- W empik go
W czepcu się urodził - ebook
W czepcu się urodził - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nic sprawiedliwszego nad sentencyę: "Śmierć i żona od Boga przeznaczona". Zaprzeczy temu chyba taki, co pstro ma w głowie, albo farmazoństwem przesiąknięty nowinkarz.
Pan Dominik Sołłohub, szlachcic na Żmudzi zamieszkały, małej substancyi, ale kleynotu zacnego, mogący się poszczycić antenatami nielada, na co świadectwo daje taka w tej mierze powaga, jak pan Bartosz Paprocki i insze zresztą herbarze, – owóż pan Dominik, szczerym będąc dogmatów katolickich wyznawcą, nie mógł rzeczonej sentencyi odtrącać i w myśl jej postępując, syna swego, Gracyana, na kobierzec małżeński nie pędził, chociaż pragnął gorąco jedynaka przed śmiercią postanowionym obaczyć i widokiem wnucząt stare ucieszyć serce. Gracus, chłop na schwał, jak dąb, junak pierwszej wody, w lata szedł ani marząc o maryażu, ile, że temperament posiadał samowolny, wędzideł i hamulców nieznoszący, małżeństwo zaś uważał za ogniwa acz złote, w każdym jednak razie za Ogniwa… Serca był mężnego, w naukach nie biegły, bo się do nich nie przykładał, natomiast posiada? rozum naturalny, czysty, któren w życiu często więcej niż z foliantów uczonych wyciągnięty waży. Czasem ojczysko szepnął wzdychając:
– Ejże, Gracyanku! poraby się ustatkować, gniazdo usłać i w niem siadłszy, żyć jako insi – w bojaźni Bożej i afekt łudzi skarbiąc.
Na co słyszał odpowiedź buńczuczną:
– Rodzicu serdeczny… ostawcie mnie samemu sobie. Aspiracyi do tego wcale nie uczuwsm, a bez nich stadło psu na budę się zdało. I nie uważam zgoła, iżby dla takiego, jak ja, Gotarta, jaka Marta się nalazła. Afekt bez pieniędzy to wrota do nędzy; sam substancyą poszczycić się niemogę, a wziąć jejmość posażną, wiadomo, czem pachnie: jakbyś sobie powróz na szyję nakładał. Brzęczącą, sutą oprawą żona mężowi bez fortuny na każdym kroku despekt czyni, każdy kęs chleba wymówką zatruje: To moje… – Piołun przez całe życie pić… a niechże mnie święci strzegą! Jeśli w pióra porosnę – wtedy, kto wie, czy o maryażu nie pomyślę, ale teraz- – nic potem.
Pan Dominik słuszność synowi przyznawał, więc mu nie oponował i żył sobie Gracyan jako chciał, fantazyi dogadzając. Że świat go do siebie wabił, tedy w nim promocyi szukał, a raczej zadowolenia rycerskich popędów, bo mu nadewszystko życie obozowe smakowało.
A takie właśnie zdarzyły się czasy, że mogł upodobania swoje nasycić. Ze śmiercią bowiem króla Jana III, August saski przygotował Rzeczypospolitej bigos, którego pochop do rzemiosła żołnierskiego mającym, na długie lata starczyło. Młodemu Soł-łohubowi w to graj: wstąpił do chorągwi litewskiej i tam pod regimentem dragonii dosłużył się porucznikostwa. Była to szarża pierwszym, rzec się godzi, gradusem, w jego karyerze, co żeby przedstawić jasno, należy przypomnieć, chociaż z gruba, jak rzeczy publiczne stały.
Nie tajno nikomu, że Sasa powołała na tron zaledwie garść magnatów i ich stronjków; większość olbrzymia narodu była za ks. Conti, który jednak tak niefortunnie około interesów chodził, że elektor odniósł tryumf i co pierwszy raz się w dziejach naszych przytrafiło, uzurpacya silniejszego zastąpiła wolę narodu. Skutki tego ostatniego zdarzenia znęcają się nad Rzeczpospolitą przez cały ciąg panowania Augusta, który zamiast dążyć wraz z krajem do spólnego dobra w zgodzie i spokoju, toczył z nim jawną walkę polityczną. Były to żywioły wręcz sprzeczne, nie mogły się zatem porozumieć. Z jednej strony August nie chciał pojąć rządów republikańsko-szlacheckich; Rzeczpospolita zaś nie pojmowała rządów absolutnych; wskutek tego, pierwszy zalał kraj wojskiem saskiem, co z kolei sprowadziło Szwedów, dziewięcioletnią rujnującą wojnę i gorzej jeszcze, bo rozdwojenie umysłów, doszczętne rozprzężenie ustroju politycznego. Na dobitek zjawiła się morowa zaraza, która w samej Wielkopolsce trzecią część ludności sprzątnęła.
