- promocja
W cudzym domu - ebook
W cudzym domu - ebook
Lata osiemdziesiąte XIX wieku. Los rzuca Joachima Hallmana (von Eistetten), Luizę Sokołowską (Roisier) i Dmitrija Szuszkina do Warszawy. Każdy z nich chce tu rozpocząć nowe życie. Tymczasem Joachim na skutek donosu zostaje osadzony w Cytadeli. Grozi mu szubienica, a w najlepszym razie wywóz na Sybir, gdyż śledztwo prowadzi specjalny wysłannik carski, radca Szuszkin. Nienawidzi on wszystkiego co polskie. Do czasu…
Wartka akcja przenosi się z Paryża, Gdańska i Warszawy na daleką Syberię. Spiski, konspiracja, namiętności – wszystko to ukazane na bardzo dobrze udokumentowanym tle historycznym. Bohaterowie ze swoimi problemami z tożsamością nabierają współczesnego wymiaru, a ich fascynujące przeżycia i perypetie miłosne trzymają w napięciu.
W cudzym domu to doskonała kombinacja romansu z powieścią historyczną sensacyjną i obyczajową.
Hanna Cygler – z urodzenia i zamiłowania gdańszczanka. Zawodowo zajmuje się tłumaczeniem ze szwedzkiego i angielskiego, a dla przyjemności – czytelników i swojej – pisze powieści (nie tylko dla kobiet).
Dom Wydawniczy REBIS opublikował następujące książki tej autorki: Odmiana przez przypadki, Dobre geny, Bratnie dusze, Tryb warunkowy, Deklinacja męska/żeńska oraz Przyszły niedokonany.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-133-0 |
Rozmiar pliku: | 757 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdańsk, lipiec 1880
Opuścił lekko rondo kapelusza, by ochronić twarz przed świecącymi prosto w oczy promieniami słońca. Czuł, że pod koszulą z nankinu pot ciurkiem spływa mu po plecach. Zbyt ciepło się ubrał jak na przechadzkę w samo południe, ale kto by pomyślał, że tak mocno przygrzeje po trzech dniach paskudnej pogody. Kiedy jednak skręcił pod górę, słońce pożegnało go i przesunęło się w stronę Bischofsbergu. Wreszcie mógł patrzeć prosto przed siebie, hen, jak najdalej, aż po sam horyzont.
Z dworca, spod bramy Wyżynnej, odjeżdżał właśnie pociąg. Można było dostrzec unoszącą się w górę parę z lokomotywy. Wieże kościołów i ciężkie gmachy z czerwonej cegły tym razem nie przeszkadzały mu w podziwianiu widoków. Z miejsca, w którym stał, wydawały się śmiesznie małe, niczym klocki, którymi z takim uwielbieniem bawiły się dzieci Klary. Mógł patrzeć o wiele dalej, przemknąć wzrokiem po wodach Motławy w stronę portu, skąd teraz wyraźnie widać było wypływający żaglowiec.
Może to nawet Prinz Albert, pomyślał Joachim i wytężył wzrok w poszukiwaniu szczegółów, które pomogłyby mu rozpoznać statek. Tak, to mógł być on. Przecież właśnie w tych dniach powinien wypłynąć do Liverpoolu po ładunek soli. Najpierw przedefiluje dumnie obok Weichselmünde, potem wpłynie w zatokę i nim zajdzie słońce, minie Hel. Joachim miał szczęście. Tego dnia panowała tak doskonała widoczność, że wyraźnie widział ciemny pasek półwyspu pokrytego lasem. A za nim... za nim był już tylko rozległy, ciemnogranatowy Bałtyk.
Westchnął, wędrując wzrokiem do miejsca, gdzie woda wtapiała się w horyzont. Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby właśnie tam mógł podążyć, ale na wspomnienie wzburzonego morza momentalnie zakręciło mu się w głowie. Dzikie fale, które uwielbiał obserwować podczas jesiennych sztormów, natychmiast straciły swój urok, kiedy znalazł się na pokładzie żaglowca.
– Przyzwyczaisz się po trzech dniach – obiecywał Thomas, ciągnąc go jak bezwolnego cielaka do kajuty. – Ja sam musiałem spłacić Neptunowi daninę.
Próżne obietnice. Mimo najszczerszych chęci i wytężania woli do granic możliwości Joachim się nie przyzwyczaił. Całą drogę do Cardiff spędził, trzymając w objęciach wiadro. Powrót był znacznie lepszy. Spał niemal przez cały czas nafaszerowany opium dostarczonym Thomasowi przez usłużnego angielskiego medyka.
