Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W czepcu się urodził - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W czepcu się urodził - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W dru­kar­ni Sy­nów St. Nie­mi­ry… plac Wa­rec­ki 4.

Nic spra­wie­dliw­sze­go nad sen­ten­cyę: "Śmierć i żona od Boga prze­zna­czo­na". Za­prze­czy temu chy­ba taki, co pstro ma w gło­wie, albo far­ma­zoń­stwem prze­siąk­nię­ty no­win­karz.

Pan Do­mi­nik Soł­ło­hub, szlach­cic na Żmu­dzi za­miesz­ka­ły, ma­łej sub­stan­cyi, ale kley­no­tu za­cne­go, mo­gą­cy się po­szczy­cić an­te­na­ta­mi nie­la­da, na co świa­dec­two daje taka w tej mie­rze po­wa­ga, jak pan Bar­tosz Pa­proc­ki i in­sze zresz­tą her­ba­rze, – owóż pan Do­mi­nik, szcze­rym bę­dąc do­gma­tów ka­to­lic­kich wy­znaw­cą, nie mógł rze­czo­nej sen­ten­cyi od­trą­cać i w myśl jej po­stę­pu­jąc, syna swe­go, Gra­cy­ana, na ko­bie­rzec mał­żeń­ski nie pę­dził, cho­ciaż pra­gnął go­rą­co je­dy­na­ka przed śmier­cią po­sta­no­wio­nym oba­czyć i wi­do­kiem wnu­cząt sta­re ucie­szyć ser­ce. Gra­cus, chłop na schwał, jak dąb, ju­nak pierw­szej wody, w lata szedł ani ma­rząc o ma­ry­ażu, ile, że tem­pe­ra­ment po­sia­dał sa­mo­wol­ny, wę­dzi­deł i ha­mul­ców nie­zno­szą­cy, mał­żeń­stwo zaś uwa­żał za ogni­wa acz zło­te, w każ­dym jed­nak ra­zie za Ogni­wa… Ser­ca był męż­ne­go, w na­ukach nie bie­gły, bo się do nich nie przy­kła­dał, na­to­miast po­sia­da? ro­zum na­tu­ral­ny, czy­sty, któ­ren w ży­ciu czę­sto wię­cej niż z fo­lian­tów uczo­nych wy­cią­gnię­ty waży. Cza­sem oj­czy­sko szep­nął wzdy­cha­jąc:

– Ejże, Gra­cy­an­ku! po­ra­by się ustat­ko­wać, gniaz­do usłać i w niem siadł­szy, żyć jako insi – w bo­jaź­ni Bo­żej i afekt łu­dzi skar­biąc.

Na co sły­szał od­po­wiedź buń­czucz­ną:

– Ro­dzi­cu ser­decz­ny… ostaw­cie mnie sa­me­mu so­bie. Aspi­ra­cyi do tego wca­le nie uczuwsm, a bez nich sta­dło psu na budę się zda­ło. I nie uwa­żam zgo­ła, iżby dla ta­kie­go, jak ja, Go­tar­ta, jaka Mar­ta się na­la­zła. Afekt bez pie­nię­dzy to wro­ta do nę­dzy; sam sub­stan­cyą po­szczy­cić się nie­mo­gę, a wziąć jej­mość po­saż­ną, wia­do­mo, czem pach­nie: jak­byś so­bie po­wróz na szy­ję na­kła­dał. Brzę­czą­cą, sutą opra­wą żona mę­żo­wi bez for­tu­ny na każ­dym kro­ku de­spekt czy­ni, każ­dy kęs chle­ba wy­mów­ką za­tru­je: To moje… – Pio­łun przez całe ży­cie pić… a nie­chże mnie świę­ci strze­gą! Je­śli w pió­ra po­ro­snę – wte­dy, kto wie, czy o ma­ry­ażu nie po­my­ślę, ale te­raz- – nic po­tem.

Pan Do­mi­nik słusz­ność sy­no­wi przy­zna­wał, więc mu nie opo­no­wał i żył so­bie Gra­cy­an jako chciał, fan­ta­zyi do­ga­dza­jąc. Że świat go do sie­bie wa­bił, tedy w nim pro­mo­cyi szu­kał, a ra­czej za­do­wo­le­nia ry­cer­skich po­pę­dów, bo mu na­de­wszyst­ko ży­cie obo­zo­we sma­ko­wa­ło.

A ta­kie wła­śnie zda­rzy­ły się cza­sy, że mogł upodo­ba­nia swo­je na­sy­cić. Ze śmier­cią bo­wiem kró­la Jana III, Au­gust sa­ski przy­go­to­wał Rze­czy­po­spo­li­tej bi­gos, któ­re­go po­chop do rze­mio­sła żoł­nier­skie­go ma­ją­cym, na dłu­gie lata star­czy­ło. Mło­de­mu Soł-ło­hu­bo­wi w to graj: wstą­pił do cho­rą­gwi li­tew­skiej i tam pod re­gi­men­tem dra­go­nii do­słu­żył się po­rucz­ni­ko­stwa. Była to szar­ża pierw­szym, rzec się go­dzi, gra­du­sem, w jego ka­ry­erze, co żeby przed­sta­wić ja­sno, na­le­ży przy­po­mnieć, cho­ciaż z gru­ba, jak rze­czy pu­blicz­ne sta­ły.

Nie taj­no ni­ko­mu, że Sasa po­wo­ła­ła na tron za­le­d­wie garść ma­gna­tów i ich stronj­ków; więk­szość ol­brzy­mia na­ro­du była za ks. Con­ti, któ­ry jed­nak tak nie­for­tun­nie oko­ło in­te­re­sów cho­dził, że elek­tor od­niósł try­umf i co pierw­szy raz się w dzie­jach na­szych przy­tra­fi­ło, uzur­pa­cya sil­niej­sze­go za­stą­pi­ła wolę na­ro­du. Skut­ki tego ostat­nie­go zda­rze­nia znę­ca­ją się nad Rzecz­po­spo­li­tą przez cały ciąg pa­no­wa­nia Au­gu­sta, któ­ry za­miast dą­żyć wraz z kra­jem do spól­ne­go do­bra w zgo­dzie i spo­ko­ju, to­czył z nim jaw­ną wal­kę po­li­tycz­ną. Były to ży­wio­ły wręcz sprzecz­ne, nie mo­gły się za­tem po­ro­zu­mieć. Z jed­nej stro­ny Au­gust nie chciał po­jąć rzą­dów re­pu­bli­kań­sko-szla­chec­kich; Rzecz­po­spo­li­ta zaś nie poj­mo­wa­ła rzą­dów ab­so­lut­nych; wsku­tek tego, pierw­szy za­lał kraj woj­skiem sa­skiem, co z ko­lei spro­wa­dzi­ło Szwe­dów, dzie­wię­cio­let­nią ruj­nu­ją­cą woj­nę i go­rzej jesz­cze, bo roz­dwo­je­nie umy­słów, do­szczęt­ne roz­przę­że­nie ustro­ju po­li­tycz­ne­go. Na do­bi­tek zja­wi­ła się mo­ro­wa za­ra­za, któ­ra w sa­mej Wiel­ko­pol­sce trze­cią część lud­no­ści sprząt­nę­ła.