Klęska Szwedów była nowym tryumfem Augusta. Wraca do Rzeczypospolitej ze znienawidzonymi przez Polaków Sasami (pod dowództwem Fleminga, a ten jak Polaków kochał z tego się okazuje, że ich zawsze przydomkiem Canaille traktował…), którzy dopuszczali się o pomstę wołających nadużyć, czego August nie ukracał, zajętym będąc wprowadzaniem na miejsce odwiecznych porządków, dominium absolutum. I jeszcze tak się działo, że król wyzyskiwał Rzeczpospolitę nibyto urzędownie, ściągając, słuszne rzekomo, podatki i kontrybucye, a żołdacy jego gospodarowali w miastach i po wsiach rozbójniczo. Chlebem było powszednim, iż oficer saski z kilkudziesięcioma ludźmi, z miasta, gdzie stał załogą, jechał do szlachcica, zabierał mu wszystko, co się dało: zboże, pieniądz gotowy, sprzęty kosztowniejsze, a rozbiwszy w dodatku piece, drzwi i okna, pozostawiał ruinę, jeśli nie garść popieliska.
Cztery lata z górą trwała taka pogańska zaiste gospodarka; szlachta wyczerpawszy wszelkie sposoby, dążące do polubownego załatwienia sprawy, postanowiła zatarg z Augustem szablą rozstrzygnąć. I oto zawiązała się Konfederacya Tarnogrodzka, ku czemu za powód posłużyło zamordowanie przez Sasów w województwie krakowskiem dwóch ludzi godnych: Turskiego, starostę piknieńskiego i Bełchackiego, kasztelana bieckiego. To miarę cierpliwości ostatecznie przebrało. Stefan Wielogłowski, cześnik rawski, pierwszy zawezwał szlachtę krakowską do Proszowic, tam zawiązano konfederacyę, pod marszałkostwem Marcina Rybińskiego, chorążego łom żeńskiego; zaraz, potem skonfederowała się część wojska kwarcianego pod Nizkiem, okrzyknąwszy za marszałka Józefa Branickiego… starostę buskiego; dalej Małopolska, województwo ruskie w Wiśni pod laską Rosnowskiego; sandomierskie, bełskie, proszowskie i inne. Wszędzie zaczęto tępić Sasów, ale i konfederaci wiele cierpieli, bo walczono z niezmiernem okrucieństwem, z nie do opisania szkodą ludzi i ich mienia. Sasi dopuszczali się wprost morderstw zwierzęcych. Pod Tarnowem, naprzykład, pasy z naszych jeńców żywych darli. Towarzysz jeden, postrzelony z pod ordynackiej chorągwi husarskiej, wołał na jenerała saskiego, Miera, gdy Sas z niego trzy pasy od karku aż do wielkiego palca u nogi udzierał, aby go raczej zabito, lecz Mier śmiechem mu odpowiedział.
Na wieść o wypadkach w Rzeczypospolitej, ściągnęli ci znaczni obywatele, których wojny szwedzkie z kraju wypędziły lub do bezczynności zmusiły. Jakoż przyjechali: Floryam Czermiński, kasztelan połaniecki, Michał Sapieha, starosta bobrzycki, Potocki, pisarz koronny. (Brudziński. Zagwojski i regimentarz Gniazdowski. W końcu listopada 1715 r., wszystkie skonfederowane wojwództwa zgromadziły się za Wisłą, a delegowani ich udali się do Tarnogrodu, by tu konfederacyę jeneralną zawiązać i władze odpowiednie obrać. Wszystko ładziło się jakoś zgodnie: marszałkiem związkowym, z władzą niemal dyktatorską, okrzyknięto jednomyślnie Stanisława Ledóchowaki ego, podkomorzego krzemienieckiego, poczem szlachta ułożyła manifest, w którym wyrazi.
ta, iż nie naruszając w niczem praw majestatu, praw Augusta jako króla, zawiązuje konfederacyę jodynie w celu wypędzenia wojsk saskich. W miesiąc później przystąpiła do związku Litwa i już w styczniu roku następnego rozpoczęto z Sasami na dobre taniec.
Zamęt ogólny pociągnął też młodego Sołłohuba, któren tak się pięknie odznaczył, że go regimentarz Gniazdowski wyróżniwszy, do swego boku powołał i osobliwej eksperyencyi wymagające rozporządzenia powierzał. Razu pewnego, gdy chorągiew w Gostyńskiem stała, trza ją było w prowiant zaopatrzeć, do czego został odkomenderowany Sołłohub.
– Jedź waść wprost do Rudek – informował go regimentarz – ludzi zabrawszy wedle własnej kalkulacyi., Mieszka tam stary sędzia Szamowski, dziwak, ale dla dobra Rzeczypospolitej oddany. Będziesz miał z nim czuję to…. przeprawę, ano twoja w tem głowa, iżby się sprawić, jak należy. Gładysz z waści, szarża jest, a u Szamowskiego pięć córek ne mężów czeka. Stary przebiera w młodzieży, bo na pieniądzach siedzi, przytem dziewoje niczego: dla ciebie wszelako zapewne względniejszym się okaże, bo z porucznikostwa wysoko zajechać możesz, posiadając charakter, olej w głowie i ludzi za sobą…
– Tak to wygląda, jak gdyby mnie pan marszałek swatał – uśmiechnął się Gracyan. – Czasu wojennego nie myśleć żołnierzowi o podobnych głupstwach, tembardziej mnie, któren do małżeńskiego jarzma inklinacyi nie czuję…
– Uciąłeś mnie, a ja ci aa to, mości poruczniku, radę dam: nie mów hop, aż przeskoczysz!
– W głowie mi tego rodzaju harce nie postały – ręką machnął Sołłohub. – Zresztą, choćby mi nawet która z sędzianek oko zapruszyła, anibym tego poznać po sobie dał. Sędzia, jak od pana regimentarza słyszę, na pieniądzach siedzi, ergo – musi je lubić, a taki człowiek na gołe porucznikostwo nie pojrzy…
Nic sprawiedliwszego nad sentencyę: „Smierć dy jesteś, świat przed tobą otwarty, a zacność rodu i przymioty kawalerskie drogę ci do fortuny i szczęścia łacno otworzą. Trza się jeno umieć wziąć.
– To najmilsza towarzyszka moja – odparł porucznik w rękojeść szabli uderzając–i miarkuję, że inszej szukać nie będę…
– W tej chwili, ale nie ręcz, czy jutro nie będziesz po księżycu wzdychał do jakiego pięknego liczka. Ano… z Bogiem i wracaj mi wacpan w dobrem zdrowiu.
– Wedle rozkazu, mości marszałku. Wybrał się do Rudek pan Gracyan z podstoli – cem Koziebrodzkim Rafałem, wypróbowanym przyjacielem swoim, z którym się odszukali jakby w korcu maku. Obydwaj oni usposobienie mieli butne, obydwaj do szabli jedyni i przygód obozowych łaknący. Jeno Rafał uprzedzeń Gracyana, przeciwko małżeństwu zwróconym, nie podzielał i ile ostatniego można było porównać do motyla, który z kwiatu na kwiat przebiega, bo na wszystkie gładkie liczka poglądał zalotnie, usidlić się nie dając – o tyle podstolic kochał się w każdej, na którą spojrzał, oczywiście, jeśli obliczem Meduzy nie przypominała. Zresztą we wszystkiem się zgadziali, a tak jakoś przyrośli do siebie, że jeden dla drugiepo w ogień poszedłby. W drodze do Rudek, towarzyszyło przyjaciołom około dwudziestu czeladzi, oni zaś sami, nieco tę gromadkę wyprzedziwszy, gwarzyli o tem i owem.
– Słuchaj Rafałku – ozwał się naraz porucznik – u tego Szamowskiego niebespieczeństwo cię czeka srogie. Na baczności się tedy miej, żebyś nie zginął.
– Niebezpieczeństwo takie same… jak ciebie, Gracusiu – odparł lekceważąco ramionami wzruszając, podstolic: – czasu wojny żaden ślachcic przybywających po prowiant mile nie wita. Sędzia awanturę może mam wyprawić i drzwi przed nosem zamknąć, ale na to przecież rada się znajdzie. I z takimi się grywało…
– Nic o tem mowa – zaprzeczył porucznik.– Tacy, jak my, drzwi sobie z dziesięciu ryglów otworzą, do spichlerzów trafią i co im potrzeba znajdą… Ale w Rudkach króluje pięć księżniczek zaczarowanych! Pięć (iracy.i! Pomiarkuj jeno Rafałku: dziesięć prześlicznych ocząt, a każde przeszywać nas będzie ognistcmi spojrzeniami… To cale insza historya…
– Co znowu gadasz? Pięć królewien? Gnaicyj? Alboż sędzia, obyczajem tureckim, harem utrzymuje?
– Otóżeś trafił! Także ci podczas trzepania grzbietów saskim drapichrustom dowcip stępiał, że sani na domysł wpaść, o czem mówię, nie możesz? Przytem, acz niechcący, obraziłeś sędziego. Ma to być człowiek godny, patryota, jeno dziwak. Na czem ono dziwactwo polega–regimentarz mi dokumentnie nie wytłumaczył; sami się dowiemy. Owe Gracye – to cónki sędziego. Pięć ich jest, ani jedną mniej, a każda choćby dlatego zachwytu godna, że każda posażna. Drzyj zatem, panie bracie i… wracaj do obozu, jeśliś siebie nie pewien…
– Naprawdę ma taki regiment córek? – dopytywał z ożywieniem podstolic. – I, powiadasz, urodziwe? posażne?
– Zdechł pies! Jużeś przepadł, Rafałku! Zginąłeś! Spłonąłeś! Zdruzgotały cię sędzianki na niewidzianego i… nec locus, ubi Trojn fuit…! Nieszczęśliwa godzina! Po cóżem ja ciebie, podstolicu, fatalne usposobienie twoje znając, do Rudek skusił? Na sumieniu cię będę miał. Ty na jedną spojrzawszy, głowę tracisz i języka w ustach zapominasz, a co dopiero będzie, gdy pięć par ślepiąt szturmować do ciebie zacznie! Wróć się i kwita.
– U ciebie na banialukę się zdobyć łatwiej, niż drugiemu splunąć! – oburzył się podstolic. – Uchowałem się do tego czasu, to się i do śmierci uchowam.
– Uchowałeś się, panie bracie, ale z mocno pokiereszowanem sercem. Żeby to jedna, choćby dwie, zresztą bodaj trzy, ale pięć odrazu… Siła złego na jednego! A ty wszystkie pięć pokochasz z wszelką pewnością! Z oczu twoich widzę, że tak będzie.. Przy takim szturmie rozum może szwankować.
– Nie przeczę, że wdzięki niewieście nader wymownie do serca mego przemawiają, mimo to, ze wszelkich opresyj sercowych jakoś.się wygrzebuję – rzekł Koziebrodzki, wzdychając lekko – mam też nadzieję, że mnie gorsza tarapata nie spotka; ale ty Gracusiu miły., z tobą… nie daj Boże, &by nie było inaczej. Bo rozważ: jam harcownik otrzaskany, a ty, rzec można, nowicyusz. Ja zawód strawię, pokwasiwszy się i powzdychawszy; ty zaś – w razie czego – naprawdę oszalejesz. Znam cię. Rzucił aię na koniu Sołłohub.
– A żeby się twoje proroctwo obróciło, z pozwoleniem i uczciwszy uszy, w kwiczenie rzezanego na stół wielkanocny prosięcia… Oto mi życzy! Takiego przyjaciela hisurmanowi nie wskazałbym. Oszaleję! Patrzcie-no go! Ano, nie takim ja do szaleństwa skory, bom na ponęty niewieście, chociażby przenosiły owe, jakiemi się odznaczały boginie olimpijskie, zbyt twardy…
. Tu porucznik w bok się ujął i wąsa pokręcając, dodał z pewnością siebie:
– Wiedz, panie Rafale, że wolę mam. Wtedy pokocham, jak sam zechcę. Umiem serce utrzymać na wodzy!
– Do czasu dzban wodę nosi! – rozśmiał się pod stolic.
– Bodajeś trzysta katów zjadł z… ogonami! Skąd wątpliwość? Zalim się kiedy posztarbnął?
– Ale się posztarbniesz, panie bracie… Serce aio sługa!
Naraz przyiaciele zatrzymali się, usłyszawszy wołania o pomoc, dochodzące z lasu… położonego na prawo od drogi.
–– Co to być może? – szepnął podstolic.
– Widocznie gwałt jakiś… – domyślał się porucznik, wciąż nadsłuchując, wyprężony na siodle.
– Z pomocą pośpieszyć… – zaprojektował znów Koziebrodzki.
– A nuż sami w pułapkę wpadniemy? – odparł szybciej oryentujący się porucznik. – Dyabeł nie śpi… Z Sasami się zdybać teras łatwo, a prócz tego… mało to innych łotrów się włóczy…
Ale gdy krzyki stawały się coraz głośniejszemi i rozpaczliwszemi… porucznik już się nie wahał: szablę w garść ujął i pierwszy na ratunek pośpieszył, rzuciwszy swoim:
– Za mną! Baczność!
Na skraju lasu, w zaroślach, znaleźli kilkunastu saskich obszarpańców, snać zbiegłych z szeregów, którzy znęcali się nad pękatym, już dobrze w lata podeszłym szlachcicem, oraz jego służącym. Obydwóch wywlekli z zaprzężonego w czwórkę rosłych kasztanów skarbnika, a podczas gdy jedni odprzegali konie i plondrowali pojazd, inni szperali po kieszeniach napadniętych, ściągali z nich odzież, lżąc i złorzecząc. Trocha dalej, dwaj jeszcze łotrzy, istni potępieńcy z pod ciemnej gwiwzdy, przygotowywali na młodym dębie powrozy, aby morderstwem dopełnić miary zbrodniczej. Porucznik ze swoimi wpadł na rozbójników niby piorun i zanim się opamiętać zdołali, już z nimi porządek uczynił: leżeli wszyscy powiązani, jak barany, z wystraszonemi oczyma, bez ruchu i słowa. Parobek uwolniony z opałów, krótko przebieg katastrofy opowiedział: Jechał z panem swoim, Boczkowskim Maciejem, koniuszycem, do Rudek, boczną drogą, przez las biegnącą, gdy oto saskie tałałajstwo zjawiło się, jak z pod ziemi. Gdyby nie pomoc w samą porę, napadnięci niewątpliwie zostaliby powieszeni, a – konie, skarbnik i wszystko, co posiadali, dostałoby się w dłonie łotrów. Porucznik, relacyi wysłuchawszy, krótko, sądem wojennym, sprawę rozstrzygnął: łotrów spotkał koniec, jaki niewinnym podróżnym przygotować zamierzali – a gdy już ostatni z nich zawisł na gałęzi, Sołłohub mruknął, jakby uniewinniając się przed sobą:
– Trudno…! Krwi ludzkiej nie pragnę, ale w takim czasie inaczej nie było można postąpić… Rafałku? Jak uważasz?
– Juści… czas wojenny! – odparł Koziebrodzki. – Otrzymali, co im się należało.
Koniuszye, przerażony napaścią łotrów, a następnie, jak z nieba spadłem ocaleniem, czas pewien do siebie przyjść nie mogł… Wzrokiem osłupiałym patrzył na wybawców, dopiero, gdy się z egzekucyą uporali, odetchnął głęboko i w podziękowaniach się rozpływać zaczął. Z trudnością mu to przychodziło, bo darem wymowy się nie odznaczał; przytem zacinał się nieco.
– Darmobym słów dobierał, chwytaj ani pytaj, mój kusy – w ten sens się ozwał – na figuracyę tego, co dla waszmościów, dobrodziejów moich i Salwatorów, czuję. Póki życia! póki tchu – wdzięczność dla waszmościów żywić będę, a póki gęby i języka – ich zacność, ich waleczność sławić. Boczkowski jestem, Maciej ze Chrztu Świętego, koniuszyc de titulo, chwytaj ani pytaj, a w kleynocie Grzymałę noszę, któren, jak waszmościom pewnie wiadomo, tak się imaginuje, że pole ma złote, z bramą rozwartą, w onej zaś bramie rycerz z mieczem do cięcia, nadto w szczycie przy piórach strusich, wieżyc troje. Grzymalita tedy jestem, ostatni z rodu Buczkowskich, któren to ród jużby w tej chwili nie istniał, gdybyście się waszmość panowie, Bogiem snać natchnieni, w złym terminie z auxilium byli nie zjawili… Niechże wiem, komu ocalenie zawdzięczam; niechże wiem, jakie imiona mam w sercu po wieczne czasy, chwytaj ani pytaj, mój kusy, zapisać…
Sapał przytem mocno koniuszyc, ręce do góry wznosił, nie wiedząc, jak ma afekt wdzięcznością zażegnięty okazać.. Człowiek widocznie był poczciwy, ale figurę miał komiczną, ruchy ciężkie, niedźwiedzie, do tego, mówiąc oczy wytrzeszczał, jakby się niezmiernie czemu dziwił, co wsz5'stko okrutnie śmiesznym go czyniło. To też Sołłohub i Koziebrodzki przygryzać wargi musieli, żeby się nie roześmiać. Porucznik, na prezentacyę i wynurzenia, odpowiedział węzłowato, wzajem siebie i towarzysza zaprezentował, dodając:
– Pono waszmość, koniuszycu, tam gdzie i my zmierzasz, do Rudek pana sędziego Szamowskiego, tedy przyjemniej nam będzie w dobrej kompanii.
Boczkowski w ręce plasnął.
– Patrzajcież ino! chwytaj ani pytaj mój kusy… do Rudek! Osobliwa kombinacya… – rzeki ucieszony. – I ja do pana Prota się wybrałem (sędziemu Prot, jak pewnie waszmościom wiadomo), a jakże! Zatem in gremio pociągniemy. Cale przednio się składa, nie można lepiej. Wielcem rad, bo to i bezpieczniej… A wolno spytać, chwytaj ani pytaj… co waszmościów tam prowadzi? Kalkuluję, że nic w odwiedziny jedziecie?
– Zgadłeś, koniuszyc dobrodziej. Po służbie jedziem, z ordynansem pana regimentorza Gniazdowskiego – odparł Sołłohub. – Komenderowano nas po prowiant…
Skrzywił się nieznacznie koniuszyc i nosem czmychnął.
– Aha! po prowiant – powiadacie. – Juścić… sędzia nie odmówi, bo dla Ojczyzny obowiązkiem jest ofiary ponosić. Jeno, że tych ofiar – dodał głos zniżając i wzdychając – bardzo wiele się składa. Nie daj Boże potomkom naszym, chwytaj ani pytaj, doczekać…
– Zważ waszmość, koniuszycu, że my właśnie zabiegamy, by inne czasy nastały – ozwał się Rafał – ergo tu o ofiarach mowy być nie powinno, a co najwyżej o obowiązku. Dopóki Sasi w granicach Rzeczypospolitej szwendać się będą, nikt mienia i ży… eia nie jest pewien, jak to sam waszmość na sobie, nie wymawiając, doświadczyłeś. W takim rzeczy porządku, ramieniem do ramienia trza stawać.
– Salomonowe słowa! Prawda zaiste słoneczna! – potaknął śpiesznie koniuszyc. – Wrogiem Ojczyzny być trzeba, żeby myśleć inaczej!… Ramieniem do ramienia… chwytaj ani pytaj mój kusy… Ja też wszelką waszmościom przyznaję racyę, a jeżelim napomknął o ofiarach, to… to… w tem rozumieniu, jako wszyscy dobrzy obywatelowie składamy na ołtarzu Ojczyzny ofiary waszmość panowie, chwytaj ani pytaj, z męstwa, waleczności, krwi i życia, a my.
którym doma siedzieć przypadło – z ciężko zapracowanej krwawicy. Ale miłem jest wszystko, co się dla miłej macierzy czyni…
Znów westchnął, a z tonu mowy można było łacno wywnioskować, że gdyby na niego przypadło złożyć dowód obywatelstwa, nienazbytby się śpieszył.
W drodze do Rudek, dowiedziawszy się… że zbawcy jego sędziego nie znali, wiele im o domu, rodzinie jego i o nim samym opowiedział. Szamowski, według relacyi koniuszyca, człekiem był zasad niezłomnych, surowych, w pewnych razach nadto upartym, lecz do pożycia. Córki trzymał w rygorze klasztornym, któremu jednak najmłodsza, Kasia, uledz na żaden sposób nie chciała, a że była oczkiem w głowie rodzica, przeto raczej ona nim, niż on nią powodował. Przecudnej urody miała być panna, koniuszyc… mówiąc o niej, oczyma przewracał, aż mu białka na wierzch wychodziły, a wzdychał, a sapał, niby miech kowalski. Widząc to, porucznik przyjaciela trącił i szepnął z cicha:
– Rafałku, jeśli się w Kasi onej rozmiłujesz (co… jakom rzekł, wątpliwości nie ulega) będziesz miał z koniuszycem do czynienia. Ani chybi, ie ta beczka pękata ku niej się ma…
– Z Panem Bogiem – odparł równie półgłosem Koziebrodzki. – Może ty mu wejdziesz w drogę, bo ja ani myślę…
Roześmiał się pan Gracyan i do Boczkowskiego się zwrócił:
– Uważam, że waszmość na wdzięki niewieście twardym nie jesteś?
– Przyznaję i za grzech sobie tego nie liczę – rzekł dobrodusznie koniuszyc. – Atoli gorących zapałów się wystrzegam, czego dowodem jest najlepszym, żem się po dziś dzień Sakramentem nie związał.
– Wszelako się waszmość nie odrzekasz?
– Boże uchowaj! – zaprotestował koniuszyc. – Chwytaj ani pytaj mój kusy, ale chyba nie ualeźć człowieka na świecie, którenby onej korony stworzenia nie admirował, jako też nie naleźc, którenby własnego ogniska rodzinnego ufundować nie myślał. Pewnie mi waszmo.ściowie w tem negować będziecie? i
– Ja nie! – podchwycił Koziebrodzki. – W zupełności na zdanie waszmości się piszę…
– A ja w połowie jeno – dodał porucznik. – Na admiracyę zgoda, ale co do maryażu… veto. Bodajto kawalerska złota swoboda!
– O! o! co znowu… – zawołał koniuszyc.– Trudno takiemu dysgustowi wierzyć…
– Jak waszmość chcesz – rzekł porucznik wesoło, wąsa muskając. – Ale wracając do panny Katarzyny, powiem waszmości, skorośmy już w dobrej komitywie, że jeżeli waszmość inklinacyę ku niej czujesz, toś powinien towarzysza mego i przyjaciela z oka nie spuszczać. Potwór z niego, smok na serca panieńskie i zgoła białogłowskie zawzięty… Dość mu przez ścianę odgadnąć fartuszek, by zapłonął szalonym afektem…
Niespokojnie spojrzał ma podstolica koniuszye; znać było, że go ta wiadomość obeszła.
– Takiż jest pan podstolim płomienisty? – bąknął.
– A taki. Szkoda, żeś waszmość nie uważał, jak mu się oczy świeciły, gdyś wdzięki panny Katarzyny wysławiał. Ręczę, że już w nim afekt wezbrał, a niech sędziankę obaczy, wytryśnie, niby fontanna… Ani' chybi, że do deklaracyi się posunie.
– Wolne żarty! – mruknął koniuszyc, mierząc podstolica wzrokiem podejrzliwym. – Gdzieby, chwytaj ani pytaj mój kusy, odrazu…
– V niego wszystko odrazu, mój koniuszyu.
– Ależ dom nieznajomy? Jakże można?
– U niego wszystko można.
– Nie bierz, koniuszycu, krotochwil porucznika za dobrą monetę. Jemu zawdy świta w głowie, zawdy z kogoś dworować musi. Wszelako przepowiadam mu… że się prędzej, czy później sam po uszy zaszła pie.
Trocha się uspokoił koniuszyc i rozpogodził, jednak od czasu ilo czasu trwożne spojrzenie na podstolica rzucał.
Do Rudek przyjechali bez przygody. Sędzia koniuszyca jak domowego przywitał, dla konfederatów uprzejmym się okazał, ale powściągliwie. Snać przeczuł, z jaką przybywają misyą, a przyjmności mu to nie sprawiło. Nie dał poznać przecież tego po sobie, owszem, cale gościnnie do wypoczynku i posiłku zapraszał.
Człek był z psina sędziego trzymający się krzepko, mimo lat podeszłych ciężaru poruszał się źwa-wie, temperament krewki tym sposobem zdradzając; kiedy niekiedy za kolana się chwytał sykając, gdy mu się, jak powiadał, kołtun odezwał, od którego, mimo dryakwiów rozmaitych, uwolnić się nie mogł. Figurę miał nieosobliwie okazałą: suchy, kościsty, żylasty, z twarzą o rysach wyrazistych, policzkach zapadłych, z nosem orlim, wąsem sumiastym, na dół się zwieszającym, z oczyma głęboko pod czołem utkwionemi, prznikliwie, bystro pozierającemi, wyglądał na człowieka, któren życie nie za piecem spędził, w świecie się obracał i ludzi znał. Mówiąc, słów nie dobierał, o jednej rzeczy długo rozwodzić się nie lubił, do zwierzeń i serdeczności nie był skory. W domu ład utrzymywał, żył dostatnio, nie skąpił, lecz % groszem się liczył, pod kredę każdy brał wydatek. Zwykł powtarzać: "kto grosza nie szanuje, ten szeląga nie wart;" o tej regule pamiętając, z roku na rok do kufra, któren zawdy pod łóżkiem jego się znajdował, obwarowany misternemi zamkami i żelaznemi pasami ociągnięty, a dla tem większego bezpieczeństwa szrubami do podłogi przytwierdzony – spore sumy dukatów przyrzucał. Na krocie liczono tej gotowizny, wiedziano też… że u ludzi ma piękne kwoty, dodawszy zaś do tego wartość dóbr rozległych, w doskonałej glebie, zagospodarowanych jak rzadko, wypadało, że sędzia należał do zamożnych w całem znaczeniu. Gdy mu wspominano o jego bogactwie" marszczył się, fukał, rzucał, pomrukując:
– Głupstwo rozum zjadło i po krzyku i – ta kie miał przysłowie. – Taeyście skwapliwi do zaglądania w cudze sepety i zakamarki? A wara! Co koma z tego przyjdzie? Jeślim się czego dochrapał, to moja rzecz. Każden niech swego nosa patrzy, bo do cudzego zazierać niezdrowo. Nuż stamtąd jaka mucha wypadnie, ukąsi i bolączki nabawi.
Dziwactwo sędziego, o jakiem wspominał regimentarz Gniazdowski, wyrażało się w zmiennym humorze. Podczas bowiem można z nim było całkiem przyjemnie się zabawić; to znowu bywał kwaśny, gorzej octu, wtedy zrzędził, gderał, nikt mu dogodzić nie mogł. Domownicy, pomiarkowawszy, że go takie usposobienie opanowywało, usuwali mu się z oczu, bo gęsto grubą trzciną, z którą zawsze chadzał, po krzyżach się dostało temu, kto mu się nawinął.
Konfederaci zastali go, szczęściem, w dobrym sosie. Porucznik chciał odrazu do rzeczy przystąpić, ale Szamowski mu przerwał żartobliwie:
– Głupstwo rozum zjadło i po krzyku! Kto słyszał o interesach na czczo gadać? Tuszę, iżeście nie po ogień, waszmość panowie, przyjechali. Z interesu rozmaite kolizye wypłynąć mogą, odłóżmy go tedy na potem. Proszę… czem chata bogata. Koniuszycu: tyś tu nie obcy, pomóżże mnie w przyjęciu zacnych gości, bo moje jejmościanki, jakbym zgadł, nie pojawią się, zanim się nie wykrugują i nie wyfierlą. Dla ciebie nie robiłyby parady, tyś stary grzyb, chociaż fircyka silisz się udawać: aleć przed oficyerami związku konfederackiego muszą wystąpić, jak się patrzy…
– Sędzia dobrodziej zawdy krotochwil pełen – mruknął koniuszye, któremu nazwa grzyba nie w smak poszła. – Z tego uważam, że dziś kołtun nie dokucza.
– Głupstwo rozum zjadło i po krzyku, mości dobrodzieju, a ty dyabła zjedz z przypominaniem utrapionego kołtuna! – ofuknął sędzia. – Oto się w porę wybrał! Skórom cię do marszałkowania zaprosił, zabierz się do rzeczy i głupstw nie pleć… Ano, mości panowie, pod dach, jeśli łaska…
Służbę miał sędzia wyćwiczoną, sprężystą, ład w domu wielki, co znać było z szybkości, z jaką stół zastawiono, a trzeba przyznać – nader obficie i smacznie. 2e sam gospodarz przykład dawTał do bry, zwłaszcza ze szkłem się z rzadką sprawnością obchodząc, więc i goście nie potrzebowali podniety. Zmiatali też bez ceremonii dary Boże, gęsto odwilżając gardła i w konfidencyę z gospodarzem coraz bardziej wchodząc. Sędzia o przygodzie koniuszyca się dowiedziawszy, zamiast mu spółbolewanie okazać, uśmiał się szczerze.
– Imaginuję – mówił – jaką musiałeś mieć fizyognomię, panie Macieju… Zawdy wyglądasz, jak półtora nieszczęścia, ale w rękach saskich urwiszów, chybaś na szczęt zbaraniał. Głupstwo rozum zjadło i po krzyku! Trzebaż się było bronić, do kaduka…
– Chwytaj ani pytaj mój kusy – odparł koniuszyc głową trzęsąc. – Naprzód, powtarzam sędziemu, że napadli nas znienacka, a zresztą… gromada ich była. Nec Hercules contra plures.
– Gromada! Gromada! – ofuknął Szamowski. – Gdyby na łepskiego gracza trafiło, dałby sobie z urwiszami radę, ale ty, panie Macieju, miedzy nami mówiąc i bez urazy, Achillesem nie jesteś i zgoła do rycerskiego rzemiosła pociągu nie czujesz, Juścić, do muru przyparty, najdziesz u boku szablę, ale ci sadło animusz przytłumia…
– W tym wypadku, panie sędzio dobrodzieju – ozwał się porucznik – istotnie była siła złego na jednego. Przytem łotry chłop w chłopa, jak tury…
– Pięknie czynisz, kawalerze, w obronie koniuszyca stając – na to sędzia – i nie myśl, żebym się cieszył, że go taka przygoda spotkała. Skoro już po harapie, można sobie na żart pozwolić. Ja koniuszyca kocham, o czem on wie najlepiej, alebym do chorągwi tej nie wstąpił, któraby on hetmanił. Zadomowił się i sadłem nadto obrósł, w tem feler. Ano, powiadajcież mi teraz, waszmoście, co w obozie słychać? Żali się uporacie z Sasami, czy też on wam skórę przetrzepie? Dotąd na dwoje babka wróży? Hę?
– Że przeprawa z Sasami niełatwa, tego taić trudno – odparł Sołłohub – ale sobie, przy Bożej pomocy, radę dajemy i wszelka jest nadzieja, że góra będzie przy nas, alias – przy słuszności.
– Pewność macie? – zagadnął sędzia.
– Pewności jeszcze niema, ale wszelkie dane przemawiają, że król jegomość nam ustąpić musi. Wszakże rozpoczął z nami wojnę z czubem dwadzieścia tysięcy swego żołdactwa mając, a dziś i poło wa z tego nie ostała.. Jeszcze wyraźniejszym dowodem, żeśmy Sasom dopiekli, jest okoliczność, iż sam August układy z nami zawiązał…
– Ciężko one idą… – mruknął sędzia.
– A ciężko, bo August niepodobnych żąda rzeczy. – Jakże? Wyprowadzi (powiada) swoich Sasów z granic Rzeczypospolitej, ale za opłatą dziesięciu tynfów od dymu, które sami Sasi wybierać będą, i to bez terminu. Zgodzić się na taką propozycyi znaczyłoby przedłużyć wątpliwy stan kraju i niejako uprawnić gwałty saskie.
– Prawda… prawda… – potakiwał koniuszyc.
– Gdyby nie to – ciągnął porucznik – że Sasowi nasi zaślepieni bracia pomagają, i to tacy, jak pan wojewoda chełmiński, Szółdrscy z chorążym poznańskim na czele. Radomiccy, bylibyśmy już dawno porządek z Sasami zrobili, ale i tak da im się radę.
– I z tego można wywnioskować, że sprawa nasza na dobrej jest drodze – dodał Koziebrodzki – że konfederacyę nietylko August traktuje już teraz jako uznaną potencyę, ale tak też ją traktują inne mocarstwa. Wszystkie dwory europejskie przyjmują posłów naszych, a do Lubomli, ktorą Rada Konfederacyi za stolicę sobie obrała i gdzie pan marszałek Ledóchowski przebywa, trafił nawet nuncyusz Papieża. Ra! Rada pisma do dworów zagranicznych – petersburskiego, wiedeńskiego, od Porty, odbiera. By na dłoni się tedy okazuje, że możemy skutku pomyślnego się spodziewać…
– Regimentarz Gniazdowski, słyszę, na Poznań iść ma? – spytał sędzia.
– Takie postanowienie zapadło, ale kiedy ruszy… dokładnie jeszcze nie wiadomo…
– Wieluż pod nim? Z jaką siłą wyruszy na to przedsięwzięcie?
– Dwa tysiące ludzi, więcej lekkich niż pancernych chorągwiów.
– Sama jazda?
– Sama, ale wyborowa. Jest, między innemi, chorągiew własna pana regimentarza; dalej – chorągiew pana wojewody inflanckiego, chorągiew Lubomirskiego, Radomickiego, wojewody krakowskiego, rotmistrza Cieńskiego, starosty buskiego Branickiego Józefa, wojewody mazowieckiego i regiment dragonii Lubomirskiego starosty sandomierskiego… Wszystko żołnierze wypróbowani, z wojną obyci i pewni. Dwa ty3iące takiego żołnierza, to siła znaczna…
– Hm… głupstwo rozum zjadło i po krzyku!– mruknął sędzia, wąs na palcu motając. – Jazda dobra jest, jedyna nawet w polu, ale w Wielkiej Polsce miasta szturmem brać przyjdzie… Do takich rzeczy jedno piechota, mości oficyerze… A Poznań? To do zgryzienia orzeszek. Sasi się w nim usadowili, twierdza zaś do zdobycia twarda!
– Jakoś to będzie – podjął Sołłohub z ożywieniem. – Z otuchą w sercu, z wiarą w słuszność sprawy, z pomocą Boga Najwyższego, cudów się dokazuje.
Spojrzał na niego Szamowski, silniej wąsa szarpnął i nagle zapytał: