne sztućce odbijały światło. Jedną podała Jance.
– To mój ślubny prezent, bardzo je lubię. Użyję ostatni raz i zostawię ci w szufladzie. Musisz często polerować miękką flanelą, bo nie będą tak błyszczały. – Głos jej się łamał, raz jeszcze przejechała dłonią po grawerunku.
– Bierz, co potrzebujesz, co tylko chcesz, to twoje pamiątki – odpowiedziała Stefania. – My mamy trochę swoich rzeczy, damy radę. Bierz te łyżki, pakuj kołdry, koce i ciepłe swetry. Jak macie pieniądze, to też bierz, tylko dobrze schowaj. I wódkę bierzcie, dużo można za nią kupić.
Hilda słuchała uważnie, kończąc swoją zupę. Potem umyła talerz i zwróciła się do staruszka:
– Ojcze, pora się zbierać. Walizki już gotowe, chcesz coś jeszcze zabrać?
– Biblię. – Powoli poszedł do pokoju i za chwilę wrócił z księgą. Wyciągnął ją przed siebie i spojrzał na Stefanię. – Mogę? W środku nic nie ma, to niewiele warte. Możecie sprawdzić.
Stefania skinęła głową i odsunęła od siebie jego rękę z Biblią, nie chciała niczego sprawdzać.
Stary zdjął jeszcze ze ściany jakieś portrety i stanął, gotowy do drogi.
– Weźcie kożuch albo coś ciepłego, jeszcze zimno, a to daleka droga. Noce wciąż są chłodne, a i wygodniej na miękkim się położyć, a nie na deskach. Jechaliśmy długo, wiemy, jak jest – doradziła.
Stary lekceważąco machnął pomarszczoną ręką.
– I tak nie dojadę, tak czuję. I dobrze, jestem zmęczony życiem, dajcie mi już święty spokój.
Hilda spojrzała na niego z wyrzutem.
– Weź kożuch, tato, i nie mów takich rzeczy. Sama mam zostać? Johana już nie ma, Arnolda nie ma, nikogo nie ma. – Zaczęła płakać coraz głośniej, popatrzyła na Stefanię. – Masz dzieci? – spytała.
– Córka mi została, ona jedna. Jeden syn pochowany za Bugiem, drugi może żyje, był w partyzantce. Nie mam niestety od niego żadnej wiadomości. A może obu wojna zabrała?
– Ten drugi może jeszcze wróci, ja już nie mam na kogo czekać. Napiszę do ciebie z tego miejsca, do którego trafię, jakby się ktoś odezwał, to dasz mu mój adres. Jak matka matkę proszę, wciąż mam resztki nadziei, że mój syn wróci.
Patrzyła Stefanii prosząco w oczy, a ta nie mogła odmówić. Doskonale wiedziała, co tamta czuje.
Stary posłusznie założył kożuch. Hilda owinęła się chustką, założyła ciepły płaszcz i byli gotowi. Jeszcze raz spojrzała na kuchnię i przeżegnała się.
– Żyjcie tu dobrze, krowę zostawiamy, przyda się. Wasza też się zmieści w oborze. W letniej kuchni macie grzyby i weki, nie są zatrute, to plotki. I jeszcze na koniec wam powiem, że nie mamy żalu – rzekła i złapała walizkę.
Janka zaczęła płakać, było jej żal tych, co muszą stąd odejść. Matka nie umiała jej pocieszyć, stała i patrzyła, jak poprzedni mieszkańcy opuszczają dom, który właśnie przestał być ich. Stary Niemiec nie obejrzał się ani razu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Wrzątek (ros.)
Diabli wiedzą (ros.)
Oficer (ros.)
Po co tam jechać, tutaj też dobrze (ros.)
Bohater (ros.)