Klę­ska Szwe­dów była no­wym try­um­fem Au­gu­sta. Wra­ca do Rze­czy­po­spo­li­tej ze znie­na­wi­dzo­ny­mi przez Po­la­ków Sa­sa­mi (pod do­wódz­twem Fle­min­ga, a ten jak Po­la­ków ko­chał z tego się oka­zu­je, że ich za­wsze przy­dom­kiem Ca­na­il­le trak­to­wał…), któ­rzy do­pusz­cza­li się o po­mstę wo­ła­ją­cych nad­użyć, cze­go Au­gust nie ukra­cał, za­ję­tym bę­dąc wpro­wa­dza­niem na miej­sce od­wiecz­nych po­rząd­ków, do­mi­nium ab­so­lu­tum. I jesz­cze tak się dzia­ło, że król wy­zy­ski­wał Rzecz­po­spo­li­tę ni­by­to urzę­dow­nie, ścią­ga­jąc, słusz­ne rze­ko­mo, po­dat­ki i kon­try­bu­cye, a żoł­da­cy jego go­spo­da­ro­wa­li w mia­stach i po wsiach roz­bój­ni­czo. Chle­bem było po­wsze­dnim, iż ofi­cer sa­ski z kil­ku­dzie­się­cio­ma ludź­mi, z mia­sta, gdzie stał za­ło­gą, je­chał do szlach­ci­ca, za­bie­rał mu wszyst­ko, co się dało: zbo­że, pie­niądz go­to­wy, sprzę­ty kosz­tow­niej­sze, a roz­biw­szy w do­dat­ku pie­ce, drzwi i okna, po­zo­sta­wiał ru­inę, je­śli nie garść po­pie­li­ska.

Czte­ry lata z górą trwa­ła taka po­gań­ska za­iste go­spo­dar­ka; szlach­ta wy­czer­paw­szy wszel­kie spo­so­by, dą­żą­ce do po­lu­bow­ne­go za­ła­twie­nia spra­wy, po­sta­no­wi­ła za­targ z Au­gu­stem sza­blą roz­strzy­gnąć. I oto za­wią­za­ła się Kon­fe­de­ra­cya Tar­no­grodz­ka, ku cze­mu za po­wód po­słu­ży­ło za­mor­do­wa­nie przez Sa­sów w wo­je­wódz­twie kra­kow­skiem dwóch lu­dzi god­nych: Tur­skie­go, sta­ro­stę pik­nień­skie­go i Beł­chac­kie­go, kasz­te­la­na biec­kie­go. To mia­rę cier­pli­wo­ści osta­tecz­nie prze­bra­ło. Ste­fan Wie­lo­głow­ski, cze­śnik raw­ski, pierw­szy za­we­zwał szlach­tę kra­kow­ską do Pro­szo­wic, tam za­wią­za­no kon­fe­de­ra­cyę, pod mar­szał­ko­stwem Mar­ci­na Ry­biń­skie­go, cho­rą­że­go łom żeń­skie­go; za­raz, po­tem skon­fe­de­ro­wa­ła się część woj­ska kwar­cia­ne­go pod Niz­kiem, okrzyk­nąw­szy za mar­szał­ka Jó­ze­fa Bra­nic­kie­go… sta­ro­stę bu­skie­go; da­lej Ma­ło­pol­ska, wo­je­wódz­two ru­skie w Wi­śni pod la­ską Ro­snow­skie­go; san­do­mier­skie, beł­skie, pro­szow­skie i inne. Wszę­dzie za­czę­to tę­pić Sa­sów, ale i kon­fe­de­ra­ci wie­le cier­pie­li, bo wal­czo­no z nie­zmier­nem okru­cień­stwem, z nie do opi­sa­nia szko­dą lu­dzi i ich mie­nia. Sasi do­pusz­cza­li się wprost mor­derstw zwie­rzę­cych. Pod Tar­no­wem, na­przy­kład, pasy z na­szych jeń­ców ży­wych dar­li. To­wa­rzysz je­den, po­strze­lo­ny z pod or­dy­nac­kiej cho­rą­gwi hu­sar­skiej, wo­łał na je­ne­ra­ła sa­skie­go, Mie­ra, gdy Sas z nie­go trzy pasy od kar­ku aż do wiel­kie­go pal­ca u nogi udzie­rał, aby go ra­czej za­bi­to, lecz Mier śmie­chem mu od­po­wie­dział.

Na wieść o wy­pad­kach w Rze­czy­po­spo­li­tej, ścią­gnę­li ci znacz­ni oby­wa­te­le, któ­rych woj­ny szwedz­kie z kra­ju wy­pę­dzi­ły lub do bez­czyn­no­ści zmu­si­ły. Ja­koż przy­je­cha­li: Flo­ry­am Czer­miń­ski, kasz­te­lan po­ła­niec­ki, Mi­chał Sa­pie­ha, sta­ro­sta bo­brzyc­ki, Po­toc­ki, pi­sarz ko­ron­ny. (Bru­dziń­ski. Za­gwoj­ski i re­gi­men­tarz Gniaz­dow­ski. W koń­cu li­sto­pa­da 1715 r., wszyst­kie skon­fe­de­ro­wa­ne woj­wódz­twa zgro­ma­dzi­ły się za Wi­słą, a de­le­go­wa­ni ich uda­li się do Tar­no­gro­du, by tu kon­fe­de­ra­cyę je­ne­ral­ną za­wią­zać i wła­dze od­po­wied­nie obrać. Wszyst­ko ła­dzi­ło się ja­koś zgod­nie: mar­szał­kiem związ­ko­wym, z wła­dzą nie­mal dyk­ta­tor­ską, okrzyk­nię­to jed­no­myśl­nie Sta­ni­sła­wa Le­dó­cho­wa­ki ego, pod­ko­mo­rze­go krze­mie­niec­kie­go, po­czem szlach­ta uło­ży­ła ma­ni­fest, w któ­rym wy­ra­zi.

ta, iż nie na­ru­sza­jąc w ni­czem praw ma­je­sta­tu, praw Au­gu­sta jako kró­la, za­wią­zu­je kon­fe­de­ra­cyę jo­dy­nie w celu wy­pę­dze­nia wojsk sa­skich. W mie­siąc póź­niej przy­stą­pi­ła do związ­ku Li­twa i już w stycz­niu roku na­stęp­ne­go roz­po­czę­to z Sa­sa­mi na do­bre ta­niec.

Za­męt ogól­ny po­cią­gnął też mło­de­go Soł­ło­hu­ba, któ­ren tak się pięk­nie od­zna­czył, że go re­gi­men­tarz Gniaz­dow­ski wy­róż­niw­szy, do swe­go boku po­wo­łał i oso­bli­wej eks­pe­ry­en­cyi wy­ma­ga­ją­ce roz­po­rzą­dze­nia po­wie­rzał. Razu pew­ne­go, gdy cho­rą­giew w Go­styń­skiem sta­ła, trza ją było w pro­wiant za­opa­trzeć, do cze­go zo­stał od­ko­men­de­ro­wa­ny Soł­ło­hub.

– Jedź waść wprost do Ru­dek – in­for­mo­wał go re­gi­men­tarz – lu­dzi za­braw­szy we­dle wła­snej kal­ku­la­cyi., Miesz­ka tam sta­ry sę­dzia Sza­mow­ski, dzi­wak, ale dla do­bra Rze­czy­po­spo­li­tej od­da­ny. Bę­dziesz miał z nim czu­ję to…. prze­pra­wę, ano two­ja w tem gło­wa, iżby się spra­wić, jak na­le­ży. Gła­dysz z wa­ści, szar­ża jest, a u Sza­mow­skie­go pięć có­rek ne mę­żów cze­ka. Sta­ry prze­bie­ra w mło­dzie­ży, bo na pie­nią­dzach sie­dzi, przy­tem dzie­wo­je ni­cze­go: dla cie­bie wsze­la­ko za­pew­ne względ­niej­szym się oka­że, bo z po­rucz­ni­ko­stwa wy­so­ko za­je­chać mo­żesz, po­sia­da­jąc cha­rak­ter, olej w gło­wie i lu­dzi za sobą…

– Tak to wy­glą­da, jak gdy­by mnie pan mar­sza­łek swa­tał – uśmiech­nął się Gra­cy­an. – Cza­su wo­jen­ne­go nie my­śleć żoł­nie­rzo­wi o po­dob­nych głup­stwach, tem­bar­dziej mnie, któ­ren do mał­żeń­skie­go jarz­ma in­kli­na­cyi nie czu­ję…

– Ucią­łeś mnie, a ja ci aa to, mo­ści po­rucz­ni­ku, radę dam: nie mów hop, aż prze­sko­czysz!

– W gło­wie mi tego ro­dza­ju har­ce nie po­sta­ły – ręką mach­nął Soł­ło­hub. – Zresz­tą, choć­by mi na­wet któ­ra z sę­dzia­nek oko za­pru­szy­ła, ani­bym tego po­znać po so­bie dał. Sę­dzia, jak od pana re­gi­men­ta­rza sły­szę, na pie­nią­dzach sie­dzi, ergo – musi je lu­bić, a taki czło­wiek na gołe po­rucz­ni­ko­stwo nie poj­rzy…

Nic spra­wie­dliw­sze­go nad sen­ten­cyę: „Smierć dy je­steś, świat przed tobą otwar­ty, a za­cność rodu i przy­mio­ty ka­wa­ler­skie dro­gę ci do for­tu­ny i szczę­ścia łac­no otwo­rzą. Trza się jeno umieć wziąć.

– To naj­mil­sza to­wa­rzysz­ka moja – od­parł po­rucz­nik w rę­ko­jeść sza­bli ude­rza­jąc–i miar­ku­ję, że in­szej szu­kać nie będę…

– W tej chwi­li, ale nie ręcz, czy ju­tro nie bę­dziesz po księ­ży­cu wzdy­chał do ja­kie­go pięk­ne­go licz­ka. Ano… z Bo­giem i wra­caj mi wac­pan w do­brem zdro­wiu.

– We­dle roz­ka­zu, mo­ści mar­szał­ku. Wy­brał się do Ru­dek pan Gra­cy­an z pod­sto­li – cem Ko­zie­brodz­kim Ra­fa­łem, wy­pró­bo­wa­nym przy­ja­cie­lem swo­im, z któ­rym się od­szu­ka­li jak­by w kor­cu maku. Oby­dwaj oni uspo­so­bie­nie mie­li but­ne, oby­dwaj do sza­bli je­dy­ni i przy­gód obo­zo­wych łak­ną­cy. Jeno Ra­fał uprze­dzeń Gra­cy­ana, prze­ciw­ko mał­żeń­stwu zwró­co­nym, nie po­dzie­lał i ile ostat­nie­go moż­na było po­rów­nać do mo­ty­la, któ­ry z kwia­tu na kwiat prze­bie­ga, bo na wszyst­kie gład­kie licz­ka po­glą­dał za­lot­nie, usi­dlić się nie da­jąc – o tyle pod­sto­lic ko­chał się w każ­dej, na któ­rą spoj­rzał, oczy­wi­ście, je­śli ob­li­czem Me­du­zy nie przy­po­mi­na­ła. Zresz­tą we wszyst­kiem się zga­dzia­li, a tak ja­koś przy­ro­śli do sie­bie, że je­den dla dru­gie­po w ogień po­szedł­by. W dro­dze do Ru­dek, to­wa­rzy­szy­ło przy­ja­cio­łom oko­ło dwu­dzie­stu cze­la­dzi, oni zaś sami, nie­co tę gro­mad­kę wy­prze­dziw­szy, gwa­rzy­li o tem i owem.

– Słu­chaj Ra­fał­ku – ozwał się na­raz po­rucz­nik – u tego Sza­mow­skie­go nie­be­spie­czeń­stwo cię cze­ka sro­gie. Na bacz­no­ści się tedy miej, że­byś nie zgi­nął.

– Nie­bez­pie­czeń­stwo ta­kie same… jak cie­bie, Gra­cu­siu – od­parł lek­ce­wa­żą­co ra­mio­na­mi wzru­sza­jąc, pod­sto­lic: – cza­su woj­ny ża­den ślach­cic przy­by­wa­ją­cych po pro­wiant mile nie wita. Sę­dzia awan­tu­rę może mam wy­pra­wić i drzwi przed no­sem za­mknąć, ale na to prze­cież rada się znaj­dzie. I z ta­ki­mi się gry­wa­ło…

– Nic o tem mowa – za­prze­czył po­rucz­nik.– Tacy, jak my, drzwi so­bie z dzie­się­ciu ry­glów otwo­rzą, do spi­chle­rzów tra­fią i co im po­trze­ba znaj­dą… Ale w Rud­kach kró­lu­je pięć księż­ni­czek za­cza­ro­wa­nych! Pięć (ira­cy.i! Po­miar­kuj jeno Ra­fał­ku: dzie­sięć prze­ślicz­nych ocząt, a każ­de prze­szy­wać nas bę­dzie ogni­stc­mi spoj­rze­nia­mi… To cale in­sza hi­sto­rya…

– Co zno­wu ga­dasz? Pięć kró­le­wien? Gna­icyj? Al­boż sę­dzia, oby­cza­jem tu­rec­kim, ha­rem utrzy­mu­je?

– Otó­żeś tra­fił! Tak­że ci pod­czas trze­pa­nia grzbie­tów sa­skim dra­pi­chru­stom dow­cip stę­piał, że sani na do­mysł wpaść, o czem mó­wię, nie mo­żesz? Przy­tem, acz nie­chcą­cy, ob­ra­zi­łeś sę­dzie­go. Ma to być czło­wiek god­ny, pa­try­ota, jeno dzi­wak. Na czem ono dzi­wac­two po­le­ga–re­gi­men­tarz mi do­ku­ment­nie nie wy­tłu­ma­czył; sami się do­wie­my. Owe Gra­cye – to cón­ki sę­dzie­go. Pięć ich jest, ani jed­ną mniej, a każ­da choć­by dla­te­go za­chwy­tu god­na, że każ­da po­saż­na. Drzyj za­tem, pa­nie bra­cie i… wra­caj do obo­zu, je­śliś sie­bie nie pe­wien…

– Na­praw­dę ma taki re­gi­ment có­rek? – do­py­ty­wał z oży­wie­niem pod­sto­lic. – I, po­wia­dasz, uro­dzi­we? po­saż­ne?

– Zdechł pies! Ju­żeś prze­padł, Ra­fał­ku! Zgi­ną­łeś! Spło­ną­łeś! Zdru­zgo­ta­ły cię sę­dzian­ki na nie­wi­dzia­ne­go i… nec lo­cus, ubi Trojn fuit…! Nie­szczę­śli­wa go­dzi­na! Po có­żem ja cie­bie, pod­sto­li­cu, fa­tal­ne uspo­so­bie­nie two­je zna­jąc, do Ru­dek sku­sił? Na su­mie­niu cię będę miał. Ty na jed­ną spoj­rzaw­szy, gło­wę tra­cisz i ję­zy­ka w ustach za­po­mi­nasz, a co do­pie­ro bę­dzie, gdy pięć par śle­piąt sztur­mo­wać do cie­bie za­cznie! Wróć się i kwi­ta.

