- W empik go
W czarnej zimnej wodzie - ebook
W czarnej zimnej wodzie - ebook
Panie Jezu, na drzewie wiszący, zabierz ode mnie tę wodę! Kacper porzuca życie przestępcy. Uciekając przed demonami z przeszłości, trafia na małą wyspę na Morzu Śródziemnym. Prowadząc tam życie porządnego obywatela, pomału zaczyna wierzyć, że wreszcie udało mu się zamknąć rozdział przemocy i szaleństwa ostatnich lat. Nic bardziej mylnego… Kiedy Kacper wraca do Polski, by zmierzyć się z trudną historią swojej rodziny, na drodze do prawdy staje mu bezwzględny morderca i fala okrutnych wspomnień z przeszłości. W czarnej zimnej wodzie to thriller o dziedziczności zła, przemocy i duszącej rozpaczy, wiodących do coraz to kolejnych śmierci. Jan Godlewski – muzyk i pisarz zamieszkały we Wrocławiu. Założyciel przestrzeni artystycznej Black Moon, perkusista i wokalista. Twórca charytatywnego cyklu koncertowego Hardcore dla Piesków.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65891-00-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Tracę rozum, Jezu, który wisisz na drzewie. Przyszedłem tu do Ciebie, bo tu cicho i pusto, tylko my dwaj i drzewa. Nikt nie usłyszy. Muszę to z siebie wyrzucić, a nie powiem nikomu żywemu. Jestem samotny. To trochę Twoja wina, ale o tym opowiem potem. Ty nigdy nie narzekałeś na brak towarzystwa. Nawet kiedy pościłeś na pustyni, przychodził do Ciebie Szatan. Do mnie nikt nie zagląda. Pomyślałem, że chociaż Tobie opowiem, co mi się niezwykłego przytrafiło. Rok temu miałem sen: stoję w jeziorze, po pas w wodzie, i łowię ryby. Nic nie bierze, więc czekam. Czekam długo, bardzo długo, słońce już zachodzi, zaraz będzie ciemno, trzeba by wracać do domu. Niczego wielkiego się już nie spodziewam, ale zarzucam jeszcze raz, tak na wszelki wypadek. I nagle jak nie pociągnie! Wielka ryba, myślę sobie, Jezusie na dębie wiszący, i ciągnę z całych sił. A żyła napięta jak struna i ani drgnie. Ciągnę, szarpię w przód, w tył, na boki szarpię, nic. O milimetr się nie ruszy. Wyczuwam stopą korzeń pod wodą, zapieram się, wędka pod pachę, na prawą rękę wkładam rękawicę, bo prawą mam silniejszą. Nawijam żyłkę na dłoń i ciągnę. Ruszyło. Idzie opornie, jakbym ciągnął lokomotywę. Pęka rękawica, żyła wchodzi w skórę, krew spływa do wody, Ojcze, który do dębu przybity za nas umarłeś, zaraz urwie mi rękę! Ale żeby puścić? Nie ma mowy. Chcę zobaczyć, co za potwór siedzi tam w głębinach, że ma tyle siły. Nagle huknęło. Zabulgotało. Żyła pęka, wpadam do wody, na szczęście jest płytko, bo nie umiem pływać. Wynurzam się i patrzę. Na środku jeziora fala wysoka jak kościelna wieża. Przesuwa się wolno do brzegu, a przy tym dygocze i wije się jak wąż. Widzę, że całą wodę z jeziora zabiera, odsłania się czarne, muliste dno, a ona rośnie. Nagle chybocze się, trzęsie z dołu do góry i spada prosto na mnie. Zamykam oczy i nabieram powietrza w płuca. Teraz umrę, myślę. Przygniata mnie, dociska do dna, ruszyć się nie mogę. Chyba się modlę, ale nie jestem pewien. Nie pamiętam też, czy się bałem. Nigdy mi jakoś specjalnie nie zależało na życiu. W każdym razie nagle ciężar odpuścił, poczułem, że mogę ruszyć szyją, podniosłem się i zobaczyłem, że fali już nie ma, a woda, która się rozlała po polach, wraca do jeziora. Siadam na mokrym piasku, rozglądam się. Szumi mi w uszach. Patrzę, ale nie wierzę. Zamykam oczy i znowu patrzę. Na brzegu stoi kobieta, goła cała, jakeś ją, Panie dobry, stworzył, a taka ładna, że byś sam taką nie pogardził. Dokoła niej gromadka dzieciaczków, też gołych, a same aniołki, jedno ładniejsze od drugiego. Stoją przy jej nogach i patrzą. „Wyjdźcie, bo wilka dostaniecie przecież”, mówię do nich, biorę z ziemi płaszcz, staję na brzegu i podaję kobiecie. Spogląda na mnie czarnymi oczami, uśmiecha się. Ma długie włosy, do pasa prawie, kołyszą się lekko na wietrze. Wychodzi, dzieci sznurem za nią, jedno za drugim, uśmiechnięte, oczka im się błyszczą, szczypią się, przepychają. Baba bierze ode mnie płaszcz, zarzuca sobie na ramiona, a brzdące odstępują od niej i teraz mnie otaczają kołem. Chwytają mnie za ręce, za spodnie, za koszulę. Prowadzą do wody. Baba mówi, a głos ma dziwny, że teraz wszystko będzie jak zapisano. Dzieciaki kładą mnie na wodzie, chłopczyk o złotych włosach mówi, żebym się nie bał, bo nie utonę. I faktycznie, nie idę na dno. Unoszę się na powierzchni jak łódka. Drobne rączki dzieci odpychają mnie od brzegu. Płynę. Jest mi dobrze i spokojnie, podnoszę głowę, widzę, jak stoją na piasku i robią się coraz mniejsze. Dopływam na środek jeziora, zerkam znowu na brzeg, a ich już nie ma. I nagle czuję jakiś taki smutek, że sobie poszli i już nie wrócą. Jest mi okropnie, duszno, smutno jak nigdy. Jakby mi kto duszę rwał na strzępy. Staję się ciężki, woda przykrywa mnie z głową, dopiero wtedy zaczynam młócić rękami, nogami… ale jest już za późno. Widzę jeszcze spod wody ptaka kołującego nade mną, ale zaraz też znika, a ja idę na dno, woda jest coraz czarniejsza i zimniejsza. Wtedy się budzę, ale chociaż nie śpię, to dalej jestem pod wodą i strasznie się boję. Byłem z tym u lekarza. Nie tu, w miasteczku, pojechałem do innego, bo tu wszyscy gadają i by się rozniosło, że jestem wariat. Lekarz mnie obejrzał, osłuchał, zapisał coś w zeszycie i powiedział, żebym nie pił wódki. Bronię się, mówię, że nie piję dużo, a on na to: „To niech pan nie pije wcale”. I taka to z nim rozmowa. A tę wodę widzę cały czas, nawet teraz. Boję się, Panie Jezu na drzewie wiszący, boję się, że oszaleję. Powiem Ci, że chociaż nigdy nie byłeś dla mnie dobry, nie chowam do Ciebie urazy. Wybaczam Ci, że stworzyłeś mnie brzydkim i głupim, wybaczam, że się ze mnie przez to śmieją i wytykają mnie palcami, że za wcześnie mi wziąłeś matkę i ojca do siebie, że tylko patrzysz, jak cierpię w samotności. Wszystko Ci wybaczam. Tylko o to jedno Cię proszę: zabierz ode mnie tę wodę, żebym nie zwariował do reszty._ROZDZIAŁ I
8 października 2016
Miała oliwkową skórę i oczy w kolorze morza. Przez okno wychodzące na plażę obserwowała Kacpra. Spacerował po kostki w wodzie wzdłuż brzegu. Spoglądał to na niebo, to na swoje stopy i poruszał ustami jakby mówił do siebie. Słońce wspięło się nad horyzont i błyszczało na białych grzbietach fal. Nila założyła koszulę Kacpra i zielone szorty, wyszła z domu i zeszła kamienistą drogą. Z portu w Livadii na połów płynęły kutry. Huk silników nikł na otwartej przestrzeni i dziewczynie wydawało się, że płyną w całkowitej ciszy. Kacper usłyszał jej kroki na kamiennej ścieżce. Stanęła za nim, objęła go w pasie i pocałowała w kark. Spuścił wzrok na jej szczupłe palce splecione na jego brzuchu i na zaręczynowy pierścionek z nieoszlifowanym ametystem.
– I co teraz będzie? – zapytała po grecku.
– Jeszcze nie wiem.
– Weźmy kredyt.
– Mamy już kredyt na dom.
– To zrezygnujmy z domu.
Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Zobaczył w nich swoją zmęczoną, prawie czterdziestoletnią twarz; była przedwcześnie postarzała, jego oczy były zbyt szare, a zmarszczki za głębokie. Twarz starca, pomyślał.
Oglądał ją w źrenicy Nili, śledząc jednocześnie w myślach sekwencję zdarzeń, które doprowadziły go do tego stanu.
Przypomniał sobie, jak dwadzieścia lat temu padało przez cały czerwiec, aż w nocy siódmego lipca rzeka zalała miasteczko, w którym jako dziecko mieszkał z rodzicami i młodszym bratem.
Jak tej samej nocy poszedł do sypialni mamy i znalazł list pożegnalny.
Jak wyjechał, zostawiając ojca samego w ich dużym domu na odludziu.
Jak coraz więcej pił i ćpał i jak okradł pierwsze mieszkanie. Pamiętał dokładnie rozkład pokoi, jego umeblowanie i zapach.
Przypomniał sobie pierwsze załamanie nerwowe, długi pobyt w ośrodku leczenia depresji i nerwic oraz stojącego pod bramą Jerry’ego, mówiącego: „Zawsze masz do kogo wrócić, chłopaku. Ale najpierw odzyskaj spokój i nabierz sił”.
Przypomniał sobie koniec terapii i kolejne tygodnie picia, przemoc, brud i pierścionek zaręczynowy, który włożył na palec dziewczyny o oczach pustych jak dwie wyschnięte studnie. Przypomniał sobie, jak wytrzeźwiał w drodze na ślub, zawrócił i nigdy nie dotarł do kościoła.
Przypomniał sobie Jerry’ego wyważającego drzwi do jego mieszkania, podnoszącego jego wiszące pod sufitem ciało i krzyczącego: „Pomocy!”. I kolejne miesiące w ośrodku, długie korytarze, jasne gabinety, kwitnące bzy, a także alejkę z ławkami, przy których stały popielniczki pełne niedopałków.
Przypomniał sobie, jak po wyjściu z ośrodka wziął od Jerry’ego pieniądze i wyjechał z Polski. W wieku dwudziestu sześciu lat stał się człowiekiem bez ojczyzny, bez celu i planów na przyszłość, dryfującym między punktami na mapie, dorywczymi pracami, przypadkowymi znajomościami i krótkimi związkami.
Przypomniał sobie, jak po sześciu latach dotarł na wyspę Tilos, wynajął pokój w domu emerytowanego kapitana statku i znalazł pracę w zakładzie kamieniarskim. Jak pewnego wieczoru, spacerując plażą, zobaczył drobną dziewczynę o kruczoczarnych lokach. Ona poczęstowała go papierosem. On, pijąc piwo z butelki, opowiadał łamaną greką coś o nadchodzącym załamaniu pogody. Ona nie mówiła dużo. Miała na imię Nila. Był jedenasty września dwa tysiące dwunastego roku.
Dwa miesiące później wyszedł wcześniej z pracy i przyjechał po nią skuterem. Poprosiła go, żeby tego dnia nie pił. Posłuchał, ale nie umiał opanować drżenia rąk. Przesiedli się. Obejmował ją w pasie, kiedy dodawała gazu na szerokiej, krętej drodze wśród skał i krzewów żarnowca. Przytulał głowę do jej szyi. Pachniała migdałowym mydłem. Kiedy wziął ją w ramiona, położyła dłoń na jego piersi i powiedziała:
– Spokojnie. Wszystko jest w porządku.
Kochali się o zmierzchu, na stojąco, oparci o mur samotnej kapliczki świętej Anny.
Miesiąc później kupili na kredyt biały dom o niebieskich okiennicach, który widzieli na tle morza, kiedy dysząc i drżąc, wtulali się w siebie przy zimnym kościelnym murze. W ciągu następnych czterech lat odnalazł ten mityczny spokój, o którym mówił Jerry, kiedy pierwszy raz podwoził go do ośrodka. Przez cztery lata wyciszył się, zaczął dobrze sypiać i jeść, odstawił używki i stronił od przemocy. Wiedział, że nigdy już nie będzie tak naiwnie i beztrosko szczęśliwy jak w czasach, kiedy był małym chłopcem, ale aż tyle nawet nie przyszło mu na myśl oczekiwać. Najważniejsza była głęboka i silna świadomość, że dobił do ostatniego portu na swojej drodze i nie musi już dalej dryfować.
Aż do przedwczoraj, kiedy wszystko runęło.
Przedwczoraj Kacper jak zwykle wstał o szóstej, poszedł nad morze, popływał wzdłuż brzegu, wypił kawę i pojechał do pracy. Pamiętał, że panował upał, a autobus był przepełniony i śmierdział. O siódmej trzydzieści był już na miejscu. Szlifował właśnie wierzch płyty nagrobnej, kiedy nagle w pracowni zrobiło się oślepiająco jasno. Odłożył szlifierkę i rozejrzał się. Narzędzia, kamienie, meble i ściany iluminowały mocnym ciepłym światłem. Usłyszał muzykę i przez chwilę zastanawiał się, skąd może dobiegać. Radio było zepsute. W zeszłym tygodniu potrącił je łokciem, spadło i roztrzaskało się. Nagle Kacper zachwiał się, upadł i uderzył skronią o kamienną płytę.
Kiedy następnego dnia w szpitalu na Rodos lekarz przedstawił mu diagnozę, Kacper najpierw długo milczał, a potem wstał z łóżka i bez słowa wyrzucił przez okno szpitalny telewizor.
Teraz gdy stał na plaży i bawił się pierścionkiem na palcu Nili, przepełniała go złość, że wszystko się wali, kiedy właśnie zaczynał wierzyć, że zasługuje na dobre życie. Przypomniał sobie jeszcze, że raz, kiedy rozmawiali o przeszłości, Nila nazwała ich historię „romansem dla gospodyń”.
– Czy to nie jest trochę infantylne? – zapytała rozbawiona, siedząc po turecku na dywaniku w kuchni. – Ty, ja i ta nieznośnie baśniowa wyspa? Niech się wreszcie wydarzy coś dramatycznego.
No i się stało. Kacper był racjonalistą i nie uważał, że Nila mogła przywołać tragedię, mówiąc o niej, lecz jednak gdzieś w głębi serca miał jej to za złe. Po co mówić takie rzeczy?
Teraz podniósł jej dłoń do ust i pocałował. Wrócili z plaży. W nocy, tuląc głowę do chłodnego brzucha Nili, nasłuchiwał szumu fal i patrzył w sufit, rozważając pewną myśl. W końcu wstał, wziął ze stolika telefon i wyszedł na patio.
Dwa tygodnie później, dwudziestego drugiego października, do drzwi zapukał kurier. Kacper dał chłopakowi napiwek i odebrał żółtą kopertę. Zamknął drzwi, usiadł w fotelu i przeciął jej brzeg nożykiem do papieru. W środku znajdowało się zdjęcie. Żadnego listu, żadnej notatki. Ze zdjęcia patrzył na niego chudy mężczyzna z blizną pod nosem i lekko opadniętą powieką. Kacper usłyszał szmer i odwrócił się. Nila, owinięta ręcznikiem, stała za nim i również patrzyła na fotografię. Nie chciał, żeby ją zobaczyła, ale było już za późno. Wziął dziewczynę na kolana i opowiedział jej, co zamierza zrobić.