– Nie martw się, bracie. Armator nie musi być wilkiem morskim. Wystarczy, że ma głowę do liczb, a ty przecież umiesz liczyć jak mało kto – pocieszał go Thomas, który niemal natychmiast po zawinięciu do angielskiego portu zniknął na dobrych parę godzin w lupanarze, zwalając na niego całą odpowiedzialność. On jednak – głównie ze względu na wciąż utrzymujące się zawroty głowy – nie mógł jej udźwignąć.
– A twoja Regina?
Joachim próbował wzbudzić w bracie wyrzuty sumienia – przecież miał się za miesiąc żenić – ale Thomas tylko przewrócił oczami.
Te parę dni w Cardiff okazało się tak samo zmarnowane jak cała podróż. Joachim niemal nie wychodził z wynajętego przez brata pokoju, nie licząc przymiarek nowego surduta i paru tweedowych marynarek u krawca.
I tak wyglądała jego wymarzona podróż po ukończeniu Akademii Handlowej. Aż żałość człowieka brała!
Joachim wyjął z kieszonki jedwabną chusteczkę i wytarł zaczerwienioną i spoconą twarz. Ponownie spojrzał na widok rozpościerający się u jego stóp. Fortyfikacje, bastiony, a dalej, jeszcze dalej płaskie pola Żuław z nielicznymi zabudowaniami. Tak, po raz kolejny utwierdzał się w przekonaniu, że tylko widok aż po sam horyzont, bez zabudowy czy gór, daje mu prawdziwą radość. Nie ma żadnych przeszkód, westchnął świadomy, że tak niewiele rzeczy sprawia mu w życiu przyjemność.
Z namaszczeniem złożył chusteczkę we czworo i ścisnął mocniej w ręku laskę. I ponownie to dziwne uczucie rozradowania. Czy to rzeczywiście wpływ świeżego powietrza i tak niezwykłego jak na niego wysiłku fizycznego? Bracia wielokrotnie zachęcali go do jazdy konnej czy szermierki, ale on... nie nadawał się do tego, podobnie jak do roli żeglarza. Tego dnia na spacer wypchnęła go Klara, której dzieci narobiły w willi takiego hałasu, że poczuł się zmuszony do ucieczki.
– Onkel, Onkel, a będziesz z nami chodził na ślizgawkę przy bramie Wyżynnej?
Pięcioletnia Marta powinna mieć już na tyle rozumu, żeby pojąć, iż tego rodzaju uwaga wygłaszana u schyłku sierpnia jest przedwczesna, niestosowna i prawdę mówiąc, głupia.
Joachim wykrzywił się do dziewczynki, przybierając tak okropną minę i przewracając białkami oczu, że mała z krzykiem wybiegła z pokoju. Jej czteroletni brat Wiluś wyskoczył jak oparzony spod fortepianu i dołączył do siostry.
– Potwór, potwór! Wujek Jakim zamienił się w potwora. Na pomoc, mamo!
Po chwili do bawialni wbiegła zadyszana Klara. Musiała pokazywać kucharce jakieś nowe berlińskie receptury, bo na suknię miała narzucony fartuch, a na jej dłoniach widać było mąkę.
– Jakim! Co to za brewerie! Nie możesz choć przez chwilę się nimi zająć?
– Ale, ale... – zaczął wyjaśniać Joachim, chcąc spytać, gdzie się podziała guwernantka, ale siostra nie pozwoliła mu skończyć.
– Doskonale wiem, że sam zaczynasz te zabawy, drażnisz się z nimi, więc nie można się potem dziwić, że zachowują się jak dzicy – oświadczyła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Joachim dostrzegł, że za żółtymi falbanami sukni Klary kryje się Wiluś i czujnie łypie na niego wzrokiem. I jak tu można zasłużyć na czyjkolwiek respekt, kiedy jego siostra zamiast złoić skórę swoim trutniom, robi wyrzuty jemu? Rozpuszcza dzieci jak dziadowski bicz. Joachim doskonale wiedział, że metody wychowawcze siostry nie przysparzają jej w rodzinie zwolenników. Dzieci powinny być widziane, a nie słyszane. A te, gdy się rozdarły, słychać było aż na Głównym Mieście. Za grosz dyscypliny. Klara się doigra, bo wkrótce się rozniesie, jaką jest nieudolną matką. Jej mąż, który ciągle jeździ do Berlina, pewnie też w końcu zauważy, co Klara wyprawia z jego latoroślami.
– Ja wiem, Jakimie, że to trudne, być ostatnim w rodzinie dzieckiem. Ale dziecko już dorosło. Tak, powtórzę to dobitnie, dorosło. Zajmij się więc czymś stosownym, wyjdź z domu i idźże na jakiś spacer. Bo ja już tego wszystkiego sama nie ogarnę! – westchnęła na koniec i w ostatniej chwili powstrzymała się przed poprawieniem sukni na swym wystającym brzuchu.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku drzwi. Joachim już chciał odetchnąć z ulgą, gdy towarzyszący jej Wiluś nagle się odwrócił i zrobił przeokropną minę, znacznie przeraźliwszą niż jego własna. Co miał począć, trzeba było jak najszybciej zniknąć z domu, który z każdą minutą zamieniał się w prawdziwe piekło.
Za parę dni miał rozpocząć pracę, więc może pomysł, by się trochę rozruszać, nie był najgorszy. Myśl o pracy nie napawała go zbyt wielkim entuzjazmem, ale pozostanie w domu z sopocką czeredą nie wchodziło w rachubę. Mogło być tylko gorzej. Mąż Klary, bankier, może przecież jeszcze kolejny tydzień załatwiać swe berlińskie interesy. Klara nie zdąży więc do rozwiązania wrócić do własnego domu, który opuściła na okres wyjazdu męża, urodzi kolejne dziecko... a potem zapewne miną jeszcze dodatkowe tygodnie, zanim będzie można zorganizować dla nich odpowiedni i bezpieczny transport. Groźba jeszcze większych krzyków i hałasów była więc całkiem realna. Koszmar.
Zanim Joachim zaczął schodzić tą samą ścieżką, którą się tu wdrapał, spojrzał jeszcze na budynki koszar, skąd dochodziły głośne komendy. Uśmiechnął się do siebie. Tego jednego był całkowicie pewien. Za nic w świecie nie chciałby zostać oficerem. Może więc nie powinien odczuwać, gdzieś w środku, tego dziwnego uczucia niezadowolenia, które potrafiło gryźć go po nocach, a w dzień sprawiać mu niemal fizyczny ból. Dlatego też potrzebował spokoju... dużo spokoju. Spokój ten na ogół udawało mu się znajdować w książkach, a ponieważ rodowy księgozbiór już od dawna nie stanowił dla niego atrakcji – książki wybierane były raczej przypadkowo, a nie z chęci ich studiowania, co można było poznać po niepoprzecinanych kartkach – Joachim w drodze powrotnej postanowił udać się do biblioteki miejskiej.
Mieściła się ona w przebudowanym kościele św. Jakuba, obok szkoły nawigacyjnej, i kiedy Joachimowi udało się do niej dotrzeć, był już znów spocony i zmęczony. W drzwiach wejściowych niemal zderzył się z młodzieńcem niosącym w objęciach parę opasłych tomów. Trzeba było wygłosić formułę przeprosin, uchylić kapelusza, ukłonić się parę razy. Uff, książek też mu się, prawdę mówiąc, odechciało. Skoro jednak tu zaszedł, to skorzysta z okazji, żeby zobaczyć, czy może pojawiły się jakieś nowości. Byleby nie poezja. Taki Schiller czy Goethe nadawaliby się pewnie dla jego siostry, gdyby nie musiała zajmować się dziećmi, ale on mógł spokojnie żyć bez ich niewątpliwego wkładu w literaturę niemiecką.
Innym powodem, dla którego Joachim lubił odwiedzać bibliotekę miejską, był olejny portret jego dziadka. Obraz wisiał w głównej sali, nad stolikiem, przy którym zawsze sadzano Joachima, gdy chciał przewertować „Danziger Zeitung”. Nie zwykł robić tego w domu, gdyż liberalny charakter gazety budził niezadowolenie rodziny.
Bibliotekarze doskonale go znali i wiedzieli, że młody Joachim jest wnukiem Gustava von Eistettena, zasłużonej dla miasta postaci.
Współzałożyciel gdańskiej giełdy zbożowej, rajca miejski, członek kuratorium Akademii Handlowej, a także właściciel linii żeglugowej Rederei Nord G. v. Eistetten patrzył na potomnych z wysoka, zimnym wyrazem oczu dając do zrozumienia, że nie każdy może osiągnąć w życiu takie zaszczyty. Oprócz spojrzenia potwierdzały to liczne ordery i odznaczenia zdobiące jego pierś. Na szczęście dziadek portretowany był już w zaawansowanym wieku i zapewne trudno byłoby znaleźć rodzinne podobieństwo pomiędzy nim a jego zaczytanym w liberalnej gazecie wnuku. Jednak, jak się okazało, nie do końca.
– Ten orli nos to po dziadziu. Od razu można poznać, ha, ha – usłyszał któregoś dnia wysoki damski głos.
Zaskoczony oderwał wzrok od wiadomości i spojrzał w górę. Kobieta w średnim wieku, która wypowiedziała te słowa, wychodziła już spiesznie z biblioteki. Joachim zwrócił uwagę na jej dość ubogi strój, z którym kłóciło się zbyt pstrokate nakrycie głowy. Przed drzwiami odwróciła głowę i dostrzegłszy zaciekawione spojrzenie młodzieńca, przyłożyła palec do ust i... puściła do niego oko. Zanim Joachim zdążył zamknąć otwarte ze zdziwienia usta, kobieta zniknęła.
To oburzające, pomyślał, takie nieprzystojne zachowanie w publicznym miejscu. Skąd się ta kobieta tu wzięła? Z lupanaru? Ale taka stara? I w bibliotece? I wspomniała o dziadku?
Patrząc na portret dziadka dwa lata później, Joachim musiał stwierdzić, że ta dziwaczna i niepokojąca kobieta zażartowała wówczas z niego. Podobno dziadek w młodości był urodziwy i cieszył się niezwykłym powodzeniem u kobiet. Niestety, jego wnukowi dobry Bóg poskąpił urody.
Patrząc na lekko pucołowatą i rumianą twarz Joachima, która czerwieniła się tak często jak u dziewczyny, oraz jego dość jasne włosy i niebieskie oczy, można było mieć wątpliwości, czy pochodzi ze szlacheckiej rodziny. Można by go raczej wziąć za jednego z tych polskich robotników portowych, którzy pracowali przy przeładunkach. Odróżniał go od nich jedynie strój.
Kiedy czasem ktoś ze znajomych podczas odwiedzin w domu rzucił nieopatrznie uwagę, że Joachim nie jest podobny do swego rodzeństwa, po stronie gospodarzy zapadała niezręczna cisza. A kiedy słowa te wypowiadano w obecności ojca, widać było wyraźnie, jak zaciska nerwowo szczęki.
– Witam szanownego pana! – znajomy głos przerwał mu rozmyślania.
Joachim zerwał się z miejsca i przywitał ze swym dawnym nauczycielem fortepianu.
– Dzień dobry! Od lat pana nie widziałem – powiedział prawdziwie ucieszony widokiem Johanna Wolskiego. Cierpliwemu pedagogowi udało się nawet nauczyć go kilku nieskomplikowanych melodii. I to chyba ostatecznie zaspokoiło aspiracje matki w tym kierunku, gdyż nagle jego edukacja muzyczna się zakończyła.
Skuteczność w pracy Wolski okupił przedwczesną łysiną. Zauważył to, kiedy nauczyciel, witając się z nim, uchylił czarnego melonika.
– Przejdźmy na korytarz – zaproponował Joachim. – Nie zabawię dzisiaj dłużej w bibliotece. Proszę powiedzieć, co słychać u pana?
– Poszczęściło mi się na cudzym nieszczęściu – odparł Wolski. – Mojej ciotce z Warszawy zmarło się przedwcześnie parę lat temu. Zapisała mi dość sporą sumkę, dzięki której mogłem zwiedzić Europę i wreszcie zobaczyć Paryż i Berlin.
– To miło. To znaczy, przykro mi z powodu ciotki... – zaplątał się nieco. – Ale taka podróż...
– Taka podróż to coś wspaniałego, panie Joachimie – wszedł mu w słowo Wolski. – Tym bardziej że dzięki niej udało mi się poznać żonę.
– Żonę? – zająknął się Joachim. Kiedyś wydawało mu się, że nauczyciel jest w wieku jego rodziców. Teraz ze zdziwieniem zrozumiał, że mimo początków łysiny Wolski nie może być od niego starszy więcej niż dziesięć lat. Wysoki i szczupły, z pewnością mógł się podobać kobietom.
– Tak. Wielkie szczęście miałem, żeby w Paryżu spotkać również Polkę.
– Również? – zdziwił się młody von Eistetten.
– Jestem Polakiem, panie Joachimie. W zasadzie nazywam się Jan Wolski. Przedstawiałem się u was niemieckim imieniem, bo wiedziałem, że szanowna mamusia niezbyt lubi moich rodaków. Ale mniejsza o to, proszę powiedzieć, co pan porabia.
– Nic takiego specjalnego. – Joachim pokręcił nosem. – Skończyłem Akademię Handlową.
– To pięknie. I pewnie już posada na pana czeka?
– Jeszcze nie podjąłem decyzji. Urlopuję i się zastanawiam.
– Zawsze myślałem, że pan zostanie wynalazcą. Był pan taki ciekaw wszystkiego, co pana otacza. Nie interesowały pana nuty, tylko samo powstawanie dźwięku. Dopiero jak narysowałem z grubsza konstrukcję instrumentu, zgodził się pan łaskawie za nim zasiąść. Taki był z pana uparciuch.
– Nie byłem wymarzonym uczniem – zgodził się Joachim.
– Taka praca – przyznał Wolski. – A jak się miewa szacowne rodzeństwo?
– Klara wyszła za mąż sześć lat temu, Paul zarządza u teścia fabryką lin okrętowych i powrozów, a Thomas z ojcem kierują naszą firmą. Wszyscy na miejscu, no może z wyjątkiem siostry, ale nie wyprowadziła się zbyt daleko, jedynie do Zoppot.
– O, panna Klara – Wolski się zaróżowił – to znaczy pani Klara. Bardzo urodziwa z niej była kobieta.
Nagle Joachim zrozumiał, że lekcje muzyki musiały się skończyć z innego powodu niż jego brak słuchu muzycznego.
Mężczyźni porozmawiali jeszcze przez parę minut, po czym rozstali się, życząc sobie powodzenia. Wolski ruszył w stronę Głównego Miasta, a Joachim do domu. Zdążył trochę odetchnąć wśród książek i zapachu starodruków, jednakże studiowanie ksiąg i zajęcie uczonego również nie wydawało się rozwiązaniem jego dylematu życiowego.
Joachim wracał do domu w zamyśleniu i dopiero głośny okrzyk niemal nad uchem kazał mu się zatrzymać. Jopengasse przemierzała grupa więźniów ubranych w czarno-żółte uniformy. Na nogach mieli łańcuchy, które z głośnym szczękiem uderzały o bruk. Przechodnie zatrzymali się karnie, ułatwiając kolumnie przejście, tym bardziej że eskorta trzymała w rękach broń gotową do strzału. Głowy więźniów były pochylone, wyglądali na zmęczonych po pracach publicznych, tylko jeden z nich szedł wyprostowany i z szyderczym uśmiechem na twarzy. Gdy mijał Joachima, spojrzał mu prosto w oczy. Było to tak przeszywające spojrzenie, że ciarki przeszły chłopaka. Spuścił na chwilę głowę, a kiedy ją podniósł, więźniowie dochodzili już do Zbrojowni.
Co to za drab, pomyślał, próbując otrząsnąć się ze wspomnienia niemiłego incydentu. Zapewne jakiś wielokrotny morderca i sadysta. Powinno się takich wieszać od razu po złapaniu, a nie utrzymywać przez tyle lat. Nawet te prace, które wykonywali dla miasta, nie były tego warte. Przez chwilę miał ochotę zajść do znajdującego się w pobliżu szynku na szklaneczkę porteru, by się trochę rozluźnić, ale spojrzawszy na cyferblat zegarka, zobaczył godzinę czwartą. Była to pora, kiedy u von Eistettenów podawano ciasto oraz kawę lub herbatę, a tego posiłku Joachim nie zamierzał tracić. Od dziecka uwielbiał wszelkie słodkości. Szybkim krokiem podążył prosto do domu.
Skręciwszy w Langgasse, już z odległości kilkudziesięciu metrów zauważył powóz, który zatrzymał się przed ich kamienicą. Prawdopodobnie będzie konkurencja do deserów, pomyślał, i nie mając ochoty natknąć się na gości matki, postanowił wkraść się do domu wejściem dla służby.
Już na samym progu dało się zauważyć w domu większą niż zazwyczaj aktywność.
– Boże, Boże. Śmietanka się zwarzyła – usłyszał głos Hanki, rozmawiającej po polsku z kucharką. – Kto ci sprzedał takie świństwo?
– Głupiaś, dziewczyno, i tyla. Skąd wzięłaś tę śmietankę? Tutaj stał słój do twarogu. W głowie siano. O chłopakach tylko myśli.
Hanka coś odpowiedziała, ale Joachim nie usłyszał, co mówi.
– Nie ma pana Thomasa, więc nie strój min, tylko skup się na robocie. A jak opadnie galaretka, to ci chyba tyłek spiorę.
Joachim zachichotał. Kucharka miała ręce jak szufle do węgla, więc lepiej było z nią nie zadzierać. Rozbawiło go poza tym, że Hanka może się kochać w jego bałamutnym bracie. Chyba nawet pokojówka powinna wiedzieć, jaki jest Thomas. Przecież on może ją tylko wykorzystać, nic więcej. Jakie te kobiety są głupie i naiwne!
– O! Pan już wrócił! – usłyszał nagle za plecami głos kamerdynera, Josepha. – Zaraz powiem, żeby Hanka postawiła dodatkowe nakrycie. Przyjechały panie Claaszenowa, Krummhausen i von Reutt.
– A moja siostra? – spytał w obawie, że gdzieś w ciemnych zakamarkach domu czyhają jej dzieci, by się znienacka rzucić na niego z okrzykiem radości.
Kamerdyner zrobił poważną minę.
– Pojechała do ciotki swojego męża. Pani von Eistetten nie chciała się zgodzić, ale panienka, to znaczy pani Klara, powiedziała, że musi...
Klara oczywiście musiała postawić na swoim, stwierdził Joachim. Wynikało z tego, że w salonie jest siostra matki i jej obie serdeczne przyjaciółki. Ledwie wczoraj ojciec zdążył wyjechać do Königsbergu, a te, jak zwykłe przekupki, już się zleciały na plotki, pomyślał, przypominając sobie od razu podsłuchaną parę miesięcy wcześniej rozmowę pomiędzy matką a jej siostrą, panią Claaszen. Słowa, które wówczas usłyszał, wstrząsnęły nim bardziej, niż chciał się do tego przyznać. Być może to właśnie od nich rozpoczęła się jego udręka niezdecydowania. Od tego dnia czuł się bowiem jak człowiek noszący na sobie źle skrojone ubranie, które go nieustannie gniotło i uwierało, na każdym kroku przypominając o fuszerce krawca.
– Jeszcze nie – zatrzymał Josepha. – Idę najpierw do swojego pokoju się odświeżyć.
Kamerdyner skinął głową, a młody von Eistetten zaczął się wspinać po schodach na piętro.
Wszędzie ten półmrok, myślał z nasilającym się znów niezadowoleniem. W gorący dzień trudno było tu oddychać, gdyż okna zamykano, by uniknąć kurzu. Matka miała na tym punkcie obsesję. Ciężkie drapowane zasłony z pluszu skutecznie utrudniały dopływ powietrza. Poza tym, mimo zgromadzonych w mieszkaniu kosztownych berlińskich mebli, „stosownych” obrazów olejnych i mnóstwa różnych drogocennych bibelotów, miało się wrażenie dużej przypadkowości i chaosu w wystroju wnętrz. Zupełnie inaczej niż w sopockich salonach Klary, którą wszystkie znajome uważały za wyrocznię mody. Tam nie było mroku i ciasnych pomieszczeń, tylko jasne, przestronne przestrzenie i pokoje z oknami wychodzącymi na morze. Nic dziwnego, że siostra nie mogła tu wytrzymać, choć matka była niezadowolona, że „wystawia się na widok”, będąc tak blisko terminu rozwiązania.
Joachim zwolnił kroku, mijając drzwi do pokoju, w którym matka przyjmowała gości. Były lekko niedomknięte, więc chciał jak najciszej się przy nich prześlizgnąć, lecz kiedy już je mijał na samych czubkach palców, nagle usłyszał swoje imię.
– Joachim – powiedziała jego matka, a potem chyba musiała wziąć do ręki filiżankę herbaty, gdyż nagle zadźwięczała krucha porcelana. – Myślę, że z nim nie będzie żadnego problemu.
– Miły chłopiec, choć niepodobny do naszej... – usłyszał głos ciotki Claaszenowej, ale matka nie pozwoliła jej skończyć.
– Jego uroda niewiele tu znaczy. Na razie jest jeszcze nieopierzony. Poza tym na szczęście wszystkie moje dzieci znają swoje miejsce.
– A jakie jest miejsce Joachima? – zainteresowała się Claaszenowa.
– Nie powiem, ma wybór. Może pracować z ojcem i Thomasem w żegludze, a gdyby mu to nie pasowało, pójdzie na praktykę do banku, do męża Klary.
– Nie rozumiem, że upieracie się przy tej pracy – odezwał się głos prawdopodobnie pani Krummhausen. – Może lepiej by było, żeby chłopak poznał najpierw trochę świata.
– Mario. – Wyczuł lekkie podenerwowanie w głosie matki. Poza tym filiżanka została mocniej odstawiona na talerzyk. – Cóż to za wymysły! Nie może być tak, że chłopak nabierze próżniaczych przyzwyczajeń. Niestety, historia naszej rodziny pokazuje wyraźnie, jak to jest, kiedy się nic nie robi, by ratować majątek. Gdyby nie nasz ojciec...
Joachim od dziecka karmiony był historią sukcesu dziadka. Gustav von Eistetten jako najmłodszy syn właściciela ziemskiego w Prusach Wschodnich nie miał w zasadzie innego wyjścia, niż wstąpić do armii. W wieku siedemnastu lat porzucił więc majątek rodzinny, chylący się ku upadkowi przez zamiłowanie głowy rodu do kart i kobiet, i zaciągnął się do wojska, które w tym czasie próbowało zagrodzić drogę francuskiemu cesarzowi. Nie dane mu było jednak uczestniczyć w zwycięskich bitwach. Oddziałowi, w którym służył Gustav, przyszło utknąć na niemal rok wraz z armią rosyjską przy oblężeniu Gdańska, który wówczas nazywano Wolnym Miastem i który znajdował się w rękach wojsk napoleońskich. Po jego zdobyciu młody Gustav, podczas oblężenia współpracujący z Rosjanami i wykazujący już pierwsze oznaki smykałki kupieckiej, szybko stwierdził, że w zubożałym przez wojnę mieście są większe możliwości do robienia interesów, i wykupiwszy się z wojska, postanowił właśnie z tym miejscem związać swój los. Był to doskonały wybór życiowy, gdyż z roku na rok udawało mu się pomnożyć fortunę i przejąwszy schedę po paru upadłych domach kupieckich, zbudował własny. Założył też towarzystwo żeglugowe, które wkrótce stało się jego oczkiem w głowie.
– Naszemu ojcu udało się na nowo zbudować rodzinną fortunę – powiedziała po chwili matka. – Później mój mąż przeprowadził ją pomyślnie przez rafy kryzysów, a teraz przyszedł znów czas, by ją wzmocnić. Obawiam się, że Joachim będzie musiał sprostać swym obowiązkom i wziąć na siebie odpowiedzialność. To najważniejsze rodzinne motto.
– Masz rację, Wilhelmino – odezwała się ciotka Claaszenowa. – Najgorsze jest, kiedy ludzie ulegają egoistycznym pobudkom. Ale chyba w wypadku Joachima nie jest to możliwe, prawda? Chociaż bywało, że w niektórych sprawach potrafił przejawiać ośli upór. Co będzie, jeśli nie spodobają mu się twoje plany?
Za drzwiami słychać było westchnięcie matki.
– Obawiam się, że muszą mu się spodobać. Droga Eugenio, a w jaki inny sposób się utrzyma? Ja oczywiście kocham wszystkie moje dzieci tak samo, ale przecież nie mogę być ślepa na ich zalety i wady. To prawda, Joachim jest uparty, ale jest również chłopcem o spokojnej naturze. Lubi czytać, umie dobrze liczyć, więc nie będzie z nim żadnych kłopotów. Dostosuje się więc do pracy w firmie.
Dłoń podsłuchującego rozmowę Joachima zacisnęła się w pięść.
– Gorzej było z Thomasem, nieprawdaż? – odezwała się pani van Reutt. – Nie wierzyłam, że wysiedzi w jednym miejscu.
– Właśnie – przyznała jej rację matka. – A teraz świetnie sobie radzi. Z Joachimem będzie tak samo. A za parę lat pomyślimy o jego ożenku. Czy masz już jakieś plany w sprawie Ursuli, moja droga? – matka zwróciła się do przyjaciółki.
Joachim nie mógł oderwać się od miejsca, w którym stał z uchem niemal przyklejonym do drzwi. Za chwilę pewnie usłyszy na schodach kroki Hanki niosącej dzbanek ze świeżo zaparzoną herbatą i wtedy...
– O, wpadła ci w oko nasza Ula – zaśmiała się perliście Mathilda von Reutt. – Ma dopiero piętnaście lat.
A poza tym pryszcze na twarzy i krzywy uśmiech, pomyślał rozzłoszczony Joachim.
– Ale za parę lat... – powiedziała matka – będzie doskonałą partią dla naszego Joachima. Czyż nie byłoby cudownie, gdybyśmy zostały rodziną, droga Tildziu? Szlacheckie rody...
W tej samej chwili Joachim uświadomił sobie, że „rozrzedzone” szlachectwo von Eistettenów matka próbuje wzmacniać mariażami swojego potomstwa. Ursula von Reutt, za nic w świecie! W tej chwili zupełnie nie myślał o „tłustym” posagu wybranki i jej pokaźnym dochodzie rocznym.
– Ula umie pięknie wyszywać. Jej robótki nie mają sobie równych. Poza tym uczę ją, jak prowadzić dom na wysokiej stopie – zachwalała „swój towar” von Reuttowa. – Nie ma wprawdzie głowy do książek, ale to nie jest zajęcie dla kobiety. Ważne, że jest słodka, skromna i bardzo pobożna. Przyda się to w wychowaniu dzieci.
– Najlepiej, jakby mieli czwórkę, tak jak ja – wyszeptała rozmarzona matka. – Pragnę mieć szesnaścioro wnucząt.
Przez chwilę marzenia matki zmaterializowały się przed oczami Joachima i zaludniły korytarz, krzycząc i przepychając się jedno przed drugie. To wszystko mi się śni, pomyślał i przetarł ręką czoło.
– Ursula ma idealną budowę do dzieci. Z pewnością może ich sporo urodzić. Całe szczęście, że się we mnie wrodziła.
– Bardzo się cieszę, że jesteśmy jednej myśli. Eugenio, przyznaj, że to jest wspaniały pomysł.
– Doskonały – przyznała ciotka Claaszenowa. – Wszystkie poprzednie również się sprawdziły – dodała z pewnym przekąsem. – Nic dziwnego, to przecież ty jesteś najbardziej podobna do naszego papy.
Joachim, słysząc trzeszczenie schodów zwiastujące pojawienie się Hanki, w ostatniej chwili wpadł do biblioteki. Przez chwilę ciężko oddychał, przerażony. Jego strach jednak nie brał się z tego, że nie chciał być złapany na podsłuchiwaniu. Joachim był wstrząśnięty tym, co usłyszał.
Nagle pojął, jak niewiele znaczy dla rodziny. Nie liczył się on sam, Joachim von Eistetten, jego zainteresowania, pragnienia i nadzieje. Był w ich grze jedynie pionkiem, zwykłym przedmiotem, który można przestawiać po planszy życia. A jego przyszłość miała zostać poświęcona dla rodziny. Chcą go zakuć w małżeńskie kajdany i związać z osobą, której sam nigdy nie wybrałby na małżonkę, ba, do której czuł głęboką awersję. Wszystko starannie zaplanowano, zupełnie ignorując jego zdanie.
Joachim pomyślał przez chwilę o ojcu i jego losach, o których przypadkowo dowiedział się podczas poprzedniego podsłuchiwania pod drzwiami. Wówczas to z ust siostry matki usłyszał, jak to jego własny ojciec uległ namowom dziadka, choć może, jak się nad tym zastanowić, nie było to dla niego wcale żadnym poświęceniem – Wilhelmina była przecież atrakcyjną kobietą – ale jego najmłodszy syn nie miał zamiaru tego zrobić. Nie pozwoli im decydować o swoim życiu. Obskuranci!
Gorączkowo rozglądał się po półkach z książkami, przez chwilę zatrzymał wzrok na strusich piórach i sztucznych kwiatach umieszczonych w wazonie, a potem podszedł do okna wychodzącego na Langgasse i bez wahania otworzył je na oścież. Jego uszu momentalnie doszedł ludzki gwar, tętent końskich kopyt i odgłos toczących się kół. Wyjrzał na pulsującą życiem ulicę. Kamienica naprzeciwko znajdowała się w bliskiej odległości, ale kiedy wychylił się nieco dalej w lewo, w stronę Złotej Bramy, na którą spływał czerwonawy blask zachodzącego słońca, zrozumiał nagle, co chce zrobić. Roześmiał się do siebie na głos, szczęśliwy, że wreszcie udało mu się podjąć decyzję. Miał dziewiętnaście lat i cały świat należał do niego. I nie da go sobie wydrzeć. Za żadną cenę!