– U cie­bie na ba­nia­lu­kę się zdo­być ła­twiej, niż dru­gie­mu splu­nąć! – obu­rzył się pod­sto­lic. – Ucho­wa­łem się do tego cza­su, to się i do śmier­ci ucho­wam.

– Ucho­wa­łeś się, pa­nie bra­cie, ale z moc­no po­kie­re­szo­wa­nem ser­cem. Żeby to jed­na, choć­by dwie, zresz­tą bo­daj trzy, ale pięć od­ra­zu… Siła złe­go na jed­ne­go! A ty wszyst­kie pięć po­ko­chasz z wszel­ką pew­no­ścią! Z oczu two­ich wi­dzę, że tak bę­dzie.. Przy ta­kim sztur­mie ro­zum może szwan­ko­wać.

– Nie prze­czę, że wdzię­ki nie­wie­ście na­der wy­mow­nie do ser­ca mego prze­ma­wia­ją, mimo to, ze wszel­kich opre­syj ser­co­wych ja­koś.się wy­grze­bu­ję – rzekł Ko­zie­brodz­ki, wzdy­cha­jąc lek­ko – mam też na­dzie­ję, że mnie gor­sza ta­ra­pa­ta nie spo­tka; ale ty Gra­cu­siu miły., z tobą… nie daj Boże, &by nie było in­a­czej. Bo roz­waż: jam har­cow­nik otrza­ska­ny, a ty, rzec moż­na, no­wi­cy­usz. Ja za­wód stra­wię, po­kwa­siw­szy się i po­wz­dy­chaw­szy; ty zaś – w ra­zie cze­go – na­praw­dę osza­le­jesz. Znam cię. Rzu­cił aię na ko­niu Soł­ło­hub.

– A żeby się two­je pro­roc­two ob­ró­ci­ło, z po­zwo­le­niem i uczciw­szy uszy, w kwi­cze­nie rze­za­ne­go na stół wiel­ka­noc­ny pro­się­cia… Oto mi ży­czy! Ta­kie­go przy­ja­cie­la hi­sur­ma­no­wi nie wska­zał­bym. Osza­le­ję! Pa­trz­cie-no go! Ano, nie ta­kim ja do sza­leń­stwa sko­ry, bom na po­nę­ty nie­wie­ście, cho­ciaż­by prze­no­si­ły owe, ja­kie­mi się od­zna­cza­ły bo­gi­nie olim­pij­skie, zbyt twar­dy…

. Tu po­rucz­nik w bok się ujął i wąsa po­krę­ca­jąc, do­dał z pew­no­ścią sie­bie:

– Wiedz, pa­nie Ra­fa­le, że wolę mam. Wte­dy po­ko­cham, jak sam ze­chcę. Umiem ser­ce utrzy­mać na wo­dzy!

– Do cza­su dzban wodę nosi! – roz­śmiał się pod sto­lic.

– Bo­da­jeś trzy­sta ka­tów zjadł z… ogo­na­mi! Skąd wąt­pli­wość? Za­lim się kie­dy po­sztarb­nął?

– Ale się po­sztarb­niesz, pa­nie bra­cie… Ser­ce aio słu­ga!

Na­raz przy­ia­cie­le za­trzy­ma­li się, usły­szaw­szy wo­ła­nia o po­moc, do­cho­dzą­ce z lasu… po­ło­żo­ne­go na pra­wo od dro­gi.

–– Co to być może? – szep­nął pod­sto­lic.

– Wi­docz­nie gwałt ja­kiś… – do­my­ślał się po­rucz­nik, wciąż nad­słu­chu­jąc, wy­prę­żo­ny na sio­dle.

– Z po­mo­cą po­śpie­szyć… – za­pro­jek­to­wał znów Ko­zie­brodz­ki.

– A nuż sami w pu­łap­kę wpad­nie­my? – od­parł szyb­ciej ory­en­tu­ją­cy się po­rucz­nik. – Dy­abeł nie śpi… Z Sa­sa­mi się zdy­bać te­ras ła­two, a prócz tego… mało to in­nych ło­trów się włó­czy…

Ale gdy krzy­ki sta­wa­ły się co­raz gło­śniej­sze­mi i roz­pacz­liw­sze­mi… po­rucz­nik już się nie wa­hał: sza­blę w garść ujął i pierw­szy na ra­tu­nek po­śpie­szył, rzu­ciw­szy swo­im:

– Za mną! Bacz­ność!

Na skra­ju lasu, w za­ro­ślach, zna­leź­li kil­ku­na­stu sa­skich ob­szar­pań­ców, snać zbie­głych z sze­re­gów, któ­rzy znę­ca­li się nad pę­ka­tym, już do­brze w lata po­de­szłym szlach­ci­cem, oraz jego słu­żą­cym. Oby­dwóch wy­wle­kli z za­przę­żo­ne­go w czwór­kę ro­słych kasz­ta­nów skarb­ni­ka, a pod­czas gdy jed­ni od­prze­ga­li ko­nie i plon­dro­wa­li po­jazd, inni szpe­ra­li po kie­sze­niach na­pad­nię­tych, ścią­ga­li z nich odzież, lżąc i zło­rze­cząc. Tro­cha da­lej, dwaj jesz­cze ło­trzy, ist­ni po­tę­pień­cy z pod ciem­nej gwiwz­dy, przy­go­to­wy­wa­li na mło­dym dę­bie po­wro­zy, aby mor­der­stwem do­peł­nić mia­ry zbrod­ni­czej. Po­rucz­nik ze swo­imi wpadł na roz­bój­ni­ków niby pio­run i za­nim się opa­mię­tać zdo­ła­li, już z nimi po­rzą­dek uczy­nił: le­że­li wszy­scy po­wią­za­ni, jak ba­ra­ny, z wy­stra­szo­ne­mi oczy­ma, bez ru­chu i sło­wa. Pa­ro­bek uwol­nio­ny z opa­łów, krót­ko prze­bieg ka­ta­stro­fy opo­wie­dział: Je­chał z pa­nem swo­im, Bocz­kow­skim Ma­cie­jem, ko­niu­szy­cem, do Ru­dek, bocz­ną dro­gą, przez las bie­gną­cą, gdy oto sa­skie ta­ła­łaj­stwo zja­wi­ło się, jak z pod zie­mi. Gdy­by nie po­moc w samą porę, na­pad­nię­ci nie­wąt­pli­wie zo­sta­li­by po­wie­sze­ni, a – ko­nie, skarb­nik i wszyst­ko, co po­sia­da­li, do­sta­ło­by się w dło­nie ło­trów. Po­rucz­nik, re­la­cyi wy­słu­chaw­szy, krót­ko, są­dem wo­jen­nym, spra­wę roz­strzy­gnął: ło­trów spo­tkał ko­niec, jaki nie­win­nym po­dróż­nym przy­go­to­wać za­mie­rza­li – a gdy już ostat­ni z nich za­wisł na ga­łę­zi, Soł­ło­hub mruk­nął, jak­by unie­win­nia­jąc się przed sobą:

– Trud­no…! Krwi ludz­kiej nie pra­gnę, ale w ta­kim cza­sie in­a­czej nie było moż­na po­stą­pić… Ra­fał­ku? Jak uwa­żasz?

– Ju­ści… czas wo­jen­ny! – od­parł Ko­zie­brodz­ki. – Otrzy­ma­li, co im się na­le­ża­ło.

Ko­niu­szye, prze­ra­żo­ny na­pa­ścią ło­trów, a na­stęp­nie, jak z nie­ba spa­dłem oca­le­niem, czas pe­wien do sie­bie przyjść nie mogł… Wzro­kiem osłu­pia­łym pa­trzył na wy­baw­ców, do­pie­ro, gdy się z eg­ze­ku­cyą upo­ra­li, ode­tchnął głę­bo­ko i w po­dzię­ko­wa­niach się roz­pły­wać za­czął. Z trud­no­ścią mu to przy­cho­dzi­ło, bo da­rem wy­mo­wy się nie od­zna­czał; przy­tem za­ci­nał się nie­co.

– Dar­mo­bym słów do­bie­rał, chwy­taj ani py­taj, mój kusy – w ten sens się ozwał – na fi­gu­ra­cyę tego, co dla wasz­mo­ściów, do­bro­dzie­jów mo­ich i Sal­wa­to­rów, czu­ję. Póki ży­cia! póki tchu – wdzięcz­ność dla wasz­mo­ściów ży­wić będę, a póki gęby i ję­zy­ka – ich za­cność, ich wa­lecz­ność sła­wić. Bocz­kow­ski je­stem, Ma­ciej ze Chrztu Świę­te­go, ko­niu­szyc de ti­tu­lo, chwy­taj ani py­taj, a w kley­no­cie Grzy­ma­łę no­szę, któ­ren, jak wasz­mo­ściom pew­nie wia­do­mo, tak się ima­gi­nu­je, że pole ma zło­te, z bra­mą roz­war­tą, w onej zaś bra­mie ry­cerz z mie­czem do cię­cia, nad­to w szczy­cie przy pió­rach stru­sich, wie­życ tro­je. Grzy­ma­li­ta tedy je­stem, ostat­ni z rodu Bucz­kow­skich, któ­ren to ród już­by w tej chwi­li nie ist­niał, gdy­by­ście się wasz­mość pa­no­wie, Bo­giem snać na­tchnie­ni, w złym ter­mi­nie z au­xi­lium byli nie zja­wi­li… Nie­chże wiem, komu oca­le­nie za­wdzię­czam; nie­chże wiem, ja­kie imio­na mam w ser­cu po wiecz­ne cza­sy, chwy­taj ani py­taj, mój kusy, za­pi­sać…

Sa­pał przy­tem moc­no ko­niu­szyc, ręce do góry wzno­sił, nie wie­dząc, jak ma afekt wdzięcz­no­ścią za­że­gnię­ty oka­zać.. Czło­wiek wi­docz­nie był po­czci­wy, ale fi­gu­rę miał ko­micz­ną, ru­chy cięż­kie, niedź­wie­dzie, do tego, mó­wiąc oczy wy­trzesz­czał, jak­by się nie­zmier­nie cze­mu dzi­wił, co wsz5'stko okrut­nie śmiesz­nym go czy­ni­ło. To też Soł­ło­hub i Ko­zie­brodz­ki przy­gry­zać war­gi mu­sie­li, żeby się nie ro­ze­śmiać. Po­rucz­nik, na pre­zen­ta­cyę i wy­nu­rze­nia, od­po­wie­dział wę­zło­wa­to, wza­jem sie­bie i to­wa­rzy­sza za­pre­zen­to­wał, do­da­jąc:

– Pono wasz­mość, ko­niu­szy­cu, tam gdzie i my zmie­rzasz, do Ru­dek pana sę­dzie­go Sza­mow­skie­go, tedy przy­jem­niej nam bę­dzie w do­brej kom­pa­nii.

Bocz­kow­ski w ręce pla­snął.

– Pa­trzaj­cież ino! chwy­taj ani py­taj mój kusy… do Ru­dek! Oso­bli­wa kom­bi­na­cya… – rze­ki ucie­szo­ny. – I ja do pana Pro­ta się wy­bra­łem (sę­dzie­mu Prot, jak pew­nie wasz­mo­ściom wia­do­mo), a jak­że! Za­tem in gre­mio po­cią­gnie­my. Cale przed­nio się skła­da, nie moż­na le­piej. Wiel­cem rad, bo to i bez­piecz­niej… A wol­no spy­tać, chwy­taj ani py­taj… co wasz­mo­ściów tam pro­wa­dzi? Kal­ku­lu­ję, że nic w od­wie­dzi­ny je­dzie­cie?

– Zga­dłeś, ko­niu­szyc do­bro­dziej. Po służ­bie je­dziem, z or­dy­nan­sem pana re­gi­men­to­rza Gniaz­dow­skie­go – od­parł Soł­ło­hub. – Ko­men­de­ro­wa­no nas po pro­wiant…

Skrzy­wił się nie­znacz­nie ko­niu­szyc i no­sem czmych­nął.

– Aha! po pro­wiant – po­wia­da­cie. – Ju­ścić… sę­dzia nie od­mó­wi, bo dla Oj­czy­zny obo­wiąz­kiem jest ofia­ry po­no­sić. Jeno, że tych ofiar – do­dał głos zni­ża­jąc i wzdy­cha­jąc – bar­dzo wie­le się skła­da. Nie daj Boże po­tom­kom na­szym, chwy­taj ani py­taj, do­cze­kać…

– Zważ wasz­mość, ko­niu­szy­cu, że my wła­śnie za­bie­ga­my, by inne cza­sy na­sta­ły – ozwał się Ra­fał – ergo tu o ofia­rach mowy być nie po­win­no, a co naj­wy­żej o obo­wiąz­ku. Do­pó­ki Sasi w gra­ni­cach Rze­czy­po­spo­li­tej szwen­dać się będą, nikt mie­nia i ży… eia nie jest pe­wien, jak to sam wasz­mość na so­bie, nie wy­ma­wia­jąc, do­świad­czy­łeś. W ta­kim rze­czy po­rząd­ku, ra­mie­niem do ra­mie­nia trza sta­wać.

– Sa­lo­mo­no­we sło­wa! Praw­da za­iste sło­necz­na! – po­tak­nął śpiesz­nie ko­niu­szyc. – Wro­giem Oj­czy­zny być trze­ba, żeby my­śleć in­a­czej!… Ra­mie­niem do ra­mie­nia… chwy­taj ani py­taj mój kusy… Ja też wszel­ką wasz­mo­ściom przy­zna­ję ra­cyę, a je­że­lim na­po­mknął o ofia­rach, to… to… w tem ro­zu­mie­niu, jako wszy­scy do­brzy oby­wa­te­lo­wie skła­da­my na oł­ta­rzu Oj­czy­zny ofia­ry wasz­mość pa­no­wie, chwy­taj ani py­taj, z mę­stwa, wa­lecz­no­ści, krwi i ży­cia, a my.

któ­rym doma sie­dzieć przy­pa­dło – z cięż­ko za­pra­co­wa­nej krwa­wi­cy. Ale mi­łem jest wszyst­ko, co się dla mi­łej ma­cie­rzy czy­ni…

Znów wes­tchnął, a z tonu mowy moż­na było łac­no wy­wnio­sko­wać, że gdy­by na nie­go przy­pa­dło zło­żyć do­wód oby­wa­tel­stwa, nie­na­zbyt­by się śpie­szył.

W dro­dze do Ru­dek, do­wie­dziaw­szy się… że zbaw­cy jego sę­dzie­go nie zna­li, wie­le im o domu, ro­dzi­nie jego i o nim sa­mym opo­wie­dział. Sza­mow­ski, we­dług re­la­cyi ko­niu­szy­ca, człe­kiem był za­sad nie­złom­nych, su­ro­wych, w pew­nych ra­zach nad­to upar­tym, lecz do po­ży­cia. Cór­ki trzy­mał w ry­go­rze klasz­tor­nym, któ­re­mu jed­nak naj­młod­sza, Ka­sia, uledz na ża­den spo­sób nie chcia­ła, a że była oczkiem w gło­wie ro­dzi­ca, prze­to ra­czej ona nim, niż on nią po­wo­do­wał. Prze­cud­nej uro­dy mia­ła być pan­na, ko­niu­szyc… mó­wiąc o niej, oczy­ma prze­wra­cał, aż mu biał­ka na wierzch wy­cho­dzi­ły, a wzdy­chał, a sa­pał, niby miech ko­wal­ski. Wi­dząc to, po­rucz­nik przy­ja­cie­la trą­cił i szep­nął z ci­cha:

– Ra­fał­ku, je­śli się w Kasi onej roz­mi­łu­jesz (co… ja­kom rzekł, wąt­pli­wo­ści nie ule­ga) bę­dziesz miał z ko­niu­szy­cem do czy­nie­nia. Ani chy­bi, ie ta becz­ka pę­ka­ta ku niej się ma…

– Z Pa­nem Bo­giem – od­parł rów­nie pół­gło­sem Ko­zie­brodz­ki. – Może ty mu wej­dziesz w dro­gę, bo ja ani my­ślę…

Ro­ze­śmiał się pan Gra­cy­an i do Bocz­kow­skie­go się zwró­cił:

– Uwa­żam, że wasz­mość na wdzię­ki nie­wie­ście twar­dym nie je­steś?

– Przy­zna­ję i za grzech so­bie tego nie li­czę – rzekł do­bro­dusz­nie ko­niu­szyc. – Ato­li go­rą­cych za­pa­łów się wy­strze­gam, cze­go do­wo­dem jest naj­lep­szym, żem się po dziś dzień Sa­kra­men­tem nie zwią­zał.

– Wsze­la­ko się wasz­mość nie od­rze­kasz?

– Boże ucho­waj! – za­pro­te­sto­wał ko­niu­szyc. – Chwy­taj ani py­taj mój kusy, ale chy­ba nie ualeźć czło­wie­ka na świe­cie, któ­ren­by onej ko­ro­ny stwo­rze­nia nie ad­mi­ro­wał, jako też nie na­leźc, któ­ren­by wła­sne­go ogni­ska ro­dzin­ne­go ufun­do­wać nie my­ślał. Pew­nie mi wasz­mo.ścio­wie w tem ne­go­wać bę­dzie­cie? i

– Ja nie! – pod­chwy­cił Ko­zie­brodz­ki. – W zu­peł­no­ści na zda­nie wasz­mo­ści się pi­szę…

– A ja w po­ło­wie jeno – do­dał po­rucz­nik. – Na ad­mi­ra­cyę zgo­da, ale co do ma­ry­ażu… veto. Bo­daj­to ka­wa­ler­ska zło­ta swo­bo­da!

– O! o! co zno­wu… – za­wo­łał ko­niu­szyc.– Trud­no ta­kie­mu dys­gu­sto­wi wie­rzyć…

– Jak wasz­mość chcesz – rzekł po­rucz­nik we­so­ło, wąsa mu­ska­jąc. – Ale wra­ca­jąc do pan­ny Ka­ta­rzy­ny, po­wiem wasz­mo­ści, sko­ro­śmy już w do­brej ko­mi­ty­wie, że je­że­li wasz­mość in­kli­na­cyę ku niej czu­jesz, toś po­wi­nien to­wa­rzy­sza mego i przy­ja­cie­la z oka nie spusz­czać. Po­twór z nie­go, smok na ser­ca pa­nień­skie i zgo­ła bia­ło­głow­skie za­wzię­ty… Dość mu przez ścia­nę od­gad­nąć far­tu­szek, by za­pło­nął sza­lo­nym afek­tem…

Nie­spo­koj­nie spoj­rzał ma pod­sto­li­ca ko­niu­szye; znać było, że go ta wia­do­mość obe­szła.

– Ta­kiż jest pan pod­sto­lim pło­mie­ni­sty? – bąk­nął.

– A taki. Szko­da, żeś wasz­mość nie uwa­żał, jak mu się oczy świe­ci­ły, gdyś wdzię­ki pan­ny Ka­ta­rzy­ny wy­sła­wiał. Rę­czę, że już w nim afekt wez­brał, a niech sę­dzian­kę oba­czy, wy­try­śnie, niby fon­tan­na… Ani' chy­bi, że do de­kla­ra­cyi się po­su­nie.

– Wol­ne żar­ty! – mruk­nął ko­niu­szyc, mie­rząc pod­sto­li­ca wzro­kiem po­dejrz­li­wym. – Gdzie­by, chwy­taj ani py­taj mój kusy, od­ra­zu…

– V nie­go wszyst­ko od­ra­zu, mój ko­niu­szyu.

– Ależ dom nie­zna­jo­my? Jak­że moż­na?

– U nie­go wszyst­ko moż­na.

– Nie bierz, ko­niu­szy­cu, kro­to­chwil po­rucz­ni­ka za do­brą mo­ne­tę. Jemu za­wdy świ­ta w gło­wie, za­wdy z ko­goś dwo­ro­wać musi. Wsze­la­ko prze­po­wia­dam mu… że się prę­dzej, czy póź­niej sam po uszy za­szła pie.

Tro­cha się uspo­ko­ił ko­niu­szyc i roz­po­go­dził, jed­nak od cza­su ilo cza­su trwoż­ne spoj­rze­nie na pod­sto­li­ca rzu­cał.

Do Ru­dek przy­je­cha­li bez przy­go­dy. Sę­dzia ko­niu­szy­ca jak do­mo­we­go przy­wi­tał, dla kon­fe­de­ra­tów uprzej­mym się oka­zał, ale po­wścią­gli­wie. Snać prze­czuł, z jaką przy­by­wa­ją mi­syą, a przyjm­no­ści mu to nie spra­wi­ło. Nie dał po­znać prze­cież tego po so­bie, owszem, cale go­ścin­nie do wy­po­czyn­ku i po­sił­ku za­pra­szał.

Człek był z psi­na sę­dzie­go trzy­ma­ją­cy się krzep­ko, mimo lat po­de­szłych cię­ża­ru po­ru­szał się źwa-wie, tem­pe­ra­ment krew­ki tym spo­so­bem zdra­dza­jąc; kie­dy nie­kie­dy za ko­la­na się chwy­tał sy­ka­jąc, gdy mu się, jak po­wia­dał, koł­tun ode­zwał, od któ­re­go, mimo dry­akwiów roz­ma­itych, uwol­nić się nie mogł. Fi­gu­rę miał nie­oso­bli­wie oka­za­łą: su­chy, ko­ści­sty, ży­la­sty, z twa­rzą o ry­sach wy­ra­zi­stych, po­licz­kach za­pa­dłych, z no­sem or­lim, wą­sem su­mia­stym, na dół się zwie­sza­ją­cym, z oczy­ma głę­bo­ko pod czo­łem utkwio­ne­mi, przni­kli­wie, by­stro po­zie­ra­ją­ce­mi, wy­glą­dał na czło­wie­ka, któ­ren ży­cie nie za pie­cem spę­dził, w świe­cie się ob­ra­cał i lu­dzi znał. Mó­wiąc, słów nie do­bie­rał, o jed­nej rze­czy dłu­go roz­wo­dzić się nie lu­bił, do zwie­rzeń i ser­decz­no­ści nie był sko­ry. W domu ład utrzy­my­wał, żył do­stat­nio, nie ską­pił, lecz % gro­szem się li­czył, pod kre­dę każ­dy brał wy­da­tek. Zwykł po­wta­rzać: "kto gro­sza nie sza­nu­je, ten sze­lą­ga nie wart;" o tej re­gu­le pa­mię­ta­jąc, z roku na rok do ku­fra, któ­ren za­wdy pod łóż­kiem jego się znaj­do­wał, ob­wa­ro­wa­ny mi­ster­ne­mi zam­ka­mi i że­la­zne­mi pa­sa­mi ocią­gnię­ty, a dla tem więk­sze­go bez­pie­czeń­stwa szru­ba­mi do pod­ło­gi przy­twier­dzo­ny – spo­re sumy du­ka­tów przy­rzu­cał. Na kro­cie li­czo­no tej go­to­wi­zny, wie­dzia­no też… że u lu­dzi ma pięk­ne kwo­ty, do­daw­szy zaś do tego war­tość dóbr roz­le­głych, w do­sko­na­łej gle­bie, za­go­spo­da­ro­wa­nych jak rzad­ko, wy­pa­da­ło, że sę­dzia na­le­żał do za­moż­nych w ca­łem zna­cze­niu. Gdy mu wspo­mi­na­no o jego bo­gac­twie" marsz­czył się, fu­kał, rzu­cał, po­mru­ku­jąc:

– Głup­stwo ro­zum zja­dło i po krzy­ku i – ta kie miał przy­sło­wie. – Ta­ey­ście skwa­pli­wi do za­glą­da­nia w cu­dze se­pe­ty i za­ka­mar­ki? A wara! Co koma z tego przyj­dzie? Je­ślim się cze­go do­chra­pał, to moja rzecz. Każ­den niech swe­go nosa pa­trzy, bo do cu­dze­go za­zie­rać nie­zdro­wo. Nuż stam­tąd jaka mu­cha wy­pad­nie, uką­si i bo­lącz­ki na­ba­wi.

Dzi­wac­two sę­dzie­go, o ja­kiem wspo­mi­nał re­gi­men­tarz Gniaz­dow­ski, wy­ra­ża­ło się w zmien­nym hu­mo­rze. Pod­czas bo­wiem moż­na z nim było cał­kiem przy­jem­nie się za­ba­wić; to zno­wu by­wał kwa­śny, go­rzej octu, wte­dy zrzę­dził, gde­rał, nikt mu do­go­dzić nie mogł. Do­mow­ni­cy, po­miar­ko­waw­szy, że go ta­kie uspo­so­bie­nie opa­no­wy­wa­ło, usu­wa­li mu się z oczu, bo gę­sto gru­bą trzci­ną, z któ­rą za­wsze cha­dzał, po krzy­żach się do­sta­ło temu, kto mu się na­wi­nął.

Kon­fe­de­ra­ci za­sta­li go, szczę­ściem, w do­brym so­sie. Po­rucz­nik chciał od­ra­zu do rze­czy przy­stą­pić, ale Sza­mow­ski mu prze­rwał żar­to­bli­wie:

– Głup­stwo ro­zum zja­dło i po krzy­ku! Kto sły­szał o in­te­re­sach na czczo ga­dać? Tu­szę, iże­ście nie po ogień, wasz­mość pa­no­wie, przy­je­cha­li. Z in­te­re­su roz­ma­ite ko­li­zye wy­pły­nąć mogą, odłóż­my go tedy na po­tem. Pro­szę… czem cha­ta bo­ga­ta. Ko­niu­szy­cu: tyś tu nie obcy, po­móż­że mnie w przy­ję­ciu za­cnych go­ści, bo moje jej­mo­ścian­ki, jak­bym zgadł, nie po­ja­wią się, za­nim się nie wy­kru­gu­ją i nie wy­fier­lą. Dla cie­bie nie ro­bi­ły­by pa­ra­dy, tyś sta­ry grzyb, cho­ciaż fir­cy­ka si­lisz się uda­wać: aleć przed ofi­cy­era­mi związ­ku kon­fe­de­rac­kie­go mu­szą wy­stą­pić, jak się pa­trzy…

– Sę­dzia do­bro­dziej za­wdy kro­to­chwil pe­łen – mruk­nął ko­niu­szye, któ­re­mu na­zwa grzy­ba nie w smak po­szła. – Z tego uwa­żam, że dziś koł­tun nie do­ku­cza.

– Głup­stwo ro­zum zja­dło i po krzy­ku, mo­ści do­bro­dzie­ju, a ty dy­abła zjedz z przy­po­mi­na­niem utra­pio­ne­go koł­tu­na! – ofuk­nął sę­dzia. – Oto się w porę wy­brał! Skó­rom cię do mar­szał­ko­wa­nia za­pro­sił, za­bierz się do rze­czy i głupstw nie pleć… Ano, mo­ści pa­no­wie, pod dach, je­śli ła­ska…

Służ­bę miał sę­dzia wy­ćwi­czo­ną, sprę­ży­stą, ład w domu wiel­ki, co znać było z szyb­ko­ści, z jaką stół za­sta­wio­no, a trze­ba przy­znać – na­der ob­fi­cie i smacz­nie. 2e sam go­spo­darz przy­kład daw­Tał do bry, zwłasz­cza ze szkłem się z rzad­ką spraw­no­ścią ob­cho­dząc, więc i go­ście nie po­trze­bo­wa­li pod­nie­ty. Zmia­ta­li też bez ce­re­mo­nii dary Boże, gę­sto od­wil­ża­jąc gar­dła i w kon­fi­den­cyę z go­spo­da­rzem co­raz bar­dziej wcho­dząc. Sę­dzia o przy­go­dzie ko­niu­szy­ca się do­wie­dziaw­szy, za­miast mu spół­bo­le­wa­nie oka­zać, uśmiał się szcze­rze.

– Ima­gi­nu­ję – mó­wił – jaką mu­sia­łeś mieć fi­zy­ogno­mię, pa­nie Ma­cie­ju… Za­wdy wy­glą­dasz, jak pół­to­ra nie­szczę­ścia, ale w rę­kach sa­skich urwi­szów, chy­baś na szczęt zba­ra­niał. Głup­stwo ro­zum zja­dło i po krzy­ku! Trze­baż się było bro­nić, do ka­du­ka…

– Chwy­taj ani py­taj mój kusy – od­parł ko­niu­szyc gło­wą trzę­sąc. – Na­przód, po­wta­rzam sę­dzie­mu, że na­pa­dli nas znie­nac­ka, a zresz­tą… gro­ma­da ich była. Nec Her­cu­les con­tra plu­res.

– Gro­ma­da! Gro­ma­da! – ofuk­nął Sza­mow­ski. – Gdy­by na łep­skie­go gra­cza tra­fi­ło, dał­by so­bie z urwi­sza­mi radę, ale ty, pa­nie Ma­cie­ju, mie­dzy nami mó­wiąc i bez ura­zy, Achil­le­sem nie je­steś i zgo­ła do ry­cer­skie­go rze­mio­sła po­cią­gu nie czu­jesz, Ju­ścić, do muru przy­par­ty, naj­dziesz u boku sza­blę, ale ci sa­dło ani­musz przy­tłu­mia…

– W tym wy­pad­ku, pa­nie sę­dzio do­bro­dzie­ju – ozwał się po­rucz­nik – istot­nie była siła złe­go na jed­ne­go. Przy­tem ło­try chłop w chło­pa, jak tury…

– Pięk­nie czy­nisz, ka­wa­le­rze, w obro­nie ko­niu­szy­ca sta­jąc – na to sę­dzia – i nie myśl, że­bym się cie­szył, że go taka przy­go­da spo­tka­ła. Sko­ro już po ha­ra­pie, moż­na so­bie na żart po­zwo­lić. Ja ko­niu­szy­ca ko­cham, o czem on wie naj­le­piej, ale­bym do cho­rą­gwi tej nie wstą­pił, któ­ra­by on het­ma­nił. Za­do­mo­wił się i sa­dłem nad­to ob­rósł, w tem fe­ler. Ano, po­wia­daj­cież mi te­raz, wasz­mo­ście, co w obo­zie sły­chać? Żali się upo­ra­cie z Sa­sa­mi, czy też on wam skó­rę prze­trze­pie? Do­tąd na dwo­je bab­ka wró­ży? Hę?

– Że prze­pra­wa z Sa­sa­mi nie­ła­twa, tego taić trud­no – od­parł Soł­ło­hub – ale so­bie, przy Bo­żej po­mo­cy, radę da­je­my i wszel­ka jest na­dzie­ja, że góra bę­dzie przy nas, alias – przy słusz­no­ści.

– Pew­ność ma­cie? – za­gad­nął sę­dzia.

– Pew­no­ści jesz­cze nie­ma, ale wszel­kie dane prze­ma­wia­ją, że król je­go­mość nam ustą­pić musi. Wszak­że roz­po­czął z nami woj­nę z czu­bem dwa­dzie­ścia ty­się­cy swe­go żoł­dac­twa ma­jąc, a dziś i poło wa z tego nie osta­ła.. Jesz­cze wy­raź­niej­szym do­wo­dem, że­śmy Sa­som do­pie­kli, jest oko­licz­ność, iż sam Au­gust ukła­dy z nami za­wią­zał…

– Cięż­ko one idą… – mruk­nął sę­dzia.

– A cięż­ko, bo Au­gust nie­po­dob­nych żąda rze­czy. – Jak­że? Wy­pro­wa­dzi (po­wia­da) swo­ich Sa­sów z gra­nic Rze­czy­po­spo­li­tej, ale za opła­tą dzie­się­ciu tyn­fów od dymu, któ­re sami Sasi wy­bie­rać będą, i to bez ter­mi­nu. Zgo­dzić się na taką pro­po­zy­cyi zna­czy­ło­by prze­dłu­żyć wąt­pli­wy stan kra­ju i nie­ja­ko upraw­nić gwał­ty sa­skie.

– Praw­da… praw­da… – po­ta­ki­wał ko­niu­szyc.

– Gdy­by nie to – cią­gnął po­rucz­nik – że Sa­so­wi nasi za­śle­pie­ni bra­cia po­ma­ga­ją, i to tacy, jak pan wo­je­wo­da cheł­miń­ski, Szół­dr­scy z cho­rą­żym po­znań­skim na cze­le. Ra­do­mic­cy, by­li­by­śmy już daw­no po­rzą­dek z Sa­sa­mi zro­bi­li, ale i tak da im się radę.

– I z tego moż­na wy­wnio­sko­wać, że spra­wa na­sza na do­brej jest dro­dze – do­dał Ko­zie­brodz­ki – że kon­fe­de­ra­cyę nie­tyl­ko Au­gust trak­tu­je już te­raz jako uzna­ną po­ten­cyę, ale tak też ją trak­tu­ją inne mo­car­stwa. Wszyst­kie dwo­ry eu­ro­pej­skie przyj­mu­ją po­słów na­szych, a do Lu­bom­li, kto­rą Rada Kon­fe­de­ra­cyi za sto­li­cę so­bie ob­ra­ła i gdzie pan mar­sza­łek Le­dó­chow­ski prze­by­wa, tra­fił na­wet nun­cy­usz Pa­pie­ża. Ra! Rada pi­sma do dwo­rów za­gra­nicz­nych – pe­ters­bur­skie­go, wie­deń­skie­go, od Por­ty, od­bie­ra. By na dło­ni się tedy oka­zu­je, że mo­że­my skut­ku po­myśl­ne­go się spo­dzie­wać…

– Re­gi­men­tarz Gniaz­dow­ski, sły­szę, na Po­znań iść ma? – spy­tał sę­dzia.

– Ta­kie po­sta­no­wie­nie za­pa­dło, ale kie­dy ru­szy… do­kład­nie jesz­cze nie wia­do­mo…

– Wie­luż pod nim? Z jaką siłą wy­ru­szy na to przed­się­wzię­cie?

– Dwa ty­sią­ce lu­dzi, wię­cej lek­kich niż pan­cer­nych cho­rą­gwiów.

– Sama jaz­da?

– Sama, ale wy­bo­ro­wa. Jest, mię­dzy in­ne­mi, cho­rą­giew wła­sna pana re­gi­men­ta­rza; da­lej – cho­rą­giew pana wo­je­wo­dy inf­lanc­kie­go, cho­rą­giew Lu­bo­mir­skie­go, Ra­do­mic­kie­go, wo­je­wo­dy kra­kow­skie­go, rot­mi­strza Cień­skie­go, sta­ro­sty bu­skie­go Bra­nic­kie­go Jó­ze­fa, wo­je­wo­dy ma­zo­wiec­kie­go i re­gi­ment dra­go­nii Lu­bo­mir­skie­go sta­ro­sty san­do­mier­skie­go… Wszyst­ko żoł­nie­rze wy­pró­bo­wa­ni, z woj­ną oby­ci i pew­ni. Dwa ty­3ią­ce ta­kie­go żoł­nie­rza, to siła znacz­na…

– Hm… głup­stwo ro­zum zja­dło i po krzy­ku!– mruk­nął sę­dzia, wąs na pal­cu mo­ta­jąc. – Jaz­da do­bra jest, je­dy­na na­wet w polu, ale w Wiel­kiej Pol­sce mia­sta sztur­mem brać przyj­dzie… Do ta­kich rze­czy jed­no pie­cho­ta, mo­ści ofi­cy­erze… A Po­znań? To do zgry­zie­nia orze­szek. Sasi się w nim usa­do­wi­li, twier­dza zaś do zdo­by­cia twar­da!

– Ja­koś to bę­dzie – pod­jął Soł­ło­hub z oży­wie­niem. – Z otu­chą w ser­cu, z wia­rą w słusz­ność spra­wy, z po­mo­cą Boga Naj­wyż­sze­go, cu­dów się do­ka­zu­je.

Spoj­rzał na nie­go Sza­mow­ski, sil­niej wąsa szarp­nął i na­gle za­py­tał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: